Z Cannes

Sergiusz Pinkwart

Fajny film dzisiaj widziałem…

 

Festiwal zbliża się już do końca, a tak naprawdę dobrych filmów jak na lekarstwo… Dziennie oglądam 2-3 filmy, na które uda mi się wejść. Nie zawsze są to okrzyczane hity, bo mam akredytację «niebieską». To trochę lepsza niż «żółta», ale sto razy gorsza od «różowej», która z kolei ustępuje «różowej z kropką». Najbardziej zasłużeni dziennikarze szczycą się akredytacją «białą». Są podobno jeszcze «srebrne» i «złote», ale nigdy nie spotkałem zwykłego śmiertelnika z takim «badgem», więc albo nadają go pośmiertnie, jak Virtuti Militari, albo dla tych VIPów są oddzielne pokazy.

Najbardziej jestem do tej pory zadowolony, że zobaczyłem «Swimming Pool» François Ozona. Nareszcie film, który mnie zachwycił zarówno pomysłem, jak i sposobem poprowadzenia intrygi i aktorstwem.

Jak większość filmów na tym festiwalu (z osławionym "Matrixem" na czele), opowiada o styku kultury anglosaskiej z francuską. Sarah Morton (Charlotte Rampling), autorka poczytnych kryminałów w stylu Agathy Christie, przeżywa poważny kryzys twórczy. Od swojego wydawcy (Charles Dance) dostaje klucze do wiejskiego domku w prowansalskim Luberonie (po sukcesach książek Petera Mayla to niemal przedmieścia Londynu -  powiedział mi później reżyser). Tam, w otoczeniu inspirującej przyrody, nad tytułowym basenem, odzyskuje wenę twórczą i szybko zmierza do zakończenia pracy nad powieścią detektywistyczną. Wszystko idzie jak z płatka. Kolejne strony powieści drukują się na małej drukarce podłączonej do laptopa. Aż tu nagle (zawsze w filmach musi być taki moment) wszystko się wali jak domek z kart. Burzę wywołuje niespodziewane pojawienie się Ludivine Sagnier, foto Studio Stillsdorastającej córki wydawcy – Julie (Ludivine Sagnier – Och! Och!). Obie panie nie przypadają sobie do gustu. Sarah jest wściekła i oburzona, że ktoś bez uprzedzenia wtargnął w jej życie. Julie nic sobie nie robi z towarzystwa starszej pani i z powodu «angielskiej flądry» nie zamierza zmieniać swojego trybu życia. Sarah, jest archetypem zimnej, oschłej Angielki. Julie to rozwiązła, rozkapryszona nastolatka. Dokładnie taka, jak sobie Anglicy wyobrażają francuskie dziewczyny z dobrych Ludivine Sagnier, foto Sergiuszdomów.

Sarah, najpierw nieco wbrew swojej woli, ale potem coraz bardziej zaintrygowana podgląda świat zepsutej pannicy. Notuje kolejnych kochanków i nocne ekscesy nad basenem. Nagle odkrywa, że życie Julie to fantastyczny materiał na książkę. Zwłaszcza, że Julie nosi w sobie wiele tajemnic. Dlaczego wychowała się z dala od ojca, we Francji? Co się stało z jej matką? Skąd się wzięła blizna na jej brzuchu? Czemu tak drapieżnie szuka miłości? Sarah ukradkiem przegląda rzeczy Julie i dociera do jej intymnego pamiętnika. Jednak nastolatka szybko odgaduje zamiary pisarki i zaczyna się podwójna gra. Julie podsuwa Angielce tematy do kolejnych rozdziałów, ale w końcu postawi ją w sytuacji, w której pisarka kryminałów będzie musiała stawić czoła zbrodni. Nie trzeba dodawać, że zakończenie podważy wszystkie nasze dotychczasowe koncepcje. To taki zabieg, który reżyserzy stosują niewolniczo w Cannes, po sukcesie «Mulholland Drive» Lyncha. Ale mi się podoba.

François Ozon lubi zamykać kobiety w domu i obserwować jak pastwią się nad mężczyznami. Już «8 kobiet» pokazało do czego jest zdolny. W «Swimming Pool» mężczyźni też są po prostu marionetkami. I dobrze im tak!

Zupełnie inne uczucia miałem po obejrzeniu «Matrixa - Reaktywacji». Efekty specjalne kosztowały ponoć 100 milionów dolarów. Za taką sumę można było poszaleć. No i bracia Wachowscy poszaleli…

Nie będę streszczał filmu, bo wszyscy zainteresowani na pewno go zobaczą. Łatwo byłoby Matrixa zjechać: że niewiele wnosi, że w przeciwieństwie do pierwszej części nie rewolucjonizuje postmodernistycznej filozofii, że miejscami tak przypomina "Gwiezdne Wojny", że gdy z korytarzy stacji kosmicznej - Zionu wychodzi Keanu Reeves, widzowie mogą być zaskoczeni, bo wydawało się, że przed chwilą wszedł tam Mark Hamil w stroju rycerza Jedi. Rada Miasta-Państwa deliberująca nad udzieleniem plenipotencji kapitanowi Morpheusowi, bez zmiany kostiumów mogłaby zacząć obrady na Alderanie i zamiast ocalać ludzkość przed maszynami, mogłaby zamartwiać się rosnącą potęgą Imperium i Dartha Vadera.

Studio Stills PhotoNiesłychanie świeżo w tym kontekście wygląda 15-minutowy przerywnik z Merowingiem (Lambert Wilson) i jego Persephone (Monica Belucci). Gdy Monika wkracza na ekran, swoim charakterystycznym rozkołysanym krokiem, na wysokich obcasach i w sukni écru, "Matrix" staje się filmem, który naprawdę warto obejrzeć. Zarówno ona jak i jej hedonistyczny Merowing wiedzą dokładnie jak najlepiej można korzystać z uroków wirtualnej rzeczywistości. Ich przesłanie to: Może i nie istniejemy, ale odrobina rozkoszy nie zaszkodzi...

Druga część "Matrixa" to polowanie na starego ślusarza z Chinatown (zwanego nie wiedzieć czemu "Mistrzem Kluczy", który jako jedyny zna tajemnicę Źródła, do którego musi dotrzeć Neo – Wybraniec, żeby uratować Zion. Tysiące strzelanek i wyścigów, to tylko zapełniacz czasu. Tak samo jak makabrycznie śmieszne roboty, które krążą po realnym świecie, jak ośmiornice z mackamiStudio Stills Photo z rur odkurzaczy. Koniec końców Neo oczywiście dopnie swego i dotrze do Źródła. I tu zaczyna się w miarę fajnie. Siedzący przed ścianą monitorów a la "Truman Show" Architekt bardziej wygląda na zblazowanego gospodarza telewizyjnego show niż groźnego władcę świata. Przy okazji dowiadujemy się, że to jednak nie maszyny, że za całe zło odpowiada zbrodniczy umysł ludzki. Neo nie jest też aż takim Wybrańcem. Już sześć razy powtórzył się epizod z Wybrańcem-Zbawicielem Zionu. To po prostu rodzaj komputerowej gry. Po napisie «Game Over» zawsze można kliknąć «Play Again ?». Dla Neo gra się jednak nie skończyła. Postawiony przed wyborem «albo przechodzisz przez te drzwi i ratujesz Zion, albo przez tamte i lecisz do umierającej ukochanej Trinity» wybiera dziewczynę. Zion musi poczekać do następnego odcinka…

«Dogville» to był najbardziej oczekiwany film festiwalu. Lars Von Trier nie obiecywał łatwego filmu i rzeczywiście, film łatwy nie jest. Dodatkowo jeszcze, festiwalowa wersja trwa 2:58. W kinach będzie o 40 minut krócej. I dobrze.

Najbardziej odkrywcze jest pierwsze ujęcie. Patrzymy z góry na miasto… Ejże! Patrzymy na teatralną scenę, na której kredą narysowano kontury ulicy, plany domów, a nawet psa. Wszystko jest podpisane: np. «Tu jest ławka starszych pań». Starsi bez trudu wejdą w tą teatralną konwencję. Młodsi – jeszcze szybciej, bo szerokie ujęcia przypominają do złudzenia komputerową grę «Sim City».

Von Trier zrobil film o 15-osobowej społeczności zagubionego w górach amerykańskiego miasteczka. Ale z równym powodzeniem mógłby go wystawić na ateńskiej Agorze w czasach Peryklesa. Bo «Dogville» to po prostu mocno rozbudowana przypowieść o moralności.

Studio Stills Photo Do sennego miasteczka dociera dziwna uciekinierka. Grace (Nicole Kidman) ukrywa się przed gangsterami. Jej jedynym marzeniem jest skryć się gdzieś w górach. Spotyka jednak Toma (Paul Bettany), który namawia ją, żeby została w miasteczku. Spławia węszących za nią gangsterów (ale zachowa wizytówkę szefa) i chroni Grace przed policją z miasta. W końcu, na naradzie mieszkańców, udaje mu się przeforsować przyjęcie Grace do miejscowej społeczności. Wdzięczna uciekinierka zamieszka na uboczu i codziennie będzie pomagać swoim wybawcom w drobnych pracach. No i tak mija czas w szczęściu i pogodzie. Aż drobne prace dla społeczeństwa stają się coraz cięższe, a mieszkańcy odkrywają, że Grace może być całkiem przydatna nie tylko do pracy... Wszystko, oczywiście, w ramach wypominanej co i raz wdzięczności za opiekę i ochronę. Przecież to łaska ze strony małego miasteczka, że nikt nie wydaje Grace siepaczom mafii! Uciekinierka coraz bardziej zdaje sobie sprawę z tego, że lekarstwo jest gorsze od choroby. Robi wszystko, żeby uciec. Zdradzona, zostaje zakuta w obrożę z dzwoneczkiem i przywiązana do ciężkiego koła. Teraz praca staje się jeszcze cięższa, a obrona przed zakusami obleśnych staruchów - niemożliwa. Ostatecznym gestem będzie sprzedanie Grace mafii, przed którą tak uciekała. Tom w imieniu miasteczka dzwoni do mafioza. To co się wydarzy później jest najciekawsze. Dlatego nie zdradzę. Warto samemu zobaczyć.

Film chyba wybitny. Ograniczenie środków do minimum. Całość, w konwencji teatralnej zmieściła się na scenie, w jakimś sennym, szwedzkim miasteczku. Portrety psychologiczne straszliwej prowincjonalnej Ameryki, której reżyser jak przyznaje nigdy nie widział, ale o której wie wszystko – świetne. Wszystko super, ale ja mimo wszystko cieszę się, że Von Trier jest tylko jeden i można jeszcze obejrzeć inne filmy, kręcone po Bożemu, ze sporym budżetem i plenerami, od których zapiera dech w piersiach...