Maciej Pinkwart

Rigor libri

 

Miło jest pisać o śmierci, jeśli ma się dwadzieścia parę lat i jest się umówionym na dzisiejszy wieczór z dziewczyną, której ciotka właśnie wyjechała i oczekuje się raczej poczynania niż umierania. Później podchodzimy do tego zjawiska – o ile można tak powiedzieć – bardziej racjonalnie, bo zauważamy, że tego czy owego członka rodziny realnie ubywa, że jakiś znajomy przestaje być, ale pocieszamy się filozofią: śmierć jest najbardziej elementarną częścią życia – można się nie urodzić, ale nie można nie umrzeć. Czasem do głosu dochodzi taka czy inna religia – a wszystkie istnieją po to, żeby nam wpoić przekonanie, że przecież ci, których zabrakło, w jakiś sposób nam zostają nie tylko w pamięci, w pamiątkach, na zdjęciach – ale też w realu, bo ciała co prawda obróciły się w proch, ale z prochu powstaną w Dniu Ostatecznym, a ich dusze przeszły na drugą stronę, wędrują po Polach Elizejskich, męczą się w Hadesie, śpiewają Hosanna w anielskich chórach w Raju, reinkarnowały i są teraz w szóstym wcieleniu piękną Melanią w Białym Domu albo, w piątym, równie pięknym kotem na Żoliborzu. Pytamy czasem nieśmiało, gdzie były owe dusze wcześniej, zanim połączyły się z ciałami, i kiedy się połączyły, czy od razu hop siup, czy może jakiś czas po hop siupie, bo wedle świętego Augustyna… a według świętego Tomasza… Ale najlepszą wykładnię daje nam Ordo Iuris, wedle którego i ciało, i dusza są natychmiastowym efektem naszego dwuosobowego wysiłku, bez udziału próbówek i technologii invitrualnej. Partycypujemy poniekąd w tym zanikaniu bliższych czy dalszych osób, bo choć to jeszcze nie dotyczy nas jednostkowo i bezpośrednio, to przecież nieważne, komu bije dzwon – bije on tobie.

Ale czas mija i zaczynamy się reflektować, że już biorą z naszej półki, że już z górki, że może jeszcze nie dziś, może nie jutro, ale pojutrze to już niewykluczone. Mówimy sobie przy pacierzu, że nasze królestwo nie jest z tego świata, że przecież coś – ktoś – po nas zostanie, że Horacy, że non omnis moriar… No, może i non omnis, ale moriar wszelako i to przykre jest nad wyraz, bo przecież można było nie palić, nie pić, nie używać, tylko drób gotowany, woda niegazowana i codzienny spacer… Ale przypominamy sobie, że i ci nie używający też już zażywają wiecznego odpoczynku – więc to nas smuci i niepokoi.

I wtedy zaczynamy przywoływać w pamięci tych, którzy tę drogę już pokonali - do końca? do końca tego etapu? do premii górskiej? - licząc na to, że gdy przyjdzie co do czego, to i nas ktoś wspomni, a może nawet napisze o nas książkę. Pocieszy to nas? Ucieszy? Akurat… Nawet autorów tego, co o nas napiszą, ucieszy co najwyżej poczucie dobrze spełnionego obowiązku, który sami sobie narzucili, w złudnej nadziei, że i dla nich i dla ich czytelników ta pisanina stanie się choćby krótko żyjącym motylem nadziei.

Marcin Wicha, autor Rzeczy, których nie wyrzuciłem, jest zadziwiająco młody, jak na temat, który podejmuje: urodził się w 1972 roku, a zatem ważne punkty odniesienia w historii jego rodziny (bo to ona jest głównym tematem książki) zna tylko z relacji swoich bliskich i z książek. Bo książki to drugi główny bohater eseju – książki, które czytała i nie wyrzuciła jego matka przed śmiercią. Nie zawsze harmonijnie skomponowane tło rodzinne to przede wszystkim matka: psycholog, Joanna Rabanowska-Wicha, której śmierć w 2015 roku i nieuchronne sprzątanie pozostałych po niej rzeczy dały asumpt do takiego a nie innego tytułu opowieści. Wcześniej (w 2006) zmarł ojciec autora: architekt, Piotr Wicha, który jest w książce jakby bohaterem drugiego planu, wyposażonym wszelako w interesujące zalety i sympatyczne wady. Pokolenie wcześniejsze to babki autora – i ze strony matki, i ze strony ojca związane z dość aktywnym uczestnictwem w budowaniu komunistycznego nowego wspaniałego świata po II wojnie światowej. I w zasadzie tyle, bo dziadków prawie nie ma, a już całkiem nie ma informacji o tym, że obaj byli ministrami w pierwszych rządach PRL. Dziadek matczyny Jan Rabanowski był ministrem komunikacji, potem prezesem Centralnego Urzędu Geodezji i Kartografii, a jeszcze później – ministrem łączności, działał we władzach Stronnictwa Demokratycznego, długo chorował, a skutkiem tej choroby było samobójstwo w 1958 roku. I o tym samobójstwie, poprzez aluzję dowiemy się z książki - i w zasadzie tylko o tym, nawet nie poznamy nazwiska dziadka. Dziadek ze strony ojca jest niemniej tajemniczy: gdy zobaczy etykietę napoju „Miranda” powie o podobnej nazwie obozu w Hiszpanii. Wolę trochę inne napoje, ale z oglądu wiem, że jest do dziś napój „Mirinda”, nie „Miranda”. Ale rzecz dotyczy epoki wczesnego Gierka, więc może to nie jest błąd autora i jego dziadka, tudzież redakcji i korekty, a mojej pamięci. Dziadek wspomina też o specyficznym chlebie hiszpańskim. I tylko przy pomocy encyklopedii dowiemy się, że Władysław Wicha, komunista jeszcze przedwojenny, pracował jako robotnik-metalowiec na Zachodzie, m.in. właśnie w Hiszpanii, wrócił do kraju w 1945 roku i tu został ważnym działaczem PPR i PZPR, m.in. był I sekretarzem komitetów wojewódzkich w Kielcach i Warszawie, wchodził w skład Komitetu Centralnego PZPR, był wiceministrem Kontroli Państwowej, a potem przez 10 lat ministrem spraw wewnętrznych – bezpośrednim poprzednikiem niesławnej pamięci Mieczysława Moczara.

Czy piszę od tym, by czkawką odbiło się tutaj ulubione przez naszą prawicę poszukiwanie „resortowych” śladów w życiu obecnych opozycjonistów? Przeciwnie: podaję te szczegóły dlatego, by pokazać, iż zawarte w książce obserwacje życia i nonsensów PRL-u opisywane są przez z nieco innej perspektywy niż robiły to już dziesiątki innych osób. Bo to nie jest książka o historii czasów, o których obecnie sugeruje się, że w ogóle nie istniały. PRL oglądany tu jest może nie tyle oczami autora – który w momencie upadku władzy komunistycznej miał zaledwie 17 lat – ile przez pryzmat rozmów i wspomnień jego rodziców. Też, w końcu, nietypowych reprezentantów tamtej epoki. Komuniści, Żydzi, inteligencja... - no, pojechał Marcin Wicha po bandzie. I jeszcze nagrody, pozytywne recenzje dawnej elity - wozy z hejterską gnojowicą jadą już na czwartym biegu.

Konstrukcja książki jest niezwykle plastyczna, przypomina kolaż, a może patchwork, który powinien być oglądany w zasadzie z dalekiej, bezpiecznej perspektywy, bo inaczej utoniemy w szczegółach, które zwłaszcza dla czytelników z naszego stulecia będą niezrozumiałe bez przypisów lub podręcznej czterotomowej encyklopedii. Ale Marcin Wicha, jest przede wszystkim grafikiem i rysownikiem, a jako pisarz znany jest głównie z drobniejszych form wypowiedzi literackiej, więc tą na pół plastyczną techniką posługuje się znakomicie.

Wśród owych rzeczy, których Wicha nie wyrzucił po śmierci matki są przede wszystkim książki, więc spora część eseju im jest poświęcona. Ale owe omówienia, opisy, quasi-recenzje, sympatie i idiosynkrazje książkowe autora – choć dla całej narracji i określenia tak charakteru matki, jak i jej zainteresowań, a niemniej relacji wewnątrzrodzinnych są ogromnie ważne – to jednak trochę nudzą, są nierówne, niekiedy rozwleczone na wiele stron, a czasami tak zdawkowe, że aż niepotrzebne.

Jednak autor i w imieniu własnym, i cytując opinie zmarłej matki, podaje kilka bardzo celnych spostrzeżeń na temat idiotyzmów frazeologicznych, pojawiających się w mediach, książkach, wypowiedziach polityków. Niby wszystko to jest powszechnie znane, ale pani posłanka Krystyna Pawłowicz, która zaraz po przejęciu przez PiS władzy usiłowała dyskredytować elity sprzed 2015 roku, mówiące wziąć, podczas gdy jej zdaniem należy mówić niepoprawnie wziąć, bo tak mówi elektorat, suweren, słowem ci, którzy jej i jej kolegom dali władzę – pani ta nadal jest profesorem i uczy studentów…

Może najciekawszą, a zarazem najdramatyczniejszą częścią książki są rozrzucone po niej opisy, aluzje, wspomnienia i anegdoty, dotyczące wątku żydowskiego w rodzinie autora. Już widzę te paroksyzmy wściekłości miłośników jednolitości etnicznej Polaków między Prutem a Odrą, i między prapolskim Lwowem i Wilnem, a prasłowiańskimi miastami Stettin i Breslau, którzy w książce Wichy dostrzegą tylko zakamuflowaną pochwałę peerelowskiej żydokomuny i żydopostkomuny z tzw. III RP. A przecież – podkreślą to wzniesionymi w rzymskim pozdrowieniu rękami – Żydzi nigdy nie żyli w zgodzie z Polakami, zawsze działali na ich szkodę, a jeśli się asymilowali i nawet w większości nie wiedzieli o swoich żydowskich korzeniach - to tylko dowodzi tego, że nas wciąż oszukują, zresztą w Polsce nigdy nie było dobrych Żydów, no chyba że w latach 40-tych, w myśl zasady Philipa Sheridana: dobry Indianin to martwy Indianin… Dla nich zresztą ten okres w historii w ogóle nie istnieje – w 1939 roku, kiedy to napadł na nas Stalin przy pewnym wsparciu przodków Angeli Merkel, straciliśmy z trudem wywalczoną przez Piłsudskiego i Dmowskiego niepodległość, którą byśmy odzyskali w 1944 roku dzięki zwycięstwu Polaków pod Monte Cassino i w Powstaniu Warszawskim, a nasi żołnierze wyklęci już-już pogoniliby kota bolszewikom, gdyby nie to, że ruskie wchodząc do Polski wzięli ze sobą nie tylko polskich Żydów, ale i swoją Armię Czerwoną. I dopiero błędni rycerze z husarii Jarosława Kaczyńskiego odwojowali najpierw stajnię dla Rosynanta, potem okrągły namiot dla Sancho Pansy, a teraz przywracają niepodległość po 80 latach od jej utraty.

W tej wspomnieniowo-żydowskiej warstwie książki Marcina Wichy równie często jak tragedie przewijają się anegdoty, żeby nie powiedzieć – szmoncesy, w których Żydzi zawsze celowali, potrafiąc sami śmiać się z siebie tak jak nikt. Że ten śmiech czasem jest śmiechem przez łzy – ano, tak wyszło w tej niezwykłej historii.

Pisze autor:

Pewnego dnia moje dziecko spytało:

- Dlaczego była zagłada?

Niby wiedziałem, że kiedyś to pytanie padnie, ale dlaczego już teraz? Dlaczego tak wcześnie?

- Wiesz - zacząłem. - Ludzie. Ludzie czasami.

- Ludzie?

- Niektórzy ludzie.

- Więc to przez ludzi?

- Przez ludzi. Tak. Ludzie ludziom. Znaczy. Czasami. W grupie. Ludzie. Czasami.

- Nie przez meteoryt?

- Meteoryt?

- Nie myślisz, że dinozaury wyginęły przez meteoryt?

- Oczywiście, że przez meteoryt.

Następnego dnia opowiedziałem to w pracy (a pracowałem w prawicowej gazecie). Wszyscy bardzo się śmiali, a jeden kolega spytał:

- Ale powiedziałeś jej, że Polacy nie mieli z tym nic wspólnego?

I inny szmonces:

- Musimy się pozbyć książek.

- A masz coś o Żydach, ale żeby nie było o Holokauście?

- Chcesz Nowy Testament?

Książka Wichy w tym roku zdobyła Paszport „Polityki”, a potem – prestiżową nagrodę „Nike”. Ale warto ją przeczytać nie tylko ze snobizmu – choć to pozytywny snobizm, i nie tylko dlatego, że kulturalny człowiek powinien być w literaturze „na bieżąco”, choć powinien. Rzeczy, których nie wyrzuciłem po prostu dobrze się czyta, choć nie należy się nastawiać na lekką i łatwą rozrywkę – mimo iż książka objętościowo jest niewielka. Pewnego rodzaju szorstkość, sztywność narracji jest w zasadzie naturalna – i wobec wizualnej profesji autora, i wobec przedmiotu, będącego główną genezą napisania książki.

----------------------------

Marcin Wicha, Rzeczy, których nie wyrzuciłem, Wydawnictwo „Karakter”, Kraków 2017, 192 strony.