Tygodnik Podhalański, 17 września 2009

Tutaj skan

 

Obsesja

 

17 września, jak co roku, będziemy czcić kolejne święto, związane z klęską narodową. Najlepiej nam się zresztą czci klęski, bo do sukcesów jakoś nie mamy głowy. Jest to coś w rodzaju narodowej obsesji, nie wynikającej bynajmniej z niedoboru sukcesów i nadmiaru klęsk, tylko z zakorzenionej głęboko w nas wszystkich towiańszczyzny i przeświadczenia o mesjanizmie Polaków. Co więcej – wierzymy głęboko w to, że Mesjasz ma za zadanie wyłącznie cierpieć za miliony, nie zaś dla milionów zwyciężać…

Ponadto z sukcesów można czerpać jedynie wątpliwą satysfakcję, że kiedyś (zwykle dawno) ktoś (zwykle niezbyt nam bliski) miał szczęście i nie dał się pobić. Z klęski pożytków jest więcej – ktoś przegrał, a więc można go oskarżyć, ktoś był od nas silniejszy lub bardziej cwany, a więc nie nasza wina, żeśmy przegrali, ponadto na tle przegranego ktoś, kto nic nie zrobił wypada zupełnie nieźle: zero, choć jest tylko zerem, ma większą wartość od minus trzech…

Siedemdziesięciolecie początku II wojny światowej daje nam kolejny asumpt do świętowania klęski, przy czym im dalej od tego wydarzenia, tym jego okoliczności historyczne zacierają się nam w pamięci i już niebawem zapomnimy, kto ją zaczął i z kim walczyliśmy. Już dziś więcej mówimy o pakcie Ribbentrop – Mołotow niż o agresji niemieckiej, a według naszych propagandzistów uproszczona wersja historii wygląda tak: 23 sierpnia 1939 roku Sowieci wymusili na Niemcach podpisanie IV rozbioru Polski, co w konsekwencji przyniosło nam podbicie naszego kraju przez ZSRR… I takie były początki i skutki wojny. Sam jej przebieg jest jakby mniej istotny.

W tym kontekście od lat powtarza się piramidalną bzdurę, związaną ze śmiercią Stanisława Ignacego Witkiewicza w Jeziorach na Polesiu: już nie tylko dziennikarze, ale i autorytety paranaukowe każą nam wierzyć, że Witkacy popełnił samobójstwo w proteście przeciwko wkroczeniu Armii Czerwonej na tereny Polski. Cóż, faktem jest, że ZSRR dokonał inwazji na nasze tereny, niezajęte dotąd przez Niemców, w dniu 17 września 1939, i że Witkacy podciął sobie żyły 70 lat temu, w nocy z 17 na 18 września 1939 r. I na tym zwykle kończy się wiedza, a zaczyna nieuprawniona ekstrapolacja, podbudowana przede wszystkim naszą antyrosyjską obsesją – skądinąd jeśli nie usprawiedliwioną przez historię, to w jej kontekście zupełnie zrozumiałą.

Ale propagandziści zwykle zapominają przypomnieć kilku innych faktów, a być może wcale ich nie znają, bo nie są one przydatne w kontekście wspomnianej obsesji. W styczniu 1914 roku na Polanie Pisanej w Tatrach popełniła samobójstwo narzeczona Witkacego, Jadwiga Janczewska. Witkiewicz czuł się – i słusznie – moralnie odpowiedzialny za tę tragedię i chciał podążyć za nią, nie miał jednak odwagi, za bardzo też kochał matkę. Zachował się list samobójczy, jaki miał wytłumaczyć jego śmierć, którą chciał zadać sobie na Cejlonie, w czasie podróży do Australii z Bronisławem Malinowskim. Samobójstwem kończą bohaterowie jego powieści „622 upadki Bunga” i „Jedyne wyjście”. Ucieczka z Warszawy na wschód we wrześniu 1939 r. jest – wg opisu towarzyszącej Witkacemu Czesławy Oknińskiej – ciągłym szukaniem miejsca, odpowiedniego dla samobójczej śmierci zgorzkniałego, czującego się fatalnie Witkacego i jego kochanki. Decyzja zapada w Jeziorach na Polesiu. Wszystko jest już przygotowane i ustalone, gdy następuje inwazja radziecka.

Być może o niej się dowiedzieli, choć nie jest to takie pewne, bo Jeziory to wieś na końcu świata. Powtarza się, że słuchali wtedy radia. Jeśli tak, to na pewno fakt ten utwierdził Witkacego w postanowieniu o samobójstwie. Utwierdził, ale go nie spowodował. I na pewno to nie był żaden protest.

O Witkiewiczu-juniorze można mówić wiele i nie koniecznie dobrze. Nazywano go „wariatem z Krupówek”. Może i słusznie, może był wariatem, ale na pewno nie był głupi. Gdyby rzeczywiście jego śmierć miała mieć charakter politycznego protestu – może by i podciął sobie gardło na środku Marszałkowskiej w Warszawie czy ostatecznie na zakopiańskich Krupówkach – może wówczas ktoś by na to zwrócił uwagę i przez kilka dni by o tym ludzie mówili. Ale i to niepewne – od kilkunastu dni trwała już wojna i trupów na ulicach nie brakowało… Protestowanie samowtór pod dębem na skraju wsi, gdzie liczbę osób, które go w ogóle znały pewno można policzyć na palcach, a tych, którzy wiedzieli o jego wielkości nie było wcale – byłoby pustym gestem.

Dziś, po siedemdziesięciu latach, publicyści i historycy, specjalizujący się nie w opisywaniu, tylko w propagandowym interpretowaniu wydarzeń podsuną nam zapewne kolejną skróconą wersję historii mówiąc, że nasz genialny wizjoner, który już w „Pożegnaniu jesieni” przewidział tragiczne skutki komunizmu, został zabity przez krasnoarmiejców. Którzy zresztą po latach, chcąc nas dodatkowo pognębić, zamiast prochów Witkacego podrzucili nam na Pęksowy Brzyzek szkielecik ukraińskiej Horpyny.

Niestety, coraz częściej zapominamy, że obsesja to termin z dziedziny psychiatrii i nie powinna być sposobem na objaśniania rzeczywistości, nawet tej historycznej.