Maciej Pinkwart

Mój Corgoň

 

Czekam i czekam w kolejce do tej Unii, i jak to w kolejce, słucham co ludzie gadają. Na co liczą i od czego odliczają. Argumenty przeciwników Unii wydają mi się śmieszne, absurdalne i niemożliwe do przyjęcia przez kogokolwiek, kto dysponując przeciętnym poziomem inteligencji i przeciętnym zdrowiem psychicznym zechce wziąć cokolwiek na rozum. Ale po pierwsze branie czegokolwiek na rozum jest możliwe tylko w przypadku posiadania rozumu, więc dotyczy to tylko pewnej, procentowo nie nadzwyczajnej, liczby osób. Po drugie – ostatnie lata pokazały, że absurdalne i niemożliwe do przyjęcia rzeczy przyjmowane były jak najbardziej i zanim żeśmy się z nich wygrzebali – mijały miesiące, lata, niekiedy trzeba będzie czekać do następnego polskiego pięć minut, które może nastąpić za pięć wieków. Czasem wybieranie mniejszego zła okazywało się niemal zabójcze – Tymińskiego leczyliśmy Wałęsą, Pawlaka Buzkiem, Kalinowskiego Lepperem... Dziś radio podało, że polscy monarchiści opowiadają się za przystąpieniem do Europy i przez moment zastanawiałem się, czy to nie jakaś chytra sztuczka Giertycha, mająca na celu wywołanie odruchu, że zdrowy psychicznie człowiek nie idzie w tym samym kierunku co szaleniec, a więc skoro polscy monarchiści, hrabiowie i książęta idą do Europy (nie bacząc na doświadczenia z roku 1789 i kilku następnych), to zwyczajni ludzie pójdą tam, gdzie ich poprowadzi pan Giertych i Liga Polskich Rodzin, czyli do Azji albo na Antarktydę. Ale potem doszedłem do wniosku, że ta zabawna wiadomość podana była przez radio w dobrej wierze, by wywołać nastrój optymizmu: jest dobrze, wszyscy nas popierają, najpierw podawano informację o tym co sobie myśli Michał Wiśniewski w przypadku gdy myśli, potem o oświadczeniu polskiego Regenta, a na koniec o audycji, jaką z Edytą Górniak miał Kuba Wojewódzki, który podobno po raz kolejny pokazał się jako powiatowy idol...

W powodzi tak istotnych dla naszego życia informacji nie znalazło się miejsce na aktualną informację z wojny w Iraku, nie dowiedzieliśmy się, czy grozi nam SARS, nie wytłumaczono nam, dlaczego na sprzedawanych w Nowym Targu owczych wędzonych serkach widnieje napis scypek, a nie oscypek: czy jest to błąd zapisu, czy strach przed naruszeniem praw autorskich BBZ ABC. Nie znalazło się także miejsce na przypomnienie informacji, że od środy, 16 kwietnia 2003 do Niemiec będzie można jeździć bez paszportów, tylko za okazaniem dowodu osobistego (dodajmy – nowego dowodu) bowiem Niemcy znoszą dla Polaków obowiązek paszportowy, wyprzedzając niejako nasze wejście do Unii (z Monarchistami, ale bez Polskich Rodzin...) i przystąpienie do układu z Schengen.

Cieszę się, bo nawet mam już nowy dowód. Co prawda mam jeszcze ważny paszport, więc jest to dla mnie zmiana mało istotna: póki cokolwiek muszę okazywać na granicy i póki w ogóle istnieje jakaś granica, to dla mnie nie jest żadna wspólna Europa. Za czasów Jagiellonów była bardziej wspólna, mimo braku układu z Schengen.

Moja radość jednakże nie jest pełna. Po pierwsze – Niemcy nie mogą ot tak sobie, same znieść obowiązku paszportowego i wprowadzenie w życie ich decyzji jest uzależnione od zgody innych euro-partnerów, a ta wcale pewna nie jest. Po drugie – i tak pozostałe kraje Unii będą od nas wymagać paszportów, przynajmniej do 1 maja 2004 roku, a i po tej dacie nie jest pewne, czy od razu przystąpimy do układu z Schengen. Po trzecie – do Niemiec się nie wybieram.

Jadę natomiast na Słowację i na sprawy Unii Europejskiej patrzę przez pryzmat granicznych kontaktów z naszymi południowymi sąsiadami. Na tej, śmiesznej z punktu widzenia Starej Europy, granicy zaś jest coraz trudniej. W czasie, gdy oba nasze kraje intensyfikowały negocjacje na temat wspólnego przystąpienia do Unii, nasz rząd przyjął decyzję, w myśl której od 1 stycznia 2002 r. zaostrza kontrolę celną na granicach Polski. W dodatku inne prawa dotyczące przywozu towarów (alkohol, papierosy, lekarstwa) obowiązują jednych Polaków, inne – innych. Mianowicie mieszkańcy strefy nadgranicznej mogą przewieźć co najwyżej jedno opakowanie alkoholu na osobę, raz w miesiącu. Pozostali Polacy – jak dawniej muszą się ograniczać dopiero od dwóch litrów wina, litra wódki i pięciu litrów browaru w górę. Limit czasowy ich także nie obowiązuje.

W sprawie tej jest taka piramida absurdów, prawnych, gospodarczych i logicznych, że do dziś Rzecznik Praw Obywatelskich by się spod niej nie wygrzebał, choć podobno pracował nad tym zagadnieniem. Interpelację w tej kwestii złożyło trzech senatorów, minister finansów odpowiedział, że działalność „mrówek” stanowiła zagrożenie bezpieczeństwa państwa i porządku publicznego, a w innych krajach Unii jest jeszcze gorzej. Najgorzej jest z prawem, którego nie sposób przestrzegać. Faktu wwiezienia do Polski jakiegokolwiek towaru nie uwidacznia się w żadnym dokumencie. Jak można mi udowodnić, że już wyczerpałem swój limit? Kto mi zabroni, gdybym był mrówką, przemeldować się z Nowego Targu do kuzyna z Gliwic i uprawiać swój niecny i grożący bezpieczeństwu państwa proceder jak najbardziej lege artis?

Jeśli prawdą jest, że nielegalne wwożenie do Polski alkoholu i papierosów narażało Państwo na straty rzędu 710,5 mln zł rocznie, to przecież nie są to sumy, przepite przez mrówki i ich kumpli. Jeśli jest to nielegalny przemyt, to gdzieś ten lewy towar się sprzedaje. W prywatnych melinach? Bez polskiej akcyzy w sklepach? Obydwie rzeczy są zabronione przez prawo i to jest powszechnie akceptowane. Że łatwiej zatrzymać strumień alkoholu bliżej źródła niż wtedy, gdy rozleje się w wielką rzekę? Pewno tak – ale łatwiej, to nie znaczy skuteczniej. Ani, tym więcej, bardziej prawnie.

I biedna ta nasza przedunijna gospodarka, jeśli trzeba jej bronić tak kiepskimi sposobami... Dziś z Londynu do Francji jeżdżą całe przedweekendowe pociągi osób, które we Francji kupują tańsze i lepsze alkohole, by Angole golnęli sobie szampana i koniak na trawce w Hyde Parku. I wszyscy się cieszą – kolej, że zarabia, Francuzi, że sprzedają, Anglicy, że piją... Żabojady jadą do Anglii, żeby tam taniej kupić whisky i interes się kręci. Europa ma być wspólna, a nie trochę wspólna...

Czy kraje grupy wyszehradzkiej nie mogły się między sobą dogadać najpierw, zanim zniosą im międzypaństwowe ograniczenia urzędnicy z Brukseli? Czy naprawdę boimy się tłumów Słowaków, ogałacających nasze sklepy pękające w szwach od niesprzedanych towarów? Czy Polacy przestaną kupować polską wódkę, ku zgrozie Ligi Polskich Rodzin? Czy tego towaru zabraknie na polskich, narodowo-katolickich stołach w święta Wielkanocne czy jakiekolwiek inne? Wojciech Młynarski przed laty już to dawno rozstrzygnął w piosence W Polskę idziemy: nie, nie zabraknie.

Jeśli między sobą, w grupie antyszambrujących w korytarzu Europy klientów nie potrafimy okazać, że umiemy wznieść się ponad zaściankowe przyzwyczajenia, to jak pokonamy antyeuropejskich Giertychów i proeuropejskich monarchistów? Słowacjo! – chcę jeździć do Lewoczy bez paszportu, i nie chcę odpowiadać na pytanie ile mam w bagażniku puszek Corgonia. To moja Lewocza i mój Corgoń. Europejski.