Maciej Pinkwart

Czekany z Granatów

Tutaj skan artykułu

 

Powieszone na ścianie obok książek tatrzańskich, wzbudzają zainteresowanie wszystkich moich gości. Krótkie, żeby nie powiedzieć krępe, żelazne dzioby bez śladu rdzy, mocne styliska pociągnięte zieloną farną, dość odrapane. Czerwone taśmy uchwytu lekko spłowiałe – raczej na skutek upływu lat niż zużycia. Czekany z Granatów – tak prezentuję je odwiedzającym. Rzadko opowiadam jednak ich historię.

 

Styczeń 1986 roku przyniósł kiepską pogodę, spory śnieg i zagrożenie lawinowe. Mgła i ciągłe opady śniegu powinny ostrzegać turystów i taterników przed szarżowaniem, ale kto by na to zwracał uwagę, będąc w euforii świąteczno-noworocznej, przyjechawszy do Zakopanego z zamiarem odetchnięcia pełną piersią górskim powietrzem. 2 stycznia ratownicy wyruszyli na dość nietypową wyprawę poszukiwawczą – 13-letnia narciarka z Warszawy zgubiła się w Kotle Goryczkowym, zjeżdżając z rodzicami. Oni pojechali dobrze, ona utknęła w zaspach. Skończyło się na strachu i wzajemnych pretensjach. Dwa dni później po raz pierwszy w tym roku przyszła po swoje górska kostucha: 4 stycznia w Kazalnicy Mięguszowieckiej zeszła śnieżna lawina, zabierając dwóch wspinających się tam taterników z Poznania. 28-letni Marek został zmieciony ze stanowiska i przysypany śniegiem roztrzaskał się o skały. Drugi zdołał się uratować.

Znów dwa dni odpoczynku i kolejna akcja. Złe przeniosło się w rejon Granatów. 6 stycznia podczas wspinaczki zwichnął nogę 25-letni taternik z Warszawy, dla którego sezon zakończył się opatrunkiem w zakopiańskim szpitalu. 13 stycznia ratownicy zostali wezwani do akcji w rejonie cieszącego się fatalną sławą Żlebu Drège’a. To tam właśnie latem 1911 r. Mariusz Zaruski z ratownikami natrafił na zwłoki 21-letniego studenta Jana Drège’a z Warszawy, który wybrał się z dwiema siostrami na Kozi Wierch, a potem pobłądziwszy w rejonie Przedniego Granatu zaczął schodzić z nimi żlebem wprost do Czarnego Stawu. Gdy zapadł wieczór a teren stał się zbyt trudny, pozostawił kobiety w skałach, a sam ruszył po pomoc. Siostry czekały do rana, brat ani pomoc nie nadeszły i o świcie wspięły się z powrotem na szczyt, a tak natrafiwszy na znakowany szlak, zeszły bezpiecznie na Halę Gąsienicową, skąd do Zakopanego. Zawiadomione pogotowie przeprowadziło bardzo trudną wyprawę poszukiwawczą – niestety, Zaruskiemu pozostało już tylko stwierdzić zgon nierozważnego turysty, który przeszedł do historii jako „patron” jednego z najniebezpieczniejszych żlebów Tatr Polskich.

I w tym właśnie żlebie Drège’a 13 stycznia 1986 roku 28-letni Wojciech, instruktor taternictwa z Gdańska, prowadził zajęcia treningowe z dwoma młodymi adeptami sztuki wspinaczkowej. Prawdopodobnie ćwiczyli zakładanie asekuracji – i właśnie w trakcie zmiany osoby ubezpieczającej nastąpił wypadek. Polecieli wszyscy trzej, Wojciech zginął na miejscu, jego uczniowie wyszli z wypadku z niewielkimi obrażeniami.

W Zakopanem trwało jeszcze omawianie przyczyn i przebiegu wydarzeń w żlebie Drège’a, gdy w Warszawie pięciu dwudziestoparoletnich taterników pakowało plecaki na poświąteczną wyprawę w Tatry. Zbliżał się weekend i postanowili go wykorzystać na treningowe wspinaczki w zimowych warunkach. Znów miały to być Granaty.

Nocny pociąg z Warszawy przyjechał w miarę punktualnie, taternicy pojechali do Kuźnic i dalej szybkim marszem dotarli na Halę Gąsienicową. Tam zostawili rzeczy i wpisawszy do książki wyjść jako cel „Granaty” – wyszli w góry. Dość szybko doszli nad Czarny Staw i tu dopiero odpoczęli.

Noc w pociągu, szybki marsz i brak aklimatyzacji, ale mimo to pełna determinacja. Podzielili się na dwie grupy – dwóch taterników weszło w prawe żebro Skrajnego Granatu, dwóch innych zaczęło się wspinać w górę sąsiedniego żlebu. Piąty mężczyzna zrezygnował z ćwiczeń i pozostał pod ścianą, obserwując działalność kolegów.

W schronisku „Murowaniec” tymczasem trwała dość senna atmosfera zimowego popołudnia. Poza turystami i taternikami byli dyżurni ratownicy – i to oni przede wszystkim wysłuchali relacji jednego z warszawiaków, tego, który nie wszedł do akcji. Po czwartej wrócił do „Murowańca” i opowiedział, że mniej więcej godzinę temu zespół wspinający się żebrem ukończył już drogę i zbiera się do powrotu, zaś drugi tak strasznie marudzi, że zapewne wkrótce zrezygnuje. Jemu zaś znudziło się kibicowanie i wrócił na obiad do schroniska.

Nikt się specjalnie opowiadaniem nie przejął, bo w zasadzie nie było czym. Prawe żebro Skrajnego Granatu nie jest drogą specjalnie trudną (zimą „trójka”), w dodatku według relacji kolegi, taternicy już mieli drogę za sobą. Druga dwójka ewidentnie sobie nie radziła, więc tylko trzeba było czekać, jak zejdą też do schroniska.

Ale zapadał zmrok i wraz z nadejściem ciemności coraz bardziej pogarszała się pogoda. Zerwał się silny wiatr i zaczął sypać śnieg. Widoczność zmniejszała się z godziny na godzinę. Ratownicy postanowili odczekać jeszcze jakiś czas, i gdy taternicy nie powrócą przed 11 wieczór – wysłać nad Czarny Staw patrol. Parowała schroniskowa herbata, szarlotka jak zawsze smakowała, znów wspominano dawne wyprawy – tylko te szczęśliwie zakończone i dawnych kolegów – zawsze w nieco żartobliwym kontekście.

A tymczasem na Granatach trwała walka z zimnem, wiatrem i śniegiem, walka o każdy następny krok i każdy kolejny uchwyt w zlodowaciałej skale, walka z coraz większym, zimnem, paraliżującym wyczerpaniem i towarzyszącym mu brakiem woli. Gdy temperatura ciała spada poniżej pewnej granicy – dla każdego innej – organizm broni się wytwarzaniem własnej energii. Mięśnie drżą coraz mocniej, by wytworzyć w ten sposób trochę ciepła, które zabiera porywisty wiatr. Już nie ma siły na ruszenie się z miejsca, bo cały organizm drży i trudno ustać na nogach. Chce się tylko jednego – usiąść i przestać się trząść. A jeszcze lepiej położyć, bo przecież śnieg jest taki miękki i miły, a zresztą nawet zimna jeszcze przed chwilą skała zaczyna przypominać domowy fotel… Jeszcze jeden krok zrobiony nadzwyczajnym wysiłkiem woli, ale już raki zaczepiają o lód, nie wbijając się do końca, jeszcze raz ręka unosi czekan, ale jego dziób ślizga się po kamieniach…

Po dziesiątej wieczór drzwi schroniska otworzyły się i stanęła w nich biało-czarna zjawa. Był to ledwie żywy ze zmęczenia 25-letni Piotr, taternik z tej dwójki, która wspinała się Skrajnym Żebrem. Zejście z drogi zabrało im wielokrotnie więcej czasu, niż wspinaczka. Do ścieżki między Czarnym Stawem a Schroniskiem dotarli ostatkiem sił. Tam jego towarzysz, o rok starszy Tadeusz usiadł na śniegu, nie mogąc iść dalej. Piotr z najwyższym wysiłkiem wyruszył po pomoc. O losach pozostałej dwójki taterników nic nie wiedział.

Teraz już liczyła się każda sekunda. O skali trudności świadczy fakt, że na trasę, którą zwykle pokonuje się w 15-20 minut, ratownicy zużyli niemal godzinę. Niemal dokładnie o północy kierownik patrolu natknął się na poszukiwanego -  Tadeusz leżał pod Małym Kościelcem, w pobliżu miejsca, gdzie lawina w 1909 roku przysypała Mieczysława Karłowicza. Już nie żył – uczestniczący w wyprawie lekarz stwierdził zgon ze skrajnego wyczerpania i wychłodzenia organizmu. Tutaj ratownicy podzielili się na dwie grupy: jedna zajęła się transportem zwłok, druga poszła pod ścianę Skrajnego Granatu szukać pozostałej dwójki.

Wiatr gasił pochodnie, śnieg zasypywał latarki, głosy nikły w zawiei. Jednak w godzinę później doszli pod ścianę i usłyszeli głosy. Jak się okazało, taternicy nadal tkwili w żlebie Wójcika i Bracha, nie próbując zejść, ani zjechać na linach na dół. Nie mogli być daleko, bo mimo wichury dało się nawiązać z nimi kontakt głosowy, ale ratownicy nie mogli ich zlokalizować. Postanowili więc wspinać się na ich wysokość żebrem, a potem przetrawersować wprost do żlebu.

Była noc. Latarki czołowe trzeba było co chwilę przecierać, ale i tak widoczność ograniczała się momentami do kilkunastu centymetrów, ratownicy z trudem słyszeli własne nawoływania, śnieg usuwał się im spod nóg i co chwila obawiali się, że polecą z lawiną. Pogoda – jeśli to w ogóle możliwe – pogarszała się jeszcze bardziej. Przez sześć kolejnych godzin poruszali się na ścianie, nie natrafiając na poszukiwanych, ale także walcząc o własne życie.

O 8 rano następnego dnia weszła do żlebu następna ekipa, przybyła z Zakopanego. I to oni znaleźli zaginionych. Paweł leżał bez ruchu, przysypany śniegiem, spod którego wystawała ręka z czekanem. Nieopodal, niezwiązany z nim liną, znajdował się jego partner, w stanie skrajnego wyczerpania, ale przytomny.

Piątka młodych, ale już nie początkujących taterników… Jeden nie podejmuje wspinaczki, drugi ledwo żywy dociera do schroniska, trzeci umiera na ścieżce turystycznej nieopodal „Murowańca”, czwarty i piąty tkwią przez całą noc z terenie, który nie powinien stanowić dla nich żadnych problemów przy początkowo nienajgorzej pogodzie, czekają na cud, który nie nadchodzi, pogoda się pogarsza tak, że silny, doświadczeni i znający doskonale Tatry ratownicy nie są w stanie prowadzić skutecznej akcji… Czwarty taternik umiera, piąty nie podejmuje żadnej próby wydobycia się z opresji, także czekając na śmierć – zamiast niej jednak przychodzi ratunek…

Fatalny skutek kiepskich decyzji: nieprzespana noc w pociągu, wejście w ścianę bez odpoczynku, bez uwzględnienia kiepskich prognoz pogodowych, źle zorganizowana wspinaczka, zbyt lekkie ubranie, złe rozeznanie w terenie, nieumiejętność szybkiego podjęcia decyzji o wycofaniu się ze wspinaczki z powodu słabości i złej pogody…

Gdy już wywieziono z Zakopanego ciała tych, których pokonała górska śmierć, gdy wrócili do domu ci, którzy przeżyli, w pogotowiu zostały dwa bliźniacze czekany – jeden, należący do taternika, którego Granaty pokonały, drugi będący własnością tego, który przeżył. Nikt ich nie chciał, ani rodzina, ani właściciel. W końcu wziął je do domu mój przyjaciel, ale niechętnie, bo wiadomo, że sprzęt, który „przeżył” śmiertelny wypadek, nie powinien być użyty na następnej wyprawie, bo przynosi pecha. I kiedy zainteresowałem się nimi – usłyszałem tę historię i propozycję, żebym może sobie je wziął. A ponieważ po dwóch sezonach mało ambitnych wspinaczek zakończyłem już wtedy swoją karierę górską, ograniczając się raczej do niewielkich spacerów, w których specjalistyczny sprzęt byłby bardziej zawadą niż pomocą – wziąłem czekany z Granatów i odtąd wędruję z nimi przez życie, wspominając historię, w której góry jak zawsze pokazały, że nie da się ich ani zdobyć, ani pokonać, że są bezwzględnie obiektywne i nie darują nam naszych błędów. Dlatego pewnie tak bezwzględnie je kochamy…