NemoMaciej Pinkwart

Nikt na słodko w oleju

Po premierze kinowej, a zwłaszcza po reklamach telewizyjnych nowej produkcji Disneya „Gdzie jest Nemo?” dzieci zakochały się w kolorowych rybkach akwariowych i niejeden Mikołaj musiał wybulić sto kilkadziesiąt złotych na pomarańczowo-biały egzemplarz ryby ukwiałowej, która już w sklepach zatraciła swoją gatunkową nazwę amfiprion, tylko po prostu nazywają ją Nemo. Z drugiej strony nikt z młodych akwarystów ani ich rodziców nie kojarzy, naturalnie, skąd bierze się nazwa rybki i co znaczy, bo kto dziś zna łacinę i wie, że nemo to znaczy „nikt” i że tak nazywał się pragnący zachować anonimowość bohater powieści „20.000 mil podmorskiej żeglugi” Juliusza Verne’a – kapitan łodzi podwodnej „Nautilus”. Ale Verne’a nie reklamują w spotach telewizyjnych, więc na święta kupowano karpie jak zwykle i nowomodne ukwiałowce, a nie łodzie podwodne.

Moda na egzotyczne rybki w akwariach trwa zresztą dawniej niż moda na rybkę Nemo, w wielu instytucjach akwaria ozdabiają hole i gabinety, podobno uspakajając i przychylnie usposabiając do pracy i negocjacji. Pewno nie wszystkie gatunki mają takie kojące oddziaływania – opowiadano mi, że moda na hodowanie piranii dotarła nawet do Jackowa - polskiej dzielnicy w Chicago. I tam taki poloamerykanin tłumaczył w miejscowym narzeczu swoim dzieciom, czym jest pirania i jak należy z nią postępować:

- Wicie, kidsy, bydźcie kerful, bo piłania to jest taki fisz, co jak wciepniecie hend do łoter, to wam się łostonie only konstrakszyn...

Animowane przygody dzielnej, choć niepełnosprawnej (niedorozwinięta płetwa...) rybki, urodzonej w dramatycznych okolicznościach w obszarze Wielkiej Rafy Koralowej są ckliwe, choć zarazem dramatyczne i śmieszne, czyli spełniają wszystkie cechy tzw. filmu rodzinnego – cokolwiek ten pojemny termin oznacza. Ponieważ zły rekin pożarł mamusię i 399 bliźniaczych jajeczek, przypadkiem ocalały Nemo wzrasta pod opieką nadopiekuńczego tatusia, który niechętnie wreszcie posyła dzieciaka do szkoły. Nie od dziś wiadomo, że szkoła szkodzi. Nemo dostaje się pod wpływ kolegów-rozrabiaków i nauczyciela-przyjaciela. Rzecz dzieje się w wodach australijskich, więc nauczyciel taki jest lubiany; w Toruniu uczniowie wsadziliby mu kosz na śmieci na głowę. Nemo, stresowany przez tatusia, nauczyciela i kolegów postanawia pokazać jaki jest odważny, wypływa na pełny ocean, żeby dotknąć łodzi i tam łapie go w siatkę płetwonurkujący dentysta-sadysta, by powiększył inwentarz jego luksusowo wyposażonego akwarium. Tatuś nabiera desperackiej odwagi i płynie na poszukiwania, w czym pomaga mu cierpiąca na krótkotrwałe zaniki pamięci krótkotrwałej, albo nawet pomroczność jasną niebieska samiczka, spragniona tak miłości, jak przygód. Wkurza tatusia, ale dysponując rzadką w świecie ryb umiejętnością czytania, doprowadza go do Sidney, gdzie dentysta właśnie szykuje się do ofiarowania Nemo swojej siostrzenicy, wyglądającej jak upiór w aparaciku ortodontycznym. Nemo przy pomocy przyjaciół jednakowoż wskakuje do kibla i u wylotu ścieku, odprowadzanego ekologicznie z ubikacji wprost do oceanu następuje romantyczne spotkanie najpierw z niepamiętliwą przyjaciółką taty, potem z nim samym. Sprawa kończy się częściowym happy-endem: Nemo przeżył, ale musiał wrócić do szkoły... Nie ma róży bez kolców, niestety.

Animacja doskonała, przynajmniej jeśli chodzi o postacie zwierzęce. Ludzie są koszmarni, ale nie od dziś wiadomo, że ludzie to małpy. Sceneria podwodna urocza i doskonale pokazana. Humor nędzny, muzyka kiepska i właściwie jedynym przebojem jest ubarwiający napisy końcowe evergreen Somewhere beyond the sea, ale on jest starszy od Nemo o jakieś pół wieku. Dzieciom podoba się nadzwyczajnie, z dorosłych ucieszą się tylko miłośnicy polskich i brazylijskich seriali oraz wadowickich kremówek. Normalni dorośli ludzie powinni seans filmowy przesiedzieć w pobliskim barze nad wódeczką i śledzikiem. Byle nie na słodko.