Maciej Pinkwart

Skrzydełko czy nóżka?

Przejeżdżając koło zakopiańskiego magistratu zauważyłem, że reklamuje on swoją ogólnodostępną stołówkę pod nazwą „Hermes”. Nazwa jak najbardziej adekwatna, zważywszy, że w starożytnej Grecji Hermes był bogiem podróżnych, kupców i złodziei. Zakopiański magistrat od kilku lat jest bardzo pobożny. Nie od dziś zajmują się tam turystyką i kupiectwem.

Duchowy patron Podhala, Władysław Orkan, na łamach „Głosu Zakopiańskiego” pisał w 1926 roku, że... Razem z zewnętrzną fizjognomią zmieniało się i wnętrze góralskie kotliny. Jednostki nieliczne, nie mogące się do nowych norm przystosować, pocofały się poza jarmarczne ulice, reszta jęła się kupiectwa wszelkiego. Kupiectwo, wiedno, nie jest szkołą cnoty. Zepsuł się też charakter górali...

Kupiectwo, wiedno, nie jest szkołą cnoty... Wie o tym każdy bywalec Zakopanego i wielu jego mieszkańców. W tatrzańskiej stolicy, która nie jest miastem targowym, handluje się wszystkim, a są i tacy, którzy sprzedaliby nawet własną matkę, ale to transakcja kiepska, bo jak wiadomo, matka jest tylko jedna, w związku z czym podaż jest ograniczona. Już lepiej sprzedaje się ukochanego psa, który odpowiednio wytresowany, po kilku dniach ucieka od nabywcy, wraca do sprzedawcy i może być sprzedany jeszcze raz – i tak dotąd, dopóki pies nie zagustuje w którymś z nowych właścicieli.

Najlepiej wszakże sprzedaje się tradycję i historię. Historię lokalnej społeczności sprzedawano w takim opakowaniu, jakiego klient sobie życzył, stąd folklor góralski miał się dobrze i za Franciszka Józefa, i za Józefa Piłsudskiego, i za Józefa Göbbelsa, i za Józefa Wisarionowicza i za Józefa Oleksego i za Józefa Glempa. Elastyczność historii najlepiej ilustrują sprzedawane szeroko mity o góralskiej ślebodzie i poszanowaniu własności, obok mitów o zbójnikach, równających świat poprzez zabieranie bogatym i dawanie biednym (był taki czas że takie janosikowanie podniesiono do rangi jedynie słusznej ideologii), tudzież naciągana jak sienkiewiczowski postaw sukna historia buntu Kostki Napierskiego i wspierających go górali, czy też wynikły z nieporozumienia zryw powstańczy w Chochołowie.

Tradycję góralską sprzedawano od czasów Chałubińskiego i Witkiewicza i towar okazał się pokupny. Sanacyjni pułkownicy ukuli o góralach powiedzenie „dekoracyjny naród” – w czasach, gdy organizowano święta gór i budowano stylowe bramy triumfalne by witać przy nich regionalnie dostojników. Potem przyszły czasy, gdy w FIS-owskiej bramie witano bynajmniej nie polskich pułkowników, a portret wąsatego cepra z austriackiego Braunau nad Innem wisiał obok obrazów na szkle, przedstawiających Janosika i Świętych Pańskich w karczmie u Wnuka przy Kościeliskiej. Może dlatego, że ceper ów miał niespełnione ambicje zostania malarzem. Z połowy lat 90-tych XX w. pamiętam oburzenie Prawdziwych Górali, gdy na Krupówkach zaczęli grywać Indianie z Boliwii i ktoś w dobrej wierze zapytał na posiadach, czy nie lepiej, żeby w ten sposób zarabiali pieniądze górale z pod Tatr. Góral nigdy nie sprzeda swojej tradycji – perorowała młoda skrzypaczka z Kośnych Hamrów. Dziś górale grają na Krupówkach obok lwowiaków, Indian i imitatorów Jimmy’ego Hendrixa, a do kotleta podają tradycję góralską w pełnej krasie i to bez dodatkowej opłaty.

O ileż łatwiej – i poręczniej - sprzedać tradycję kulturalną czy literacką! W wielu krajach elementem tradycji jest gastronomia i to, co wokół gastronomii powstaje i się dzieje. O ile jednak łatwo wyobrazić sobie wzniosły francuski poemat liryczny, z domieszką subtelnej ironii, a może nawet ulotnego erotyzmu na temat sufletu z języków skowronków, o tyle już trudniej chędogie strofy o golonce po bawarsku czy zupie z flaków wołowych po polsku... Aliści akurat w Zakopanem gastronomia z literaturą i sztuką były zawsze sobie bliskie. Tylko wspomnijmy o tym, iż na ścianie dawnej restauracji Karpowicza przy Krupówkach przez długie lata wisiała tablica, że w domu tym mieszkał Stanisław Reymont, laureat literackiej nagrody Nobla, a w latach I wojny portrety bywających tu artystów i polityków malował Kazimierz Sichulski. W restauracji owej pisarze – Kasprowicz i Żeromski – prezydowali organizacji niepodległościowej, a Kiepura wyśpiewywał nad schabowym arie, przeszkadzając Makuszyńskiemu, grywającemu w bridża... Dziś budynek sprzedano, rozebrano i na gruzach wspomnień o wielkiej tradycji Andrzej Stoch podaje góralszczyznę z grilla, zaś zamiast Makuszyńskiego grającego w bridża z Szymanowskim, Stryjeńskim i Malczewskim mamy małolatów grywających w cymbergaja z automatem.

O innym lokalu, mieszczącym się onegdaj w budynku na rogu Krupówek i ul. Kościuszki całe tomy wypisywali mistrzowie. Najwięcej może Andrzej Strug, który w powieści Zakopanoptikon genialnie sparodiował mieszczącą się tu na początku XX wieku Cukiernię Zakopiańską Waleriana Płonki (w powieści – Pchełki). Później była tu restauracja Piotra Przanowskiego, no i sława nad sławami – restauracja Franciszka Trzaski. Opiewana przez Makuszyńskiego w słynnych felietonach zakopiańskich, miejsce spotkań elity polskiej, najlepszych dancingów, najśmieszniejszych konkursów, najlepszych orkiestr. Po II wojnie, gdy wybudowano tu hotel „Giewont” - jego restauracja, kawiarnia i cocktailowa piwnica uchodziły słusznie za najbardziej eleganckie lokale Zakopanego. Grywał tu całe koncerty na fortepianie wielki muzyk, Jan Pasierb-Orland, opisywany w korespondencjach z Zakopanego, malowany i rysowany przez różnych artystów... I ja pisałem wiersz, a właściwie tekst piosenki Kawiarnia „Orbis”, w którym Orland był też wspominany. Lokal, niewątpliwie, był sporą częścią wielkiej tradycji i historii Zakopanego.

„Orbis” przehandlował tę tradycję ostatecznie u progu 2003 roku, likwidując gastronomię hotelową i sytuując tu dwa lokale amerykańskiego fast-foodu. Od strony Krupówek można delektować się chałupową pizzą (Pizza Hut), od strony ul. Kościuszki – zażywny pułkownik z wojny secesyjnej zaprasza na kurczaki pod szyldem najbardziej prowincjonalnego z prowincjonalnych stanów Ameryki. Smażone Kurczęta z Kentucky cieszą teraz oko i powonienie Tatrzańskich Orłów z usytuowanego naprzeciw Związku Podhalan, który tak dbał o lokalną tradycję, że nawet Miejski Ośrodek Kultury przechrzcił na Tatrzański Ośrodek Swojszczyzny i wyświetla tam teraz holywoodzkie filmy. Wszystko jest na sprzedaż, pod szyldem „Hermesa” – patronującego urzędowi miasta boga turystów, kupców i złodziei.

W filmie "Skrzydełko czy nóżka" Louis de Funés rozśmieszał publiczność jako wydawca książki, w której oceniane były potrawy podawane w najlepszych restauracjach Francji. Do dziś ukazanie się „Czerwonego Michelina”, przyznającego swoje gwiazdki za jakość potraw i styl lokali jest świętem jednych a klęską drugich. Zakopiański „Orbis” z takiego przewodnika właśnie samodzielnie się wypisał. Ale zapewne uratował swój budżet. A kto by się tam przejmował czymś jak ulotnym jak tradycja czy image...

Nie każdy może być orłem. Niektórym wystarczy kurczak. Kto Fce Cikena? Skrzydełko czy nóżkę? I sakramenckie piwo.