Maciej Pinkwart

Poplątane splątanie

 

Na najnowszą powieść Manueli Gretkowskiej rzuciłem się jak wygłodniały ekolog na ministra Szyszkę nie tylko dlatego, że wysoko cenię i jej twórczość, i ją samą – także i z tej przyczyny, że informacje medialne zapowiadały Na linii świata jako dzieło jak najbardziej współczesne, którego akcja dzieje się tu i teraz, wspierając te zapowiedzi cytatem: …nie budzisz się co rano pod rządami kryptogeja w depresji, któremu się wydaje, że jest Piłsudskim. W dodatku amerykańskie odniesienia powieści miały wielokrotnie odnosi się – krytycznie, rzecz jasna! – do buractwa prezydenta Trumpa. Nie mogłem się nie skusić.

Akcja jest na początku niezwykle wciągająca i z zapartym tchem śledzimy perypetie bohaterki, opisywane z – rzekłbym – ginekologiczną precyzją. Natasza bowiem studiuje psychologię, ale dorabia na seksczacie, do czego ma fizyczne predyspozycje jak najbardziej, a że posiada także wybitną znajomość języka angielskiego, wśród jej klientów są też obcokrajowcy – w tym wybitny i nie namolny programista z Kalifornii. Prywatnie bohaterka ma nie najlepiej: zmarła jej ukochana matka, nie ma stałego chłopaka, jej studencki przyjaciel jest gejem, który trafne obserwacje polityczne i rzeczywistą sympatię do Nataszy ukrywa pod maską wulgarnego chamstwa, w dodatku dziekan jej wydziału odkrył jej seks-stronę i po niewielkich ceregielach skorzystał z tej wiedzy bynajmniej nie w wirtualu. Zakochana w niej jest jej promotorka – feministka do kwadratu, która opiekuje się Nataszą, by tak rzec – dogłębnie. Forsa się skończyła, studia w tej sytuacji trzeba rzucić, rodzinnie jest klops, bo ciotka, która się nią opiekowała wychodzi za mąż za piekarza, więc propozycja kalifornijskiego informatyka (który pewno nie przypadkiem nazywa się Thomas Harris, tak jak autor bestsellerowych thrillerów, m.in. o psychologu gustującym w ludzkich wątróbkach), by przyjechała do niego jako babysitter do opieki nad jego kilkuletnim dzieckiem – spada jak z nieba. I akcja przenosi się do słonecznej Kalifornii, ze strony na stronę tracąc kontakt z rzeczywistością.

Tom nie ma żadnych kanibalistycznych skłonności, seks z Nataszą też go nie pociąga, w ogóle w zasadzie interesują go tylko zjawiska z dziedziny mechaniki kwantowej, konkretnie te, które pozwolą na zbudowanie komputera kwantowego, działającego wielokrotnie szybciej niż ludzka myśl, niż światło, niż cokolwiek. Będzie to – w zasadzie jest, bo potencjalnie już istnieje w teorii – urządzenie o charakterze globalnej, kosmicznej sieci, które raz uruchomione może przejąć całkowicie kontrolę nad swoim stwórcą. Człowiek jako gatunek odejdzie w mroki historii.

Cóż – nic nowego. O tym, że swoim nieumiejętnym postępowaniem człowiek może doprowadzić do zagłady jeśli nie całej Ziemi, to przynajmniej własnego gatunku wiemy od czasów biblijnego potopu, a współczesna literatura ten zbliżający się finis mundi od czasów francuskiego kasandrysty Michaela Houellebecqua opisuje coraz wyraźniej. Tutaj Gretkowska świetnie by się zmieściła w nurcie współczesnego pisarstwa światowego, gdyby nie to, że do owej ludzkiej śmieciarki trafia dzięki niej wszystko, co tylko daje się tam upchnąć. Położona na kalifornijskim odludziu osada opodal wielkiego laboratorium informatycznego, dokąd z Krakowa trafia Natasza i gdzie znajduje się domek Toma - gromadzi takie panopticum ludzi i ich postaw, że sama wydaje się wymyślonym przez autorkę laboratorium psychologicznym. Tom i jego niedawno przybyły sąsiad Enzo, potomek jakiegoś arystokratycznego rodu francuskiego pracują w konkurencyjnych laboratoriach i zajmują się mniej więcej tym samym, ale Tom jest bliżej znalezienia rozwiązania, bo nie zajmuje mu myśli seks, który dla Enza jest kwestią prawie podstawową. Konkurencyjne laboratoria łączą się niebawem, piękna latynoska żona Enza ucieka z szefem firmy informatycznej, Enzo po pijaku chce sobie poswawolić z Nataszą, która od czasów dziekana cierpi na posuchę, ale jakoś nie wychodzi z powodu interwencji nadprzyrodzonej, żona Toma uciekła z hipisami nad Amazonkę zostawiając mu dziecko, które ma autyzm i zajmuje się głównie liczeniem wszystkiego co się daje policzyć – od owadów po linie w telewizorze, ulubione przez niego żuki są półżywe jak jeże w Milanówku w twórczości Jarosława M. Rymkiewicza, naukowcy podkręcają się marychą i kokainą, nie stroniąc zresztą od tradycyjnego burbona, w dodatku to wszystko dzieje się w pobliżu uskoku San Andreas, więc co i raz ziemia się trzęsie, powodując mniejsze lub większe spustoszenia. W położonej po sąsiedzku jaskini mieszka bez prądu, lodówki i telewizora, ale z nowoczesnym telefonem dawny student medycyny, pielęgniarz, hipis i ekolog Peter, który pełni funkcję fizola od drobnych remontów, a zarazem anioła stróża Nataszy.

A potem zaczynają się pojawiać wskrzeszeni nieboszczycy, telepatia i telekineza stają się tak normalne jak chamstwo w parlamencie, naukowcy są telepatycznie zmuszani do zaprzestania badań, ale już jest za późno, bo dżin (żeby to jeszcze burbon!) wymknął się z butelki i hula po świecie aż miło. Kiedy po kolei giną bohaterowie, do akcji wkraczają demony, szamani, Indianie Hopi, żyła złota w Wielkim Kanionie Colorado, diamentowe duchy bliskich zmarłych – wszystko zmienia się w groteskę i dramat ludzkości smutno śmieszy jak kopanie się po tyłkach cyrkowych clownów. Następuje generalna demolka, z której mniej więcej żywi wychodzą na jakiś czas Natasza z Peterem, jednak ich nowo odkryta miłość, a może tylko radosny seks nie ma większych szans na doczekanie nie tylko szczęśliwej starości, ale nawet następnego weekendu.

Kwantowe splątanie, przewidziane teoretycznie jeszcze przez fizyków z początków XX wieku, polega na tym, że poszczególne jednostki energii (czy materii, bez znaczenia dla znawców wzoru e=mc2) pozostają w stanie szczególnego związku, który powoduje z jednej strony to, że cechy takiego zespołu jesteśmy w stanie opisać, ale cech poszczególnych cząstek już nie, a z drugiej – że zmiana w jednej z cząstek powoduje natychmiastową zmianę w drugiej, bez względu na odległość na jaką zostaną one rozdzielone. Teoretycznie jeden z pary splątanych fotonów może znajdować się na Ziemi, drugi – na odległej o miliony lat świetlnych planecie i gdy temu pierwszemu zmienimy spin, drugi natychmiast zmieni się także. Tylko to trochę trudne do weryfikacji. Aliści czytam (bynajmniej nie u Gretkowskiej!), że doświadczenia takie dokonywane są od kilkudziesięciu lat na mniejsze odległości, a w 2012 r. zrealizowano nawet coś, co nazwano teleportacją kwantową: zmianę stanu kwantowego cząstki materii przekazano na odległość 143 km, między wyspami Archipelagu Kanaryjskiego – La Palmą i Teneryfą. Ba! w rok później dokonano udanej teleportacji materialnych kubitów (czyli jednostek informacji kwantowej) na odległość 21 metrów. Niby to dużo nie jest, ale może to wystarczyć, że mój pogląd na temat działań ministra obrony narodowej zostanie już niedługo bez mojej wiedzy ściągnięty przez patrol Wojsk Ochrony Terytorialnej, stacjonujący przy osiedlowym śmietniku…

Wszystko to są w powieści Manueli Gretkowskiej dania smakowite i być może nawet dobrze przyrządzone, ale gdyby całą zawartość karty menu bukowińskiego Schroniska smaków zrealizowano do jednego, z przeproszeniem, kubła – nikt nie byłby w stanie ze smakiem tego zjeść. No – prawie nikt, w każdym razie kubki smakowe byłyby w tym przypadku nie tylko zbędne, ale wręcz szkodliwe.

Możliwe więc, że Manuela Gretkowska jest prorokinią, wieszczącą światu zgubną przepowiednię. Ale tak jak ostrzeżenia Kasandry nie uratowałyby Troi nawet wtedy, gdyby zostały potraktowane poważnie, tak też lektura powieści Na linii świata nie uratuje nas przed zagładą, którą sami sobie szykujemy. Pocieszające jest tylko to, że przepowiednie o końcu świata są niewątpliwie zawsze prawdziwe, tylko rzadko trzymają się ustalonych przez proroków ram czasowych. Tym, którzy przeczytawszy ostrzeżenie na okładce książki: To nie jest wizja przyszłości. To wydarza się tu i teraz (pomijając wątpliwy językowo zwrot wydarza się) już zaczną się pakować na tamten świat – na pocieszenie przypominam, że zdanie Śmiejmy się! Kto wie, czy świat potrwa jeszcze trzy tygodnie! francuski dramaturg Pierre Augustin Caron de Beaumarchais wygłosił blisko 250 lat temu. Więc może ze trzy tygodnie świat jeszcze potrwa?

 

----------------------------------

Manuela Gretkowska, Na linii świata, Wydawnictwo Znak – litera nova, Kraków 2017, 304 strony.