Maciej Pinkwart

Romans nieprawdopodobny

 

Romanse nie mają u nas dobrej prasy, może dlatego, że zajmuje się nimi zła prasa. Tzw. elita intelektualna gardzi harlequinami i nigdy w życiu nikt z intelektualistów nie przyznałby się publicznie do tego, że pod kołdrą czytał z wypiekami na twarzy i gdzie indziej powieść o tym, że księżna Diana chodziła do łóżka z ochroniarzem. Ale czy to ma znaczyć, że elita osobiście stroni od romansów i że sama nie chodzi do łóżka z ochroniarzami, albo jeśli się uda, to i z jakąś księżną? Bynajmniej. Można to przeżywać i nawet się o to zabiega, ale żeby o tym czytać? Błe… A co z pisaniem, czy to też jest fi donc? (Elita wie, co to znaczy). Ba! wszystko może być literaturą, dobrą literaturą. Ale może też nie być.

Manuelę Gretkowską czyta się zawsze świetnie. Stąd też migusiem, w kilka godzin przeczytałem jej najnowszą powieść Poetka i książę, po czym przeczytałem drugi raz, szukając zdania, które jak mi się wydawało, było dla mnie bardzo ważne. Autorka zapewnia w wywiadach, że wielka miłość między redaktorem paryskiej „Kultury” Jerzym Giedroyciem a Agnieszką Osiecką to nie fikcja literacka, że opisała ów pozornie niemożliwy romans na podstawie znanych sobie faktów, dokumentów, listów, że książka jest w 90 procentach dokumentalna.

W 1957 roku, kiedy toczy się opisana przez Gretkowską akcja powieści, Giedroyć miał 51 lat i był już legendą polskiej opozycji. To on pokazał Polakom, w przemycanych do kraju kolejnych numerach „Kultury”, twórczość Gombrowicza, Miłosza, Jeleńskiego, Mieroszewskiego, a także wielu twórców mieszkających w Polsce, ale publikujących niecenzuralne w kraju teksty w piśmie Giedroycia. Osiecka miała wtedy 21 lat, była już absolwentką Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego i rozpoczęła studia w łódzkiej „Filmówce”, a przede wszystkim była filarem słynnego Studenckiego Teatru Satyryków, gdzie debiutowała jako poetka – autorka tekstów do piosenek. Od kilku lat jej teksty literackie i dziennikarskie ukazywały się na łamach prasy, była więc osobą już stosunkowo znaną, a w środowisku młodzieży artystycznej – bardzo znaną. On – z litewskiej rodziny książęcej, choć mocno zubożałej: był synem farmaceuty. Ona – „panienka z dobrego domu”, córka pianisty i kompozytora muzyki rozrywkowej urodzonego w Belgradzie i wychowanego we Lwowie i Wiedniu Wiktora Osieckiego i Marii Sztechman, córki Serba i Wołoszki. On – przedwojenny urzędnik rządowy, prawicowiec, żołnierz Brygady Karpackiej i II Korpusu gen. Andersa, żonaty z Rosjanką Tatianą Szwecow, rozwiedziony, bez żadnych podstaw uważany za homoseksualistę, całkowicie i bez reszty oddany swojej pracy redakcyjnej. Ona – poetka, od dziecka kochliwa, ale nie znająca miłości, związana zwykle naraz z kilkoma mężczyznami, w 1957 z poetą Witoldem Dąbrowskim, satyrykiem i aktorem Andrzejem Jareckim i przede wszystkim początkującym wtedy pisarzem Markiem Hłaską, który krótko był jej oficjalnym narzeczonym. On – mizantrop, stroniący od kobiet, samotnik, kiepski lingwista, prawie nie wychodzący z domu w podparyskim Maisons-Laffitte, gdzie mieściła się jednocześnie redakcja „Kultury”, biuro Instytutu Literackiego i hotel dla uciekających z kraju pisarzy. Ona – kolorowy ptak, bohaterka niezliczonych romansów, znająca biegle angielski, niemiecki i francuski, mieszkanka Saskiej Kępy. On – konserwatywny propaństwowiec, nie odrzucający jednak niektórych ideałów lewicy, popierający ongi koncepcje Piłsudskiego, propagator wolności dla Ukrainy,. Białorusi i Litwy, jako państw które powinny stanowić niezbędny bufor między Polską a Rosją. Ona – demokratka z przekonań, uwikłana w młodzieżowe ruchy komunistyczne, potrafiąca kpić z marksistowsko-leninowskiego zaangażowania swego otoczenia, będąca ponad wszystkimi i wszystkim, ale jednocześnie twardo stąpająca po ziemi. On – symbol emigracji. Ona – nie wyobrażająca sobie życia poza krajem, bez względu na to kto i jak nim rządzi. Musieli się spotkać, bo przeciwności się przyciągają. Musieli się w sobie zakochać, bo ich miłość była tak nieprawdopodobna, że musiała powstać z niczego.

Warszawa w okresie po przełomie październikowym. Londyn - siedziba nieuznawanego przez nikogo rządu polskiego i operetkowej polskiej emigracji. Paryż oczami polskich studentów i francuskich kloszardów. Fascynujące kontrasty.

Więc dlaczego mi się to tak nie podoba?

Odnoszę wrażenie, że ta książka jest zdominowana przez niemożność opisania tego, co nieopisywalne: miłość rodząca się i zarazem umierająca, jej widzialne objawy i niewidzialne motywacje i w zasadzie niezrozumiała psychika tak niezwykłych ludzi jak Giedroyć i Osiecka. A reszta jest tylko sztafażem, niestarannie naszkicowaną scenografią, która jednak jest na tyle konkretna, że wszystkie jej skróty i uproszenia widać, bo skrzypią i gotowe są za chwilę runąć, grzebiąc pod sobą głównych aktorów tej sceny. Ponadto Manuela Gretkowska wkłada w karty książki i w usta bohaterów antycypacje sytuacji, które są po prostu aluzjami, czy wręcz relacjami z rzeczywistości dzisiejszej, tej z okresu tzw. dobrej zmiany. „Czerwony książę” z Maisons-Laffitte był oczywiście genialnym politycznym prorokiem, ale nie wierzę w to, że przewidział iż upadek komunizmu w Polsce jest możliwy jedynie jako skutek współpracy robotników z intelektualistami, że do po latach do władzy w Polsce dojdzie skrajna prawica (Giedroyć rzekomo nazywa ją endecją) – mówienie o tym w 1957 r. nie było proroctwem, było szaleństwem. Endecja w komunistycznej Polsce! Można było wiązać z nią postać lidera PAX-u Bolesława Piaseckiego - dawnego działacza Falangi, ale był on pewno jedną z ostatnich osób, która dążyłaby do obalenia ustroju PRL… Mówienie w 1957 r., że Francuzi uważają, iż kto nie jest komunistą, to jest faszystą, a co najmniej kolaborantem było co najmniej egzageracją: co prawda premierem Francji pod koniec 1957 r. był radykał socjalistyczny Félix Gaillard d’Aimé, który okazał się przedostatnim szefem rządu IV Republiki, ale już niecały rok później społeczeństwo francuskie poparło prawicę z generałem de Gaulle’m na czele. Być może jednak Paryż był bardziej radykalny i lewicowy, niż prowincja. No, a siedziba redakcji „Kultury” była na prowincji. Nie, no oczywiście żartuję – od Maisons-Laffitte do paryskich Champs-Elysées jest zaledwie szesnaście kilometrów, dziś to pół godziny jazdy RER-em.

Wizerunek londyńskiej Polonii, oglądany oczami 21-letniej dziewczyny, która przyjechała nad Tamizę do rodziny z PRL-u, już nieco znanej i która jest na imperialistycznym Zachodzie już nie pierwszy raz, opisywany przez współczesną polską pisarkę, świetnie przecież znającą stosunki polonijne z własnego doświadczenia -  jest tak karykaturalny, jakby go pisał propagandysta z Wydziału Propagandy KC PZPR, albo co najmniej jakby był echem wiersza Gałczyńskiego Śmierć inteligenta… Ale może Osiecka miała pecha i rzeczywiście trafiła do polonijnego kabaretu „Biały koń Andersa”? Podobnie karykaturalna jest scena spotkania Giedroycia z Witkiewiczem – wiemy z pamiętników redaktora „Kultury”, że się panowie poznali za pośrednictwem Zofii Żeleńskiej, że Giedroyć bardzo wysoko cenił powieści Witkacego i znał w zarysie jego poglądy filozoficzne i że miał swoje własne przygody z narkotykami, wiemy że Witkiewicz był co najmniej dziwakiem i miał dziwne relacje z żoną, ale… No, oczywiście – mamy do czynienia z powieścią i autor może z jej fabułą robić co chce. Manuela Gretkowska tak właśnie postępuje – może tylko mnie się to wydaje sztuczne, naciągane, schematyczne, odrobione na kolanie.

A tak przy okazji – Witkacy się nie zastrzelił po wkroczeniu bolszewików we wrześniu 1939, tylko podciął sobie żyły. Co prawda w książce mówi o tym Giedroyć, opatrując tę relację słowem „chyba”, ale tak bardzo interesujący się sprawami Polski i tak rzekomo blisko znający się z Witkacym człowiek w 1957 roku powinien już wiedzieć, jak było?

Skoro już wspomniałem o Wydziale Propagandy KC PZPR to przypomnę, że w tamtym czasie i długo potem nazwisko Giedroycia było objęte cenzuralną anatemą: nie wolno było pisać o nim ani o jego „Kulturze” inaczej niż krytycznie, a najlepiej w ogóle. I co? I nic, w środowiskach inteligenckiej elity „Kultura” była towarem znanym, poszukiwanym i opiniotwórczym, a przemycano ją pewno równie często, jak szwedzkie pornograficzne „świerszczyki”, też w PRL-u zakazane. Nie wiem czemu, ale ten zapis cenzorski przypomniał mi że jacyś nadgorliwi współcześni propagandyści wciąż próbują wymazać z polskiej historii, a nawet z historii „Solidarności” Lecha Wałęsę. To też się nie uda…

Czy powieść Manueli Gretkowskiej (tytuł zapewne nawiązuje do znanego niegdyś filmu Książę i aktoreczka z Laurencem Olivierem i Marylin Monroe) pokazuje prawdziwie chociaż miłość między swoimi bohaterami? Na pewno, choć to ledwie przelotne spojrzenie przez mgłę niedomówień, zasłon i konwenansów. Ale czy w ogóle w książce można pokazać miłość, zwłaszcza taką niby niemożliwą? Dla prawdziwej miłości nie ma nic niemożliwego, może być tylko nieprawdopodobne. A literatura lubi nieprawdopodobieństwa. Czy miłość poetki i księcia była prawdziwa? Cóż - jeśli odrzucimy to co niemożliwe i zostanie tylko to co nieprawdopodobne, to, drogi Watsonie, owo nieprawdopodobne musi być prawdziwe.

PS. Ten cytat, w poszukiwaniu którego przeczytałem książkę drugi raz, to wypowiedź Jerzego Giedroycia:

Praca jest przeciwwagą. Tym więcej tyram, im mniej jestem, im mniej potrzebuję być.

 

----------------------------------------------

Manuela Gretkowska, Poetka i książę. Pierwsza powieść o Agnieszce Osieckiej, 304 strony, Wydawnictwo „Znak”, Kraków 2018