Maciej Pinkwart
ET, zostań w domu
Dziesiątki
miliardów dolarów Ziemia od lat inwestuje w amerykański program SETI czy jego
rosyjski lub chińskie odpowiedniki, jak na razie z zerowym skutkiem.
Poszukiwanie inteligencji pozaziemskiej (Serch
for Extraterrestial Intelligence) to wyraz tęsknoty człowieka za kosmicznym
Bogiem, który może nie koniecznie nas stworzył (choć popularna teoria panspermii
zakłada, że życie zostało implantowane na Ziemię z Kosmosu – celowo lub
przypadkiem), ale który jest od nas silniejszy, mądrzejszy i bogatszy, kto może
nas wziąć pod skrzydła swoich aniołów i nauczyć tego, o czym na razie nie mamy
pojęcia. Przypomina to marzenia chłopaków z klubu Concordia Knurów o tym, by
stać się filią FC Barcelona.
Tylko skąd to przeświadczenie, że Obcy udostępnią nam swój stadion Camp Nou i
nauczą nas grać w piłkę na poziomie Ligi Mistrzów, być może tworząc z nas swoją
przyszłą konkurencję? Czy dlatego, że są od nas mądrzejsi, bo potrafili odczytać
nasz sygnał lub wysłać nam swój albo zgoła przysłać tu swój statek? Mądrzejsi na
pewno. Technicznie bardziej zaawansowani, też na pewno. Ale czy to znaczy, że
lepsi? Że w ogóle dobrzy? Że z tego statku wysiądzie wielkooki miłośnik roślinek
obdarzony niezwykłą empatią, albo latający spodek zagra pięciostopniową
melodyjkę i dostarczy nam w nienaruszonym stanie gromadkę dziwaków, którzy
spędzili w jego wnętrzu trochę czasu jak Jonasz w brzuchu wieloryba?
A przecież znamy podstawowe prawo wszechświata, które już znakomicie
wypróbowaliśmy na Ziemi: każdy gatunek jest samolubny, bo to jest dla niego
warunkiem przetrwania. A jego celem jest przedłużenie własnego istnienia i
posiadanie bezpieczniej przestrzeni do życia. Koszty, jakie przy tym muszą
ponieść inni, obcy, nie wchodzą do naszego rachunku. Gramy w tę grę na Ziemi już
tak dawno, że powinniśmy jej zasady zrozumieć; obowiązują one limby w Tatrach i
ukwiały na Wielkiej Rafie Koralowej, rekiny w oceanie i lwy w Afryce i, mutatis
mutandis, nas samych, ludzi. Dość wspomnieć nasze relacje z innymi
człowiekowatymi, podboje dokonywane przez Hunów, Tatarów, chrześcijan i
muzułmanów, Holokaust i inne rzeczy, które człowiek robił innemu człowiekowi. O
efektach zetknięcia się dobrej, rozwiniętej i po Bożemu wychowanej w zasadach
miłości bliźniego cywilizacji z kulturami mniej rozwiniętymi wiele mogliby
powiedzieć Indianie obu Ameryk, plemiona afrykańskie czy australijscy Aborygeni.
A nasze dania obiadowe też kiedyś żyły, biegały po łąkach i lasach, a teraz
mlaskają pod naszym językiem. Dlaczego w Kosmosie miałoby być inaczej? Pisał już
o tym w XIX w. naiwnie i romantycznie Herbert George Wells w
Wojnie światów i w XX w.
pesymistycznie Stanisław Lem w
Niezwyciężonym. Pokazywano nam Kosmos na pokładzie statków „Nostromo” i „Enterprise”,
oglądaliśmy go dawno, dawno temu w
odległej galaktyce, a najtęższe umysły ludzkości wciąż wpatrują się w
gwiazdy, czekając na list od tatusia i mamusi ludzkości, którzy stworzyli na
Ziemi pierwsze aminokwasy, białko, żółtko, piramidy i Ericha von Dänikena, w
ostateczności licząc na powrót pokracznego ET, który nauczy nas kochać rośliny,
żaby i telefon zrobiony z gramofonu. W tym celu pakujemy dziesiątki gigadżuli
energii w nasze komórki w radioteleskopach i wydaje się nam, że dzwonimy do
domu.
A
w rzeczywistości stajemy na skraju ciemnego lasu i wołamy: tu jestem! Przyjdź
szybko i zjedz mnie!
Pamiętamy Solaris Stanisława Lema,
dla wielu osób – także dla mnie – najwybitniejszą powieść XX wieku. Tam ludzie
eksplorujący Kosmos napotkali jedynego mieszkańca Solaris – inteligentny ocean,
który podjął próbę nawiązania z nimi kontaktu poprzez zdalne wysondowanie ich
mózgów i personalizację ich najważniejszych, najbardziej traumatycznych
wspomnień. Skończyło się fiaskiem i potwierdzeniem znanej prawdy o tym, że
porozumienie gęsi z prosięciem jest mało możliwe.
Ale gęś z prosięciem mimo wizualnych różnic mają wewnętrzną budowę niemal
identyczną, takie same funkcje życiowe i wspólną historię. Pewno i przyszłość
wspólną: skończą na naszym, ludzkim talerzu. Jednak jaką wspólność znajdziemy z
mieszkańcami planet, krążących wokół najbliższej nam – poza Słońcem – gwiazdy
Proxima Centauri, tworzącej wspólnie z układem podwójnym Alfa Centauri zespół
trzech słońc? Ani nie wiemy czy mają jakieś ręce i nogi, jak się porozumiewają,
z czego czerpią energię życiową, jak się – z przeproszeniem – rozmnażają i co
sądzą o aferze SKOK Wołomin… Ba, nie wiemy czy w ogóle istnieją – ale wiemy na
pewno, że jeśli są choć trochę do nas podobni, to zainteresują się naszymi
sprzyjającymi życiu warunkami – jeśli oczywiście z odległości 4,2 lat świetlnych
nie dostrzegą ziemskiego efektu cieplarnianego i smogu nad Nowym Targiem. Cóż,
na planecie, którą ogrzewają trzy słońca, niekiedy ustawiające się obok siebie,
chłodno pewno nie jest, a między planetoidami Pasa Kuipera, odgradzającymi nasz
Układ Słoneczny od reszty Galaktyki Nowy Targ może się wydać czysty, a oglądany
przez gorsze teleskopy – może nawet ładny.
No i wreszcie ich zobaczyliśmy. A dokładniej – oni zobaczyli nas i ujawnili nam
swoje zamiary. Uznali, że nasz układ słoneczny, a konkretniej – nasza staruszka
Ziemia ma wręcz rajskie położenie, stabilną gwiazdę i zdrową atmosferę, więc
nadaje się jak najbardziej do skolonizowania i zamieszkania przez ciężko
utrudzonych życiem w fatalnych warunkach mieszkańcom planety Trisolaris.
Tri solaris, trzy słońca. Czy to
świadome nawiązanie do powieści Lema? Tego autor nie ujawnia. By wyrwać się z
niegościnnego świata gwiazdozbioru Centaura i dostać się do naszego raju, trzeba
tylko pokonać te drobne 40 bilionów kilometrów, co flocie trisolaryjskiej zajmie
400-500 lat, a potem wytrzebić rozmaite rosnące na Ziemi chwasty i
żyjące tu uciążliwe insekty,
nieużyteczne i słabo ucywilizowane.
Nas.
I taką właśnie sytuację: oczekiwanie na inwazję z Trisolaris i niebywałe skutki,
jakie wynikną z ujawnienia swego położenia przez obie nasze cywilizacje wobec
Kosmosu, którego pierwsza zasada bytowa polega na likwidowaniu słabszych przez
mocniejszych opisuje wybitny chiński pisarz Liu Cixin (ur. 1963, Liu to
nazwisko, w Chinach tak jak na Węgrzech stawiane przed imieniem, wymawia się
Lieu Ciszin), uważany za jednego z najwybitniejszych autorów SF na świecie.
Istnieje okropny zwrot we współczesnej nowomowie celebryckiej:
must have, którym określa się
obowiązkowe trendy modniarskie. Otóż trylogia Cixina Liu
Wspomnienie z przeszłości Ziemi to
absolutne must read przełomu
2018/2019 (w oryginale powstała w latach 2008-2010, polskim czytelnikom
prezentowana jest w kolejnych wydaniach przez poznański „Rebis” od 2017 roku).
Uprzedzam – nie będzie łatwo. Przede wszystkim jest to ciągnąca się przez setki,
a nawet miliony lat saga, opisująca przebieg rozwoju naszej cywilizacji po
pierwszym kontakcie z pozaziemską inteligencją. W Chinach wszystko jest ogromne
(może poza Chińczykami w detalu), a współczesna literatura Państwa Środka to
zajęcie na wiele długich zimowych wieczorów dla zdeterminowanego czytelnika, o
czym przekonali się już ci, którzy pokonali powieści nagrodzonego literackim
Noblem Mo Yana (Kraina wódki czy
Obfite piersi, pełne biodra – obie
dobrze ponad 600 stron). Trylogia Liu (Problem
trzech ciał, Ciemny las,
Koniec śmierci) to w sumie blisko
2000 stron…
Drugą trudność stanowią dla europejskiego czytelnika chińskie nazwiska
bohaterów, które tak jak i twarze Chińczyków wydają się podobne, poza tym z ich
formy ortograficznej nie wynika choćby ich płeć. Zanim z powodzi takich postaci
wyłowimy osoby głównych bohaterów pierwszego planu, znajdziemy się w połowie
drugiego tomu trylogii. I wreszcie trudność trzecia:
Wspomnienie o przeszłości Ziemi,
którego akcja toczy się przeważnie w bliższej, dalszej i niewyobrażalnie
odległej przyszłości (z krótkim, ale wstrząsająco przedstawionym powrotem do
czasów chińskiej rewolucji kulturalnej) to nie jest bynajmniej awanturnicza
powieść o gwiezdnych czy planetarnych wojnach, ani bajka, która pod pozorami
problemów z Kosmitami pokazuje nasze ludzkie wady. To beletrystyczna wizja
historia ludzi, postawionych wobec konieczności uczestniczenia w ekstremalnych,
choć rozciągniętych w czasie wydarzeniach, w których biorą udział główni
bohaterowie powieści podczas ich niezwykle długiego życia, przerywanego
wieloletnimi okresami hibernacji i efektami relatywistycznego skracania czasu.
To olbrzymi fresk malujący przyszłość Ziemi i Ludzi, do stworzenia którego autor
sięga po niezwykle zróżnicowane farby i pędzle: od historii, przez historię
sztuki, fizykę klasyczną, einsteinowską i kwantową, kosmologię, teorię strun,
kwestie czarnych dziur, po zaginanie przestrzeni, fale grawitacyjne, działanie
bozonu Higgsa, teologię, psychologię i gry VR. I przede wszystkim filozofię,
szczególnie w jej ontologicznym aspekcie. Więc, jak powiedziałem: nie będzie
łatwo, ale i materia, której powieść dotyczy łatwa nie jest. Przeciwnie –
sposób, w jaki traktuje ją Liu ukazuje, że to sprawy najtrudniejsze z trudnych i
najważniejsze z ważnych. Ta powieść, jeśli ją starannie przeczytać, pokazuje
małość Ziemi i zrzuca z piedestału Człowieka jako króla stworzenia, uczynionego
na obraz i podobieństwo boskie. I choć niemało wokół głównych bohaterów jest
kolegów Dziennikarza z Wesela,
pocieszającego się złudnym zdaniem: niech
na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna
– to widzimy wyraźnie, że epoka zacisznej wsi skończyła się z początkiem ery
globalnej komunikacji, a dobije ją upadek Ery Zastraszania i humanizm
Dzierżycielki Miecza. I niech nas nie zwiedzie pozornie optymistyczny tytuł
ostatniej części trylogii: Koniec śmierci.
Chociaż koniec śmierci może oznaczać początek nowego życia, to przecież dla
przechodzącego przez ten proces bardziej optymistyczna byłaby perspektywa
dalszego istnienia przed tym końcem, a nie po nim. Bo nawet najbardziej
ortodoksyjni wierni różnych religii obiecujących rajskie życie po śmierci rzadko
kiedy popełniają samobójstwa, chcąc przyspieszyć proces dostawania się do
wymarzonego, a obiecywanego raju.
Czy to chińska powieść? Zapewne w wielu aspektach tak i to znów jest spora
trudność dla Europejczyka. O Chinach nie wiemy prawie nic, poza myślowymi
stereotypami. Ale miejscem akcji nie są tylko Chiny, ale Ziemia, Układ
Słoneczny, cały nasz Wszechświat. I wszechświaty nie nasze, niemowlęce,
wewnętrzne i zewnętrzne, wielkie i małe.... Z pewnością najwięcej bohaterów
Wspomnienia… wywodzi się z Chin, ale
w ogóle najwięcej ludzi wywodzi się z Chin… To – poza tymi nazwiskami i
niektórymi odniesieniami historycznymi do czasów cesarskich – w sumie w ogóle
nie przeszkadza. Bo te opisywane przez Cixina Liu Chiny są najbardziej
nowoczesnym obszarem Ziemi, a ich obywatele są
au courant wszystkich ważniejszych
kwestii historii i sztuki całego świata. A w epokach, w których toczy się akcja,
zniknęły rządy narodowe, panuje powszechna demokracja, przerywana krótkimi
okresami dyktatury sprawowanej przez sekretarzy generalnych ONZ i Radę
Bezpieczeństwa Planety.
Trzeci
tom, Koniec śmierci, czyta się
najtrudniej. Nie tylko dlatego, że ciągnie się jak tasiemiec, ale że gdy w
pewnym momencie następuje spodziewany kolaps naszego świata, bohaterowie
odlatują w Kosmos – i ów odlot obejmuje też fantazję autora, za którą (a
zwłaszcza za jej paranaukowymi podbudowami) trudno nadążyć. Co kilka stron
wydaje się, iż koniec narracji nastąpi wraz z końcem kolejnego świata, ale Liu
jeszcze podrywa siebie i swoich bohaterów do lotu tak, że kiedy książka wreszcie
się kończy – zastanawiamy się w zasadzie dlaczego, bo ten koniec śmierci był
równie nieostateczny jak poprzednie i powieść można by kontynuować na tych
samych zasadach co kilkadziesiąt – kilkaset – stron wcześniej.
Pewnym mankamentem powieści jest także tłumaczenie, moim zdaniem w
niektórych momentach chropawe, sztuczne, a niekiedy niejasne. Być może wynika to
stąd, że Andrzej Jankowski tłumaczył dzieła Cixina Liu nie bezpośrednio z
chińskiego, tylko z angielskiego, co może powodować efekt „głuchego telefonu”.
Rażą mnie też komiksowe okładki, zupełnie nie pasujące do ważnej i głęboko
filozoficznej treści książki.
Czy jest to już science, czy jeszcze
fiction? A może Liu to nowy prorok,
którego dzieło musimy przeczytać, bo może mieć rację? Z pewnością jego profetyzm
poruszy nas do głębi. I z pewnością pomyślimy po lekturze, iż autor
prawie na pewno ma rację. Tyle, że to
nam niczego nie ułatwia: iluminacja, której dzięki niemu ewentualnie doznamy nie
pomoże nam w udźwignięciu ciężaru tych prawd, które nam odsłania
Wspomnienie z przeszłości Ziemi.
Jakąś pociechą jest to, że Trisolarianie wlecą w obszar naszego Układu
Słonecznego dopiero za jakieś 400 lat. A ów dzień Sądu Ostatecznego – uczy nas
Liu – niczego w końcu ostatecznie nie osądzi. Nikt nie zasiądzie ani po lewicy,
ani po prawicy Pana (tak zwolennicy poddania się Obcym nazywają cywilizację
trisolariańską), a życie po wyroku w zawieszeniu nie okaże się ani
bezpieczniejsze, ani łatwiejsze. Czy się tym martwić? Cóż, mądrości literackie i
na te zmartwienia mają pociechę: rozwiązła, ale piękna i mądra kochanka Ludwika
XV, Jeanne Antoinette Poisson, czyli madame de Pompadour zostawiła nam
powiedzenie: po nas choćby potop.
Inny Francuz, Pierre-Augustin Caron de Beaumarchais mówi to samo, ale mniej
egoistycznie: Śmiejmy się! Kto wie czy
świat potrwa jeszcze trzy tygodnie! Ale najpiękniej owe egzystencjalne
smutki przyszłości proponuje pokonać poeta Quintus Horatius Flaccus:
Carpe diem quam minimum credula postero.
Bowiem prognozy, zawarte w trylogii Cixina Liu są zapewne trafne, zapewne
nieuchronne i zapewne kiedyś się ziszczą, ale prawdopodobnie jeszcze te Święta
uda nam się spędzić wesoło pod choinką, może nawet przeżyjemy pierwszy ze
zbliżających się kataklizmów: kolejny
Sylwester marzeń Jacka Kurskiego na zakopiańskiej Równi Krupowej.
Na wszelki wypadek jednak nie wchodźmy do ciemnego lasu i nie ujawniajmy nikomu
swojego geotagu.
Nowy Targ, w grudniu 2018 r.
Dziękuję Ani Maciejewskiej za wysłanie mnie w tę daleką podróż i umożliwienie mi
spotkania z Trisolarianami.
-----------------------------------
Cixin Liu, Wspomnienie z przeszłości
Ziemi: Problem trzech ciał, stron
456, Ciemny las, stron 672,
Koniec śmierci, stron
840, tłumaczenie Andrzej Jankowski, Dom Wydawniczy „Rebis”, Poznań 2018.