Maciej Pinkwart
Trudne godziny
Ci,
którzy spodziewają się po kinie dobrej rozrywki i dwóch godzin przyjemnego
spędzenia czasu, niech lepiej zostaną w domu. Film “Godziny” (“The
Hours”)
tego im z pewnością nie zapewni. Ci, co jednak pójdą, przez trzy czwarte
seansu będą się zastanawiali o co w tym wszystkim chodzi i po co marnują
czas na zupełnie niezrozumiałą historię, której w dodatku nie wyreżyserował
ani David Lynch, ani Pedro Almodóvar, tylko Stephen Daldry, o którym wcześniej
nigdy nie słyszeli. Co prawda, od pierwszych kadrów będą się przed sobą
usprawiedliwiać, że jest to film wybitny, w którym grają wspaniałe aktorki, a
w dodatku otrzymał więcej nominacji do Oskara niż “Pianista” Polańskiego.
Rzeczywiście, dorobek 43-letniego angielskiego reżysera nie jest imponujący.
Debiutował późno, bo w 1998 roku sympatyczną krótkometrażówką “Eight”,
opowiadającą o niezwykłych przeżyciach 8-letniego kibica piłkarskiego z
Liverpoolu. Lwi pazur pokazał już w pierwszym swoim pełnometrażowym filmie
fabularnym “Billy Elliot” - o dylematach moralnych utalentowanego tancerza,
uwikłanego w konflikty rodzinne. Za ten film już otrzymał nominację do
Oskara za reżyserię, ale statuetki nie zdobył. Wygrał natomiast nagrodę główną
brytyjskiej Akademii Filmowej i Teatralnej (BAFTA).
“Godziny”
to film, oparty na motywach powieści o tym samym tytule, napisanej przez
amerykańskiego pisarza Michaela Cunninghama i nagrodzonej w 1999 r. najbardziej
prestiżową (poza Noblem) nagrodą Pulitzera. Punktem wyjścia powieści, a
zarazem filmu jest kilka dni życia cierpiącej na depresję angielskiej pisarki
Virginii Woolf, piszącej właśnie powieść “Pani Dalloway”. Zgodnie z
Hitchcockowskia zasadą w filmie powinno się zacząć od trzęsienia ziemi, a
potem napięcie powinno stopniowo wzrastać. Tutaj zaczyna się od samobójstwa
Virginii, a potem obserwujemy symultanicznie pokazywane studium obsesji trzech
kobiet, w dziwny sposób z pisarką - i ze sobą - połączonych, głównie
poprzez książkę, która Virginia (w retrospektywie) właśnie kończy pisać.
Charakter tych powiązań wyjaśnia się dopiero pod sam koniec filmu.
Czy
już pisałem, że uwielbiam Nicole Kidman? Mało która aktorka dałaby
się tak oszpecić, postarzyć, udziwnić... Nicole, grająca Virginię Woolf,
przedstawia jej depresję w sposób absolutnie genialny. Już dla obserwowania
jej gry warto byłoby się wynudzić przez prawie dwie godziny na filmie
“Godziny”... gdyby można było się tu nudzić! Film irytuje swoim
niespiesznym obsesyjnym rytmem, licznymi dygresjami, sięgającymi w głąb życia
mimowolnie powiązanych z sobą kobiet, z których dwie mają z sobą kontakt
materialny, a Virginia materialny kontakt ze światem traci z chwili na chwilę,
by wreszcie utopić się w nurtach rzeki Ouse w Rodmell w hrabstwie Sussex, w
wieku 59 lat. Odeszła w 1941 r., powieść “Pani Dalloway” wydana została
w 1925 r., zaś akcja filmu rozgrywa się naraz w 1949, 2001 i 1925 roku. Niektóre
w wątków nawiązują wprost do tej powieści, inne odnoszą się do biografii
pisarki, inne zaś stanowią wspaniałe, choć niełatwe studium psychiki
starzejącej się kobiety - czyli czegoś, czego nigdy nie zrozumiem, więc i
opisywać nie będę...
Nicole
Kidman partnerują fantastycznie grające Julianne Moore jako walcząca z obsesją
samobójczą Laura Brown i Meryl Streep jako Clarissa Vaughan, bezskutecznie
walcząca o życie umierającego na AIDS przyjaciela Richarda (efektowna rola
Eda Harrisa), odtwarzającego we współczesnych realiach postać kombatanta
Septimusa Warrena Smitha z powieści Virginii Woolf.
Meryl
Streep znielubiłem jeszcze w filmie “Pożegnanie z Afryką”, a potem każdy
kolejny obraz z jej udziałem moje uczucia pogłębiał. Aż do teraz. Nie to,
żebym ją polubił. Ale uznaję w niej wielką aktorkę. Są takie damy, które
z wiekiem zyskują. W świecie filmu taką karierę zrobiły Vanessa Redgrave,
Judi Dench i Maggie Smith. Czy dołączy do nich Meryl Streep? Jeszcze musimy
poczekać. Amerykańska Akademia Filmowa nie dała jej nominacji (dostała ją
Julianne Moore, Ed Harris, no i oczywiście Nicole Kidman). Dostała Srebrnego
Niedźwiedzia (wraz pozostałymi paniami) w zakończonym niedawno festiwalu w
Berlinie, i nominacje do Złotego Globu, Złotego Ekranu i Złotego Satelity.
Nicole wygrywa wszystko - zobaczymy, czy zdobędzie za swą brawurową kreację
Oskara.
Co do mnie - dzięki temu filmowi zrozumiałem, dlaczego boję się Virginii Woolf. Dotychczas znałem ją tylko z filmowej adaptacji sztuki Edwarda Albee “Kto się boi Virginii Woolf” ze świetną rolą Elisabeth Tylor. Sztuki, która z wielką i nieco zapoznaną angielską pisarką nic nie ma w zasadzie wspólnego.
Życie
to są właśnie mijające godziny. Rzecz w tym, żeby nie mijały bezpotrzebnie.
Godziny przed przyjęciem. Godziny przyjęcia. Godziny po przyjęciu,. I godziny
po tych godzinach...