Maciej Pinkwart

Zabójcza fascynacja

 

Od paru lat na plażach europejskich kurortów ludzie czytają. Część – chyba większość – książki w wersji klasycznej, papierowej, ale coraz więcej widzi się osób, także starszych, korzystających z czytników elektronicznych. Skandynawowie, Anglicy, Niemcy, Polacy, Hiszpanie… Grecy i Włosi rzadziej, Rosjanie prawie nigdy. Do niedawna pod parasolami królowały romanse i przewodniki. Ostatnio kostiumy kąpielowe oraz mniej czy bardziej kształtne biusty i brzuszki stały się tłem dla mrocznych kryminałów i thrillerów. Chyba słusznie: cóż może lepiej ochłodzić w upalny dzień niż mrożąca krew w żyłach treść powieści sensacyjnych?

 

Stephen King nie przestaje być najbardziej płodnym pisarzem świata, co roku publikującym kolejny bestseller. Jedną z cech jego twórczości, która mi się szczególnie podoba, jest nadążanie za rzeczywistością i mocne osadzenie fabuły w realiach. To, że są to realia prowincji Stanów Zjednoczonych zupełnie nie powinno przeszkadzać polskiemu czytelnikowi: jesteśmy globalną wioską i to co wydarza się amerykańskim bohaterom książki Znalezione nie kradzione jest łatwo zrozumiałe dla polskiego czytelnika. Wszystko, z wyjątkiem możliwości etatowej pracy w bibliotece dla nieletniego licealisty oraz, oczywiście, zasad baseballu.

Wielki amerykański pisarz John Rothstein, który jest żywym bohaterem powieści tylko przez kilkanaście pierwszych stron, jest w zasadzie antytezą samego Stephena Kinga: był, co prawda, jednym z najpoczytniejszych autorów, ale po wydaniu bestsellerowego trzyczęściowego cyklu o zbuntowanym nastolatku Jimmy Goldzie – zamilkł, zaszył się na farmie w New Hampshire i dla świata przestał istnieć. Żył z tantiem autorskich, mieszkał sam na odludziu – i pisał ręcznie w moleskinowych notatnikach. Trochę to przypomina ten fragment życiorysu Jerome D. Salingera, który po opublikowaniu swej jedynej powieści Buszujący w zbożu, przyjętej entuzjastycznie na całym świecie, wyprowadził się z Nowego Jorku do Cornish w stanie New Hampshire i przez pewien czas unikał jakichkolwiek kontaktów ze znajomymi, czytelnikami i dziennikarzami. Salinger – realny i rzeczywisty – osatał się jednak ze swej mizantropii, ożenił się, miał dzieci i choć nadal unikał kontaktów z dziennikarzami,  wydawcami i biografami – dożył spokojnie 91 lat i zmarł we własnym łóżku w 2010 r.

A fikcyjny John Rothstein został zamordowany w 1978 r. przez zwariowanego czytelnika rozczarowanego tym, że bohater jego sagi, Jimmy Gold, został przez pisarza skomercjalizowany i stał się zwykłym everymanem, bez ambicji i perspektyw, pętającym się po świecie między filmami z myszką Miki a pudełkiem pop-cornu. Psychopata morduje pisarza, wraz ze wspólnikami kradnie jego pieniądze i przeszło setkę notesów ze szkicami następnych powieści, potem morduje tych wspólników, zakopuje zdobycz w lasku koło rodzinnego domu, kłóci się z ewentualnym paserem, upija się w sztok i w stanie urwanego filmu gwałci przypadkową kobietę, za co trafia do więzienia z wyrokiem dożywocia. Wychodzi jednak po 30 latach na warunek i – nie znajduje ukrytych pieniędzy ani notesów, bowiem przypadkowo odkopał je nastolatek – syn jednej z ofiar bandyty, znanego z poprzedniego kryminału Kinga jako Pan Mercedes.

Sprawa komplikuje się mocno w momencie, kiedy zabójca Rothsteina orientuje się, kto zabrał ukradzione przezeń notesy z dalszym ciągiem przygód jego idola, Golda – których nawet nie zdążył przejrzeć przed pójściem do paki. Do akcji wkraczają bohaterowie poprzedniej powieści – emerytowany detektyw Bill Hodges i jego pomocnicy – i to jest najsłabsza część powieści Znalezione nie kradzione. Bo wygląda to jak próba połączenia na siłę akcji Znalezione nie kradzione z Panem Mercedesem tylko po to, by móc utworzyć serię, choć z lektury wynika, że rezolutny Peter Saubers, który kierując się wyłącznie altruizmem i własną pasją literacką zawładnął pieniędzmi i notesami Rotsteina, dałby sobie spokojnie radę bez udziału asów, zgranych już w poprzednim rozdaniu. Pan Mercedes był bardzo dobry. Znalezione… wydaje mi się jeszcze lepiej napisane i lepsze do czytania, bo może mniej tu psychopatycznej makabry, a więcej logicznej roboty pisarskiej. Choć jak dla mnie główny wątek powieści jest może zbyt przesłodzony i sentymentalny… Ale zakładam się, że przeczytacie tę powieść tak jak ja – jednym tchem i będziecie niecierpliwie czekać na trzeci tom serii, tym bardziej, że psychopata Brady Hartsfield, sprawca masakry z Pana Mercedesa, wciąż żyje, a na dodatek nabiera zdaje się umiejętności szamańskich, co zaczyna stanowić obsesję detektywa Hodgesa. Trzeci tom – już gotowy w szkicu – początkowo miał się nazywać The Suicide Prince, co wyraźnie nawiązuje do obsesji Hartsfielda, starającego się doprowadzać swoich znajomych do samobójstwa. Teraz King zapowiada, że tytuł zostanie zmieniony na End of Watch.

Ciekaw jestem, jak to zostanie przetłumaczone, bo Znalezione nie kradzione to dość mało atrakcyjna wersja oryginału Finders keepers. Znalazcy opiekunowie? Jeszcze gorsze… Natomiast sam tekst przetłumaczony jest moim zdaniem świetnie, z wyjątkiem wypowiedzi Hodgesa, kierowanych do udającego demencję Hartsfielda, które wydają mi się infantylne.

Pewne jednak jest, że w następne wakacje miliony ludzi zamiast mrożonej frappé będą chłodzić się na plaży kolejną powieścią Kinga.

 

-----------------------------------------------------

Stephen King, Znalezione nie kradzione (org. Finders keepers), tłum. Rafał Lisowski, wydawnictwo Albatros, 480 stron, Warszawa 2015