Maciej Pinkwart

Przeklęta pamięć

 

Jacka Fedorowicza znam i podziwiam od dziecka. Dokładniej – od czasów licealnych. Podzielam też większość jego poglądów – na tyle, na ile pozwolił mi je poznać w trakcie swoich występów publicznych. Nigdy wcześniej go nie widziałem „na żywo” – jedynie w telewizji i w filmach. Toteż ucieszyłem się bardzo, kiedy na tegorocznych Targach Książki we Wrocławiu zobaczyłem, że podpisuje książki na usytuowanym naprzeciwko Waganta stoisku wydawnictwa Wielka Litera. Obserwowałem go przy tej robocie z przyjemnością tym bardziej, że dzień wcześniej w tym samym miejscu siedział Kuba Wojewódzki i było to widowisko dość żenujące. Gwiazdor TVN przyszedł w towarzystwie dwóch smutnych panów, których początkowo z powodu czarnych garniturów i żałobnego wyrazu twarzy wziąłem za pracowników pobliskiego zakładu pogrzebowego. Byli to jednak ochroniarze, którzy prawdopodobnie zabezpieczali idola przed ewentualną namolnością fanek. Te jednak stały grzecznie w długiej kolejce i co prawda miały przy sobie jego świeżo wydaną Autobiografię nieautoryzowaną, ale głównie przyszły po to, żeby po otrzymaniu dedykacji (albo i zamiast) zrobić sobie z Wojewódzkim selfie, koniecznie z tzw. dzióbkiem. Wyglądało to ohydnie, bo autor książki dostosowywał się do tej atmosfery, odłożywszy na bok swoją wyjątkową inteligencję oraz ciętą złośliwość i błaznował tak jak sobie publika życzyła. Po dwóch godzinach włożył kożuszek, serdecznie pożegnał się z ochroniarzami (słowo „goryl” zupełnie w tym przypadku było nie na miejscu, zwłaszcza że tuż obok Hali Tysiąclecia, gdzie były Targi, znajduje się słynne wrocławskie ZOO) i zniknął jak sen jaki złoty.

Kolejka do podpisywania najnowszej książki Jacka Fedorowicza Chamo sapiens była wcale nie mniejsza, ale inna: czytelnicy głównie w wieku 50 +, czekający spokojnie na rozmowę z autorem, która zawsze poprzedzała dedykację, autor w kurtce, z plecakiem, w wolnej chwili pojadający kanapki… Kupiłem książkę i gdy także po dwóch godzinach zrobiło się luźniej – przysiadłem koło niego i przedstawiłem się. Popatrzył na mnie przez chwilę, zamyślił się, po czym chwycił mnie za ramię i powiedział:

- „Polityka”, lata sześćdziesiąte!

Zdębiałem.

- „Polityka”, ale początek lat siedemdziesiątych – poprawiłem odruchowo – Przecież pan nie może tego pamiętać, to były trzy artykuły…

- Nawet więcej pamiętam – dodał – parę lat wcześniej dostałem od pana list z zaproszeniem do zostania członkiem honorowym waszego szkolnego klubu. To było coś niezwykłego w siermiężnych czasach gomułkowskiej Warszawy: eleganckie, dowcipne i sympatyczne. I jeszcze takie nazwisko niezwykłe…

Rzeczywiście. w 1964 roku w przedostatniej klasie milanowskiego liceum ogólnokształcącego założyliśmy w piątkę (Andrzej, Piotrek, Tomek, Zbyszek i ja) coś, co nazwaliśmy Klanem Wspaniałych, chcąc być eleganccy, wyjątkowi, twórczy i przede wszystkim zaprzyjaźnieni na całe życie. Klan rozpadł się zaraz o egzaminach wstępnych na studia… Na honorowych członków i niejako duchowych patronów wybraliśmy dwie osoby, które szalenie nam imponowały i chcieliśmy się na nich wzorować: Jeremiego Przyborę i właśnie Jacka Fedorowicza. Obaj się zgodzili, przysyłając na mój adres miłe liściki – Fedorowicz z fotografią, zaopatrzoną w autograf.

1964 rok! Czyli prawie pół wieku temu… 81-letni Jacek Fedorowicz to wszystko pamięta. A ja, żeby sprawdzić, w jakich filmach i programach telewizyjnych go widziałem, musiałem sięgnąć do Wikipedii…

Chamo sapiens to zbiór tekstów z różnych czasów i w rozmaitych formach (monologi, fragmenty konferansjerki, felietony, skecze – gęsto przeplatane anegdotami), ułożonych nie chronologicznie a rzeczowo, co nieco utrudnia czytanie, jako że przy lekturze musimy skakać po różnych epokach, od wczesnego Gomułki do późnego Kaczyńskiego, potykając się o różną stylistykę i wspierając się niekiedy odautorskimi komentarzami, pisanymi współcześnie i niejako tłumaczącymi, co autor miał na myśli lub w jakich okolicznościach teksty powstawały. Z pewnością przechowały się one w jakiejś formie pisemnej – choć od autora wiemy, że ten sam monolog, mówiony w różnych miejscach do różnej publiczności, zmieniał się niekiedy dość zasadniczo, bo to, co w jednym miejscu wywoływało burzliwe oklaski i śmiech, w innym przyjmowane było z grobowym milczeniem. Ale oczywiście w odtworzeniu dawniejszych tekstów pomagała niezwykła pamięć autora.

Czego trochę żałuję. Bo czas jest nieubłagany nie tylko dla nas (Jacka F. to nie dotyczy, oczywiście!), ale także dla naszego poczucia humoru: nas jako odbiorców, i nas jako twórców. Dawniej życie biegło, a właściwie szło wolniutko, przyspieszając jedynie na historycznych zakrętach, więc i tekst snuł się powoli, podprowadzając poszczególne anegdoty czy grepsy wielozdaniowymi wstępami. Dziś na takie podchody czasu nie ma, do zabieganego czytelnika czy słuchacza musi docierać sama esencja tekstu, bombardujemy go faktami i komentarzami, peryfrazami i analogiami nie dając chwili wytchnienia i mając świadomość, że pewno w tym pośpiechu przegapi to czy owo, ale dotrze do niego ogólne wrażenie. Jest to na pewno mniej eleganckie, ale i mniej nudne.

Oczywiście, musimy wziąć poprawkę na to, że owa cieknąca woda felietonu czy monologu miała też uśpić czujność wszechobecnych cenzorów, którzy mogli w tych okolicznościach przegapić sedno i pointę. Dlatego pewno wolałbym, żeby podział zapamiętanych przez autora i wybranych do publikacji tekstów w książce miał charakter albo chronologiczny, albo formalny, związany z poszczególnymi gatunkami uprawianej twórczości.

Jest jeszcze jedna trudność przy lekturze i Jacek Fedorowicz lojalnie o tym czytelnika uprzedza. Bowiem znakomita większość tekstów w oryginale była mówiona, a więc wzmacniana czynnikami pozasemantycznymi: mimiką, gestem, akcentem, jakąś interakcją z publicznością… W książce, oczywiście, to nie działa. Dobrym (a właściwie: złym) przykładem tego są zamieszczone tu monologi słynnego Kolegi Kierownika z Trójkowego magazynu 60 minut na godzinę: facet seplenił, przekręcał wyrazy i w ogóle był ćwierćinteligentem w najlepszym wypadku, co było słychać. Fedorowicz te wygibasy słowne usiłuje zapisać, co sprawia, że te teksty absolutnie nie dają się czytać.

Z książki wyraźnie widać też, jak zmieniało się i poczucie humoru (nie tylko autora, także odbiorów), ale i to, co nas śmieszyło. Przez te komentowane przez Jacka Fedorowicza pół wieku nie zmienia się przekonanie, iż jedna rzecz towarzyszy nam nieustannie stając się co prawda doskonałą grządką do uprawy przez satyryków, ale jest niestety bagnem, w którym inteligentni ludzie grzęzną bezradnie: głupota. Rządzących i rządzonych. Najciekawsze są krótkie notatki, komentujące sprawy polityczne dziejące się w ostatnich latach. Bardzo śmieszne, choć nie wesołe…

Świetnie, że ta książka się ukazała, choć jeśli ktoś sięgnie po nią, żeby się zarechotać po świątecznym obiadku - może się czuć zawiedziony. Może dla rozmasowania przepełnionego żołądka lepsza będzie Autobiografia nieautoryzowana i dziubek Kuby Wojewódzkiego? Bo musimy brać pod uwagę to, że na naszej planecie wciąż trwa walka o przetrwanie gatunku homo sapiens, który wcześniej wykończył dobrotliwych neandertalczyków, a dziś sam jest atakowany przez inny rodzaj istot człowiekowatych: chamo sapiens. Z tym, że sapiens jest ten rodzaj niekoniecznie.

-----------------------------------

Jacek Fedorowicz, Chamo sapiens, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2018, 366 stron.