Maciej Pinkwart

Śmierć na żywo

TUTAJ skan artykułu

 

Przez dwa dni, od piątku, 1 kwietnia 2005 r., umierał papież Jan Paweł II.

Media z całego świata towarzyszyły mu w tych ostatnich chwilach, informując o kolejnych etapach tego umierania, zawartych w lakonicznych komunikatach oficjalnych, we łzach papieskiego rzecznika prasowego, w przeciekach dobrze poinformowanej włoskiej agencji prasowej ANSA. Telewizyjne obrazy pokazywały na zmianę poważne i zapłakane twarze ludzi na Placu Świętego Piotra, palące się świece w rękach młodych i starych i te dwa okna na trzecim piętrze Pałacu Apostolskiego, w których światło paliło się przez całą noc.

Polskie telewizje, przygotowane dość dobrze na tę chwilę, której po prawdzie spodziewano się od kilku lat, w obrazki live z San Pietro wplatały starannie zmontowaną sieczkę wyrwanych z kontekstu cytatów z papieskich pielgrzymek do ojczyzny, dziesiątki głaskanych główek dziecięcych, przytulanych starców, gestów pozdrowień i błogosławieństw, różnokolorowych szat liturgicznych...

A papież umierał. Stan zapalny atakował kolejne obszary jego organizmu, ciśnienie spadało, gorączka rosła, świadomość powracała na coraz krótsze chwile.

Dziennikarze, starannie ubrani na ciemno, relacjonowali swoją niewiedzę o aktualnym stanie na tle Bazyliki Świętego Piotra, dyskutowali ze starannie ubranymi na ciemno dziennikarzami w studio i prześcigali się w komplementowaniu odchodzącego papieża, wywijając okrągłymi przymiotnikami, wśród których największe powodzenie miało słowo „wielki” oraz „polski”. Ale oczekiwanie przedłużało się. Redaktorzy powiadali eufemistycznie, że „w oczekiwaniu na kolejny komunikat o stanie zdrowia papieża, posłuchajmy... przenieśmy się... wspomnijmy...”, ale tak naprawdę czekali na komunikat o jego śmierci.

A papież umierał powoli. Miał świadomość tego, że umiera, i miał świadomość tego, że świat o tym wie i towarzyszy mu w tym umieraniu. Choć nie mógł mówić, choć otwarcie oczu czy podniesienie ręki było nadzwyczaj trudne – papież miał do powiedzenia światu coś bardzo ważnego. I wiedział, że nikt go w tym nie wyręczy. Żaden dziennikarz, żaden watykanista.

W studiach telewizyjnych inwencji zbrakło już po dobie i zaczęto zapraszać rozmaitych komentatorów, którzy zapełniali czas, oczywiście „w oczekiwaniu na kolejny komunikat o stanie zdrowia...”. Nieliczni tylko mówili o papieżu. Większość mówiła o sobie w kontekście papieża. Wypowiadali się dziennikarze, politycy, aktorzy, sportowcy i piosenkarze rockowi. Pojedyncze osoby – i to przeważnie wybitni kapłani – napominali, że rozpacz i żal po śmierci kogoś bliskiego, kogoś tak ważnego dla nas wszystkich, choć naturalnie bardzo ludzka i uzasadniona, przez chrześcijan musi być filtrowana przez pryzmat wiary: umarł, ale żyje nadal, życiem szczęśliwszym i wiecznym. A wszyscy przecież mają świadomość, że choć umiera człowiek, to jego duch – dusza – myśl – pozostaje. A kto jak kto, ale papież – przywódca kościoła katolickiego, którego podstawą jest wiara w zmartwychwstanie i życie wieczne – na pewno nie umiera całkiem. Kto jak kto, ale klasycznie wykształcony Karol Wojtyła, przeszło ćwierć wieku mieszkający w Wiecznym Mieście, był z pewnością świadom tego, że tak jak wielki rzymski poeta Horacy, starszy od Chrystusa o kilkadziesiąt lat, może o sobie powiedzieć: Non omnis moriar - nie wszystek umrę.

Papież umierał, a my dowiadywaliśmy się o ostatnich słowach, ostatnich gestach, o fizjologii umierania więcej, niż kiedykolwiek ktokolwiek powiedział nam w szkole, w rodzinie, w seminariach duchownych i z ambon. Im słabsze i pozbawione kontroli stawało się jego ciało, tym bardziej potężniał jego duch. Ale nie ten, zawarty w mądrych encyklikach, kazaniach napisanych niełatwym językiem ale zawsze adekwatnych do miejsca i czasu w którym były wygłaszane, czy upartym dążeniu do trudnego, jeśli nie niemożliwego pogodzenia ognia z wodą, nowoczesności formy i konserwatywnej treści, wyciąganiu ręki do przeciwników czy nawet wrogów religii katolickiej, nawet do człowieka, który chciał go zabić. Ten duch, ta siła intelektualna, która w tych ostatnich godzinach mówiła do nas samym trwaniem papieża: nie lękajcie się. Śmierć nie jest taka zła. Śmierć da się przeżyć. Każdy, nawet stojący już za życia przed tronem Boga papież, musi umrzeć. Ale umiera tylko ciało. Reszta ma się dobrze, reszta jest OK. W gruncie rzeczy to nic strasznego, umieramy tak naturalnie, jak naturalnie żyliśmy. Śmierć jest jedną z funkcji życiowych – jak spanie, jedzenie, kochanie, śpiewanie czy jeżdżenie na nartach. Fakt, jest ostatnią funkcją. Ale to wynika z logiki życia: coś jest pierwsze, coś jest potem, potem i potem, i coś jest ostatnie.

Media polskie zastanawiały się czy kościół podniesie się po tym ciosie, jakim jest dla niego śmierć – ciągle jeszcze ewentualna - papieża-Polaka, tego papieża, naszego papieża, największego papieża. Przytomny głos biskupa Pieronka, który zwracał uwagę, że kościół trwa 2 tysiące lat, przeżył swoje, a Jan Paweł II swoim życiem i działalnością wzmocnił go tak, że nie powinno być żadnych obaw – przemknął niezauważony. Ale dziennikarze wciąż analizowali to w takich kategoriach, jakby nagle po odejściu głównego napastnika nasza drużyna przestawała się liczyć w Lidze Mistrzów. Że następny papież to już nie będzie to, bo nie będzie nasz... I czy kościół w Polsce wytrzyma taki cios, jako że swoją działalność w ostatnich dziesięcioleciach opierał na tym, że w zasadzie katolicyzm był sprawą wewnętrzną Polaków. I rzadko kto słuchał tych głosów, które podkreślały to, że kościół katolicki jest ponadnarodowy, że katholicos to znaczy właśnie „powszechny”, że księża-patrioci to była formacja czysto komunistyczna. Jan Paweł II, Polak i zarazem obywatel Watykanu pokazywał nam coś wręcz przeciwnego do polskiego zaścianka: patriotyzm polski w aspekcie światowym. A europejskim na pewno.

CNN transmitował na zmianę widok Placu Świętego Piotra i migawki z Polski oraz stare zdjęcia z pielgrzymek Jana Pawła II w różnych stronach świata, szczególnie eksponując jego kubańskie spotkanie z Fidelem Castro. BBC pokazywało świecące okna w Pałacu Apostolskim i dywagacje specjalistów od spraw kościelnych, spekulujących kto ma największe szanse na najbliższym konklawe, a Euronews dawało normalne wiadomości z całego świata na zmianę z obszernymi relacjami z Watykanu. Nawet gdy była relacja z meczu tenisowego, w prawym dolnym rogu ekranu było otwarte okienko, w którym Plac Świętego Piotra pokazywany był live.

Ostatnio tego typu globalna transmisja live pokazywana była w czasie wojny w Kosowie, a przedtem CNN wprowadził audycję „wojna na żywo”, ukazując działania wojenne w Kuwejcie. Śmierć na żywo, pomijając na moment specyficzny paradoks tego sformułowania, zaprezentowana została w tej skali po raz pierwszy. I od razu na najwyższym poziomie – wobec osoby, której znaczenie dla świata jest ogromne i doceniane bez względu na narodowość, wyznanie religijne, czy stopień akceptacji poglądów papieża. I jakoś nie umiem sobie wyobrazić podobnej sytuacji w odniesieniu do – bo ja wiem? – prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mógłby ktoś powiedzieć, że to niedelikatne, że to odzieranie śmierci z jej dostojeństwa. Może. Ale to po prostu jedyna możliwa próba oswajania śmierci. Mówi się czasem, że zawsze umierają inni. Ale jeśli umiera – na oczach całego świata – człowiek, z którym tak wielu się utożsamiało, którego setki milionów ludzi uważały za autorytet moralny – to tak, jakbyśmy trochę umierali sami. Ktoś powiedział, że te ostatnie tygodnie i dni, te ostatnie godziny życia papieża to jego najważniejsza encyklika. Nie mógł już mówić, nie mógł pisać, mógł tylko – coraz słabiej – żyć. I tym życiem podczas umierania mówił nam o radości śmierci.  Jestem radosny, i wy też bądźcie -  powiedział do arcybiskupa Stanisława Dziwisza, a ten zapisał te słowa na kartce jako ostatnie zalecenie Jana Pawła II. Może dlatego ta śmierć – śmierć na żywo – będzie w przyszłości jedną z największych chwil w dziejach XXI wieku.