Maciej Pinkwart
Dom Paryskich
Pierwsi zwykle odchodzą ludzie. Czasem gwałtownie, nieoczekiwanie, czasem w nimbie zasłużonego szacunku, wypracowanego przez wiek i zasługi. Zawsze smutno i zawsze, niestety, nieodwołalnie. Dłużej od nich trwają symbole, które stworzyli i których byli wyrazicielami. Ale i one roztapiają się wcześniej czy później wśród nowości, tracą blask, zwyczajnieją. Rzeczy należące do ludzi potrafią przetrwać wieki. Zapominamy, komu i czemu służyły, ale niekiedy coś nam to przypomni i wówczas, obcując z rzeczami, mamy przez moment wrażenie, że wracają do nas i symbole, i ludzie. A potem i z nimi rozprawia się bezlitosny czas. Najdłużej trwają idee.
W nocy z 16 na 17 września 2008 na Kozińcu w Zakopanem spłonął „Dom pod Jasieniami”, pochodzący z początków XX wieku dom gospodarczy związany ze stojącym na tej samej posesji „Domem pod Jedlami” Pawlikowskich, projektowanym przez Stanisława Witkiewicza. Przez blisko 30 lat było tu mieszkanie, pracownia i biblioteka encyklopedystów tatrzańskich - Zofii Radwańskiej-Paryskiej i Witolda Henryka Paryskiego, a zarazem jeden z ostatnich salonów zakopiańskich, gdzie można było kulturalnie porozmawiać w miłym i inteligentnym towarzystwie. Dziś są tam tylko osmolone ruiny.
Chciałem napisać „sławnych encyklopedystów tatrzańskich”, ale sława Paryskich trwa do dziś tylko w ograniczonym kręgu starych miłośników Tatr i zbieraczy wiedzy o Tatrach, bo młode pokolenie taterników rzadko kiedy już sięga do ich książek, a turyści zapominają o nich zupełnie. Byli laureatami licznych nagród i posiadaczami przeróżnych dyplomów, otrzymali kiedyś honorowe obywatelstwo Gminy Tatrzańskiej (pechowo tuż przed likwidacją tej jednostki administracyjnej), pochowano ich w dość niepoczesnym miejscu Pęksowego Brzyzka, a we wspomnieniach po śmierci Zofii dziennikarze głównie zachwycali się faktem, że dożyła aż 101 lat, jakby długość, a nie jakość życia stanowiła o jego wartości. Zostali patronami skromniutkiej uliczki na Pardałówce, spory kawał od miejsca, gdzie mieszkali i coraz szybciej o nich zapominano. A teraz spłonął ich dom.
Nie był ich, to prawda. W zasadzie nie mieli w Zakopanem nic własnego. Ona przyjeżdżała do Zakopanego jeszcze w latach 20-tych XX wieku, tuż po maturze i wtedy zaczęła chodzić po Tatrach i badać rośliny tatrzańskie. Mieszkała u olczańskich gazdów i zachwycała się ich kulturą i delikatnością.
- Gazda rąbał drzewo i kiedyś odskoczyło mu polano, uderzając mocno w nogę. Zasyczał z bólu i półgłosem rzucił „Ej, psiokrew…”. W tym momencie zobaczył, że stoję w pobliżu, zaczerwienił się i zaczął mnie przepraszać, że się tak odezwał grubiańsko…
Zamieszkała na stałe pod Giewontem w 1938 roku, w czasie wojny pracowała w nadleśnictwie „Zakopane”, potem w Muzeum Tatrzańskim jako kustosz działu przyrodniczego. W 1951 roku założyła Tatrzańską Stację Ochrony Przyrody PAN, mieszczącą się w willi „Śmigło” na Antałówce, którą kierowała do przejścia na emeryturę w 1971 r. Tutaj też było ich pierwsze zakopiańskie stałe mieszkanie.
On przyjechał jako młody chłopak do Zakopanego z rodzicami aż z amerykańskiego Pittsburgha, gdzie się urodził i pobierał pierwsze nauki. Ukończył gimnazjum w zakopiańskiej „Lilianie”, a potem studiował medycynę na wydziale lekarskim UJ, ale ostatnich egzaminów nie złożył, bo sądził, że zawód lekarski uniemożliwi mu wspinaczki i zbieranie wiedzy o Tatrach. Poznali się przed wojną, ona była młodą mężatką, ale się rozwiodła, pobrali się i stworzyli najdoskonalszą parę, jaką można było sobie wyobrazić.
Poznaliśmy się w okolicznościach zupełnie nie tatrzańskich, bo po premierze sztuki „Ceperiada”, wystawianej przez Teatrzyk Piosenki „Scherzo” w zakopiańskiej szkole muzycznej. Wkrótce zacząłem bywać u nich w domu, najpierw ucząc się o Tatrach, literaturze, ludziach, potem współpracując przy kilku pracach, zawsze – ciesząc się mądrą i intelektualną rozmową przy herbacie i kawie, ciasteczkach, czasem koniaku lub domowym winie. „Pod Jasieniami” zawsze było pełno gości – od członków rządów i ambasadorów, przez pisarzy i taterników, do zwykłych turystów, zachwyconych ich publikacjami i tatrzańskimi audycjami w telewizji. Tematy rozmów były najróżniejsze – Zakopane, Podhale i Tatry, ochrona przyrody, działalność władz – ale także muzyka, poezja, sprawy społeczne, polityka… On spokojny, ważył zdania, choć nie stronił od ironii czy złośliwości. Ona gwałtowna, w złości nie przebierająca w słowach, czuła i niezwykle życzliwa dla przyjaciół. On przygarbiony, narzekający na kręgosłup, zawsze obłożony książkami i dokumentami, w wieku ponad 80 lat uczył się pracować na komputerze… Ona najlepiej czująca się w przydomowym ogrodzie i na koncertach, a także w fotelu, z dobrą powieścią czy tomikiem wierszy…
A potem jakoś tak zaczęli słabnąć. Pani Zofia cierpiała na silne nerwobóle po przebytym półpaścu, co unieruchomiło ją w domu. WHP, jak go nazywaliśmy, narzekał na reumatyzm – i jakoś tak niespodziewanie umarł, przekroczywszy dziewięćdziesiątkę. Ona, starsza od niego o 8 lat, przeżyła go o niecały rok. Odwiedziłem ją na kilkanaście dni przed śmiercią. Leżała w łóżku, malutka i chudziutka, słabo słyszała, ale myślała jasno i mówiła wyraźnie. Pod koniec rozmowy sięgnęła po stojącą obok na szafce fotografię męża, z trudem uniosła ją przed oczy i powiedziała słowami Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej:
- Gdy się miało szczęście, które się nie trafia, czyjeś ciało i ziemię całą, a zostanie tylko fotografia, to jest bardzo mało…
Biblioteka i archiwum WHP trafiły do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Ogródek pani Paryskiej zlikwidowano wiosną następnego roku. Potem parę razy zmieniali się lokatorzy. Kilka dni temu spłonął dom. Idea, by Tatry nadal były symbolem piękna i mądrości, jeszcze unosi się nad zgliszczami.
Nowy Targ-Kraków 20-09-2008