Maciej Pinkwart

Jailhouse Jazz

18 lutego - na niespełna miesiąc przed polską premierą - obejrzeliśmy na pokazie prasowym słynny już, obsypany nagrodami i nominacjami obraz  Chicago. Mam mieszane uczucia, ale w sumie uważam, że jest to film wyśmienity, wart wszystkich tych nagród, które już otrzymał, i które zapewne dostanie po marcowej gali oskarowej. Ma wszystkie atrybuty wielkiego kina - rozmach, fantazję i technikę reżyserską, niebanalny scenariusz, wielkie gwiazdy w obsadzie, dobrą muzykę i wspaniałą choreografię, piękne kostiumy i perfekcyjną scenografię. Więc czego się czepiam?

Dla mnie ten film jest pokonany przez dwa inne, ubiegłoroczne dzieła, z którymi nieuchronnie przychodzi go porównywać i które - w rozmaitym zresztą stopniu - wpływają na moją ocenę. Żebym w ubiegłym roku nie oglądał Moulin Rouge, uważałbym Chicago za najlepszy musical od czasów Kabaretu. Żeby Renée Zellwager najpierw dała się poznać jako Roxie Hart, nie widziałbym w Chicago Bridget Jones...

Młodziutką i apetyczną blondyneczkę podrywa mało romantyczny burak, handlujący meblami. Blondyneczka marzy o zostaniu gwiazdą estrady, więc burak, żeby dostać to, czego chce, obiecuje, że zaproteguje ją do swojego znajomego, który wkręci ją do musicalu. Gdy jego nicość menadżerska wychodzi na jaw, oszukana blondynka wygarnia do niego z mężowskiej spluwy, przypadkiem leżącej przy łóżku w tzw. nachkastliku.

 W tym samym czasie piękna i demoniczna brunetka we własnym mieszkaniu odkrywa romans swego męża z własną siostrą, skądinąd partnerką w showbiznesie. Velma Kelly (Catherine Zeta-Jones) ma to, do czego z taką determinacją dąży Roxanne Hart (Renée Zellweger) - posadę śpiewaczki i tancerki, sławę, oklaski i pieniądze. Ale spotkają się nie na estradzie, tylko w więzieniu. Potem połączy ich jeszcze wspólny prawnik (Richard Gere). Będą się nienawidzieć, zazdroszcząc jedna drugiej sławy i miejsca na pierwszych stronach brukowych gazet. I jak łatwo się domyśleć od pierwszych klatek filmu - wszystko skończy się w miarę dobrze, sprawiedliwość dostanie po nosie, a blondynka i brunetka pokażą się razem na scenie w smutnej parodii duetu Dorothy Sanders i Lorelei Lee z filmu Mężczyźni wolą blondynki Kadr z filmu Chicago(Jane Russel i Marylin Monroe).

Aktorką pierwszoplanową jest w Chicago Renéee Zellweger i jest aktorką doskonałą. Lecz, tak jak wspomniałem, byłoby dla niej znacznie lepiej, żeby Dziennik Bridget Jones powstał dopiero po sukcesie Chicago. A tak, czy tego chcę czy nie, w postaci głupiutkiej blondynki Roxie widzę nieco odchudzoną i płaską tym razem jak deska Bridget. I okropnie mi to przeszkadza! Najwspanialsza jednakże jest scena, w której Roxie występuje wobec prasy jako marionetka - lalka animowana przez adwokata Billy’ego. Jest tu absolutnie genialna. I zupełnie inna niż Bridget...

Catherina Zeta-Jones jest tak piękna, że aż chciałoby się ją mieć jako pin-up girl, której plakat przywiesi na ścianie celi Andy z Shawshanku... Jednak jesteśmy w kobiecym więzieniu i na ścianie powinien co najwyżej wisieć plakat Schwarzeneggera, ale Arnie jeszcze się nie urodził, bo akcja Chicago toczy się w latach 20-tych. Catherine wszakże jest tak piękna jak plakat albo posąg o wspaniałych kształtach, który w każdej scenie jest taki sam.

kadr z filmu ChicagoObrazki więzienne są najmocniejszą stroną filmu, bo typowe dla sztuki postmodernistycznej przenikanie kultur - w tym wypadku kabaretowe rewie w scenerii “pod celą” dają ciekawą syntezę marzeń i rzeczywistości. Wszystkie notabene morderczynie są bardzo piękne, bardzo zgrabne i bardzo niewinne, bo choć wiemy, że pozabijały swoich (czy cudzych...) mężczyzn, to wiemy także, że tym chłopom to się w zasadzie należało. Od kilkudziesięciu lat w stanie Illinois nie wykonano wyroku śmierci na kobiecie, ale tym razem - żeby przestraszyć zbuntowaną wobec prawnika Roxie - mężobójczyni zostanie na naszych oczach powieszona. Fakt, że na wszelki wypadek nie jest to Amerykanka, tylko Węgierka (o wdzięcznie węgierskim nazwisku Kathleen Halinsky) nieco osłabia wymowę tego faktu... Dość makabrycznie zmiksowany akt stracenia z kabaretowym show ze sznurkiem pokazuje, że tak naprawdę w sumie cieszyć się nie ma z czego... Wspaniałą rolę drugoplanową zagrała tu Queen Latifah (jak można mieć na imię “Królowa”!), jako dwuznaczna, przekupna i miła na swój sposób, pulchna “Mama” Morton - zarazem klawiszyca, burdel-mama i opiekunka więziennych panienek. Nominacja oskarowa jak najbardziej słuszna! Szkoda, że nie dostała jej też świetnie pokazana krwiożercza redaktorka radiowa Mary Sunshine, grana przez aktorkę o miło brzmiącym nazwisku Christine Baranski...

Więzienne piosenki nie są niczym nowym w kinie i całkiem dobrze się prezentują. W 1957 r. “Król” Elvis Presley nakręcił Jailhouse Rock, a główny przebój z tego filmu po latach powrócił wesolutko w filmie Blues Brothers. W Chicago jest mało wesoło, ale za to zamiast rocka w więzieniu rozbrzmiewa jazz.

Znakomitą choreografię film zdaje się zawdzięcza słynnemu Bobowi Fosee’owi, do którego inscenizacji teatralnej musicalu Chicago sprzed lat kilkudziesięciu nawiązuje reżyser Rob Marshall. Wspomnieniem wybitnego choreografa, aktora i wielkiego oryginała jest jedyna trochę znana piosenka filmu - All that jazz! - nawiązująca do autobiograficznego filmu Fosse’a, który u nas wyświetlany był pod idiotycznym tytułem Cały ten zgiełk.

W ubiegłorocznym super-przeboju (i wielkim oskarowym przegranym) Moulin-Rouge! były kapitalne piosenki, które łatwo wpadały w ucho, bo przeważnie znaliśmy je sprzed lat z innych wykonań. Tu nie ma tak dobrze. Rozmach i przepych paryskiego kabaretu naturalnie nie daje się porównać z dość siermiężnymi rozrywkami w Chicago, nawet jeśli odbywają się poza kobiecym więzieniem stanowym. W Moulin Rouge! był ponadto jeszcze większy talent operatora i montażysty, kapitalne role drugoplanowe (rewelacyjny Jim Broadbent jako dyrektor Harold Zidler, John Leguizamo jako Toulouse Lautrec i Richard Roxburgh jako Książę) i równie nieudana pierwszoplanowa rola męska (drewniany Ewan McGregor). W Chicago słabiutki jest Richard Gere, miły i sympatyczny, jak zawsze, ale lepiej się sprawiał z “Pretty Woman” niż z drapieżnymi kryminalistkami. Chyba rola nie dla niego.

No i w Moulin Rouge! była Nicole Kidman. Z nią nikt nie jest w stanie się porównać. W paryskim kabarecie był większy szyk, przepych i nieprawdopodobnie piękna dziewczyna, która umiera na gruźlicę. W chicagowskim światku trup ściele się gęsto, ale (powieść, na podstawie której stworzono musical napisała kobieta...) umierają mężczyźni i dobrze im tak, dwie ładne panie uciekają spod stryczka i na koniec się im dobrze dzieje. Holywoodzkie Chicago musi także mieć happy-end. I po to jest cały ten jazz.