Sergiusz:
Wojny nie będzie
Im częściej widzę rozświetloną uśmiechem idioty twarz George'a W. Busha,
im częściej słyszę refren o nadchodzącej milowymi krokami
"nieuchronnej interwencji", im więcej energii komentatorzy polityczni
poświęcają uzasadnieniu sensu zamordowania Saddama Husajna, tym bardziej się
uspokajam, bo utwierdza mnie to w przekonaniu, że wojny nie będzie.
Na pozór prezydent USA i jego współpracownicy robią wszystko, żeby przekonać
świat o konieczności zniszczenia Iraku. Nawet uznawany w Białym Domu za
zwolennika pokojowych rozwiązań szef dyplomacji Collin Powell podlizał się
swojemu szefowi stwierdzeniem: "W przypadku Iraku sygnałem do rozpoczęcia
wojny może być nawet papierowy pretekst". Waszyngtoński "Jastrząb"
Don Rumsfeld nie przepuścił ani jednej okazji, żeby pogrozić Saddamowi
atakiem, "Choćby i wbrew całej ONZ". Czy Amerykanie aż tak zagięli
parol na wąsatego dyktatora?
Wierzę, że Bush naprawdę szczerze dąży do konfrontacji z Irakiem i gdyby
sprawę mogło zakończyć jedno dotknięcie nuklearnego guzika, zrobiłby to ze
śpiewem na ustach. Ale nie wierzę ani trochę w to, że wojenna retoryka ma
przygotować opinię publiczną do zaakceptowania "nieuchronnej
interwencji". Płomienne mowy mają zupełnie innego adresata.
Bo problem polega na tym, że Saddama Husajna nie ma kto zastąpić. Oczywiście
jeśli ułańska szarża na Bagdad zakończy się zabiciem lub (co bardziej
prawdopodobne) ucieczką tyrana, to znajdą się chętni do rządzenia, ale zwrócenie
zgnębionemu krajowi demokracji wcale nie musi zaowocować włączeniem Iraku w
amerykańską strefę wpływów. Bardziej prawdopodobne jest przejęcie władzy
przez fanatyków religijnych, których reżim Saddama trzyma w więzieniu, albo
krwawa wojna domowa. Drugi scenariusz jest o tyle realny, że jedyną realną
opozycją w Iraku jest komunistyczna partyzantka kurdyjska w górach na północy
kraju. Kurdowie od pokoleń marzą o stworzeniu swojego narodowego państwa na
styku Iraku, Turcji i Iranu. Jednak jeśli będą mogli sięgnąć po władzę
choćby "tylko" w Iraku, nie zawahają się ani chwili. Nie o takich
sprzymierzeńcach marzy kowboj z Białego Domu. Nie byłby zachwycony, gdyby
amerykańscy marines nadstawiali karku tylko po to, żeby utorować drogę do władzy
kumplom bin Ladena, albo wymachującym kałasznikowem i czerwoną szturmówką
"towarzyszom".
Po co więc pogróżki i straszenie wojną? Po to, żeby wreszcie zmobilizować
Irakijczyków do wyłonienia jakiejkolwiek alternatywnej dla Saddama, a zarazem
proamerykańskiej opozycji. To oferta skierowana do irackiej diaspory, bo w
kraju raczej może spowodować jedynie "zwieranie szeregów", tak jak
to miało miejsce trzy lata temu w Serbii podczas nalotów NATO.
Jest jeszcze jeden powód, żeby powstrzymać się przed wojną. I nie chodzi o
niesmak większości przywódców do amerykańskiej inicjatywy, ani zawoalowane
groźby chwiejnych arabskich sojuszników. To nie zniechęciłoby zadufanego w
sobie Busha. Ale Biały Dom demonizując Saddama wpadł we własne sidła. O ile
w przypadku inwazji na Afganistan wrogiem byli fanatyczni, bezwzględni, krwiożerczy
i prymitywni Talibowie, to według amerykańskiej propagandy "złym" w
Iraku jest tylko jeden człowiek. Reszta społeczeństwa dyszy pod jarzmem
dyktatora i czeka na Amerykanów z utęsknieniem. Jeśli siłom specjalnym udałoby
się zamordować Husajna, to jego totalitarny gmach w jednej chwili runąłby w
gruzy. Ale rozpętanie wojny tylko po to, żeby zabić jednego człowieka Bush
przerabiał w zeszłym roku. Efekt? - Osama bin Laden wciąż jest na wolności.
Jeśli Husajn również wymknie się z obławy, to Bush nigdy nie wytłumaczy
swoim wyborcom po co giną w Iraku amerykańscy chłopcy. Po poprzedniej,
"sprawiedliwej" wojnie, w której USA stanęło w obronie małego
Kuwejtu, 300 żołnierzy wróciło do domu w drewnianych skrzynkach przykrytych
gwiaździstym sztandarem. A przecież wojsko nie zbliżyło się nawet do krętych
uliczek 8 milionowego Bagdadu. Jeśli teraz Bush chce "dobić gada",
to bombardowanie z 10 tys. metrów może nie wystarczyć. I co wtedy? A jeśli
się uda zabić prezydenta Iraku, a wojna mimo to będzie trwała dalej, to co
wtedy? Łatwiej byłoby po prostu zrzucić bombę atomową, ale jak to uzasadnić?
A jeśli Husajn wyjdzie z tego cało, a w ruinach stolicy zginie tylko kompania
jego sobowtórów? Albo tyran zginie, ale nie będzie na to żadnych dowodów i
przejdzie do legendy umacniając opór przeciwko "wyzwolicielom"?
Nie wierzę, że doradcy Busha pozwolą mu rozpętać tę wojnę. Jestem pewny,
że tak wytrawny gracz jak Saddam wykiwa nasłanych na Irak inspektorów nie
naruszając warunków rezolucji ONZ. Nie narazi się głupio na kolejne sankcje
i "prewencyjno-karne" bombardowania. Bush też to wie i dlatego jedyne
co może, to jeździć po świecie i grzmieć z mównicy dobrze nadstawiając
uszy. Bo gdzieś tam dorasta już nowy przywódca Iraku, który ma szanse zdobyć
serca zmęczonych dyktaturą rodaków. Jeśli się objawi, nie będą potrzebne
czołgi i bomby, a dni wąsatego tyrana będą policzone.