Maciej Pinkwart

Stąd do niedoskończoności

 

W naszych pięknych czasach, kiedy to kultura przemyka się opłotkami tak, żeby przypadkiem nie zaciągnięto jej do rydwanu polityki lub jej parszywego dziecka – propagandy, wydarzeniem kulturalnym nie jest ukazanie się książki, tylko jej promocja – bo tak teraz nazywa się spotkanie autorskie, połączone ze sprzedażą książek. Liczy się event, a ten musi być związany z obecnością ludzi, których zdjęcia można zrobić i opublikować na Facebooku. Albo na portalu w działce „kultura”. Autor i jego książka niekiedy też się załapią do eventu.

Więc nie wiem, kiedy realnie wyszła z druku nowa książka Beaty Zalot - tom jej opowiadań p.t. Opowieści niedoskończone. Ja ją kupiłem na pierwszej zakopiańskiej promocji, która odbyła się 7 lipca 2016 w niewielkiej i bardzo zatłoczonej salce zakopiańskiej Biblioteki. Wieczorem przeczytałem. Jednym tchem. Nie, jedenastoma tchnieniami. Uważam, że opowiadania są znakomite.

Prowadząca spotkanie dyrektorka Biblioteki, Bożena Gąsienica, już na samym wstępie powiedziała, że ta książka jest inna, niż poprzednie publikacje tej autorki. Nie lubię tego określenia: każda książka jest inna, autor, którego następne dzieło przypomina poprzednie, jest autorem jednej książki. Beata nie jest. Choć rzeczywiście, znamy przede wszystkim jej publicystykę, uprawianą najpierw na łamach „Gazety Wyborczej”, potem w „Tygodniku Podhalańskim”, którym przez 13 lat (2003-2016) kierowała jako redaktor naczelny. Potem zaczęły się ukazywać tomiki jej wierszy, a przedostatnio – opowiadania zebranie w książeczce Ozwa, prezentujące prawie autentyczne historie, które zdarzyły się lub mogły się zdarzyć autentycznym ludziom znanym autorce. Opowieści… to proza jak się patrzy, którą już recenzenci zaliczają do znanego nurtu „realizmu magicznego”, z czym nie do końca bym się zgodził. Realizm rzeczywiście w tych opowiadaniach jest, w wielu są czytelne wątki z życia autorki, ale nie o magię w nich chodzi, tylko o ową niedoskończoność, czyli synkretyczne połączenie niedoskonałości z nieskończonością. Beata prezentuje tu literaturę taką jak lubię, która korzystając z klocków powstałych z tworzywa rzeczywistości buduje własną, realistyczną i atrakcyjną nierzeczywistość.

Atrakcyjną – to nie znaczy „ładną”, tylko „ciekawą”. Bo prawdę powiedziawszy nastrój większości opowiadań jest ponury, a innych – przygnębiający, zaś pointy – zwykle mocno depresyjne. Czyta się świetnie, a po zakończeniu lektury ma się ochotę na kieliszek głębszego albo na przerzucenie sznura przez konar najbliższego dżewa. Dlaczego tak? Beata jest jedyną znaną mi osobą na świecie, która tak wymawia to słowo. Drzewo – to tytuł pierwszego z opowiadań – zwykle wymawiamy jak d-żewo. Ona mówi dżewo.

Tom Opowieści niedoskończone tworzy jedenaście krótkich, zaledwie kilkustronicowych narracji, powstałych w przeciągu aż dwudziestu lat, jak powiedziała autorka. Nie chce się wierzyć – nie tylko dlatego, że patrząc na nią wydaje się, że przy pisaniu pierwszego musiałaby mieć może kilka lat, ale także z powodu ich stylistycznej jednorodności. W kilku niedoskończoność - którą rozumiem jako swojego rodzaju niedookreśloność, niedopowiedzenie, coś co powinno postawić czytelnika z koniecznością pogodzenia się z niejasnością przekazu, albo dopowiedzenia samemu hipotetycznego zakończenia – zastępuje oczywistość, a pointa jest przewidywalna. Ale gdzie indziej mamy do czynienia z wielostopniowym suspensem. Niekiedy podszytym okrucieństwem, o które delikatnej autorki bym wcześniej nie podejrzewał.

Książka jest ilustrowana interesującymi rysunkami autorstwa Szymona Kruczka, grafika pochodzącego z Pomorza, a teraz mieszkającego w Beskidzie Niskim - w Pagorzynie między Gorlicami a Jasłem. Trochę abstrakcyjne, trochę surrealistyczne, ale zawsze stanowiące coś, co śmiało można nazwać ilustracją opowiadania, któremu towarzyszą. Nie wiem, czy to dobrze. Dla mnie literatura jest sztuką samoistną i nie potrzebuje komentarza graficznego. Na wystawie, towarzyszącej promocji w Bibliotece dzieła Szymona Kruczka obejrzałem z zainteresowaniem. Podobały mi się. Gdy czytałem opowiadania – ani razu na nie nie spojrzałem, nie były mi potrzebne. Ale autorka mówiła na spotkaniu, że jej pragnieniem było wydać książkę artystyczną, co - jak rozumiem – miało oznaczać: stanowiącą dzieło sztuki. No, nie wiem, czy do tego są potrzebne ilustracje: to trochę tak, jakby zdrowy sportowiec-biegacz koniecznie chciał startować w protezach Oscara Pistoriusa. Tak dla pewności. Nie podzielam tego poglądu, ale go rozumiem: drugą po literaturze pasją Beaty jest malarstwo. A może pierwszą, przed literaturą?

Opowieści niedoskończone wydała krakowska oficyna Astraia, ta sama, w której Beata Zalot niedawno publikowała swój poprzedni tom prozy – Ozwę. Na promocji był tłum ludzi, choć nikogo z prominentnych przedstawicieli władz Zakopanego, było sporo osób z redakcji „Tygodnika Podhalańskiego” – ale nikogo z władz redakcji. Dwa opowiadania z tomiku przeczytał ciekawie Krzysztof Michno z zakopiańskiej „Sceny A-2”. Było mnóstwo kwiatów, pojawili się stali bywalcy takich imprez, były drobne ciasteczka, piękne panie i nie koniecznie piękni panowie. A do kolekcji naprawdę nielicznych dobrych dzieł miejscowej „kolonii literackiej” przybyła bardzo ważna pozycja.

 



Dyrektorka Biblioteki - Bożena Gąsienica


Beata Zalot


Szymon Kruczek i Beata Zalot


Krzysztof Michno, z tyłu Maciej Krupa


Beata Zalot i Rafał Monita


Szymon Kruczek i Beata Zalot