Daniel Craig (Bond) i Javier Bardem (Silva) Maciej Pinkwart

Zmartwychwstania Bonda

 

 

Nie będę ukrywał, że nie lubię Daniela Craiga jako odtwórcy roli agenta 007. Nie lubię i już. Ale nie uważam, że się do niej nie nadaje. Do 23. edycji serii w zasadzie nadaje się jak mało kto, a scenariusz wygląda, jakby był pod tę kreację pisany. Bo pewno i był.

 

W dwa tygodnie po polskiej premierze w nowotarskim kinie „Tatry” na wieczornym seansie było kilkadziesiąt osób. To chyba znaczy, że najnowszy Bond podoba się publiczności, mimo rozmaitych, przeważnie umiarkowanych w entuzjazmie recenzji. Mnie się film podobał, nie podobało mi się tylko to, że przez pierwszą połowę seansu jakaś kretynka dwa rzędy za mną chichotała w zupełnie nieśmiesznych momentach i teatralnym szeptem rozmawiała z towarzyszącymi jej osobami. Kiedy już została uciszona przez wkurzonych sąsiadów, inna kretynka zaczęła świecić komórką, a potem przez nią rozmawiać w czasie seansu. Doprawdy, wpływ telewizji na kulturę osobistą jest zauważalny.

Film Skyfall zaczyna się jeszcze lepiej niż u Hitchcocka – już w czasie teasera James Bond zostaje zabity. Przez koleżankę z MI6. Potem się zresztą z nią zdrzemnie, ale pruderyjny reżyser Sam Mendes tego bliżej nie pokaże. A akcja będzie się z każdą chwilą rozwijać, aż do końcowej totalnej demolki, połączonej z dość znacznymi zmianami kadrowymi w brytyjskim wywiadzie.

Oczywiście, nadal odnosi się wrażenie, że realizatorzy filmu Skyfall, tak samo jak twórcy poprzednich dwóch odcinków „Craigowskiej” serii Bonda, Casino Royal i Quantum of Solace robią co mogą, żeby odciąć się od schematów, utrwalonych we wcześniejszych odsłonach maxi-serialu. Nawet symboliczne dla filmu trzy kropki, z których wyłania się strzelający Bond, już nie są między teaserem a główną częścią filmu, tylko pojawiają się na końcu. Jednak jakby w tej dziedzinie coś „drgnęło” i twórcy filmu, zapewne na skutek życzeń przyzwyczajonej do dawnych Bondów publiczności, powoli wracają do tradycji. Powraca słynna autoprezentacja 007: my name is Bond, James Bond, ale „ograna” jest tylko raz. Raz też Bond otrzymuje cocktail z shakera, ale nie wiemy, czy jest to wódka z martini (choć kształt kieliszka na to wskazuje) i zamówienie opiewa na trunek wstrząśnięty, nie zmieszany. Pierwsza z kochanek Bonda, o wdzięcznym imieniu Sévérine (Bérénice Marlohe) tradycyjnie też ginie w pierwszej godzinie filmu, ale nie przejmujemy się tym, bo miała do odegrania w całym dramacie tylko niewielką rólkę. Kilka razy sięga Bond po zabawę słowną, charakterystyczną zwłaszcza dla okresu Rogera Moora, ale kudy Craigowi do witzów Świętego. Może z jednym wyjątkiem – kiedy zapytany przez trzymającego go na muszce bandytę, jakie jest jego hobby, odpowiada – resurrections, zmartwychwstania. A w pewnym momencie odnosi się do tytułu filmu z czasów jednego z jego poprzedników, przekazując kopertę z dokumentami, które mają być tylko dla jej (M.) oczu...

Skyfall (wyjaśnijmy od razu, że to nazwa rodzinnej rezydencji Bonda w Szkocji, dość koszmarnej, gdzie spędził dzieciństwo póki nie został sierotą) to chyba najbardziej mroczny i krwawy ze wszystkich filmów z tej serii. W pewien sposób też jeden z najciekawszych, choć pierwsze sceny tego nie zapowiadają: niezwykle dynamiczna scena pościgu za przestępcą, rozgrywana na ulicach Stambułu, potem na dachach domów (motocyklem) i pociągów (pieszo, ale także… koparką) trwa tak długo, że najpierw podnosi adrenalinę, potem śmieszy, na koniec – nudzi. Główna część akcji – poza krótkimi epizodami w Hongkongu i Makao – rozgrywa się w Londynie i w Szkocji, zaś główny szwarccharakter nie jest zwariowanym wynalazcą, odsuniętym od władzy kagiebistą czy szaleńcem, chcącym zniszczyć świat, tylko byłym pracownikiem MI6, realizującym swoją prywatną zemstę na dyrektorce Wydziału - M. Rolę owego Silvy gra znakomicie Javier Bardem, a rola to bardzo niejednoznaczna. Samotny mściciel – ale dysponujący doskonale zorganizowaną organizacją, zdekonspirowany i torturowany agent – ale milioner i biznesmen, szaleniec – niezwykle precyzyjnie myślący i planujący swoje działania, homoseksualista, choć jednocześnie bawidamek i… właściciel domów publicznych. Bardzo podobał mi się nowy i nowoczesny szef zaopatrzenia, Q, tym razem młody chłopak (32-letni Ben Whishaw), intelektualista, doskonale operujący komputerami i współczesnymi systemami łączności. Niewielką, ale ważną rólkę gra w filmie także Ralph Fiennes, odtwarzający postać brytyjskiego biurokraty, który doskonale jednak radzi sobie z pistoletem w razie potrzeby. Albert Finney, znany niegdyś z roli detektywa Herkulesa Poirota (ale także grał Karola Wojtyłę), tu gra wspaniałego staruszka – szkockiego gajowego, pamiętającego „panicza” Bonda z jego lat dziecięcych. No i wreszcie M. – genialna Judi Dench, stara, zniszczona setkami zawsze niedobrych decyzji, nie z własnej woli zmuszona do szafowania życiem i śmiercią szefowa wywiadu.

No i jest wreszcie wyjaśnienie, skąd w MI6 wzięła się panna Moneypenny, którą tu gra piękna Naomie Harris. Wreszcie też dowiadujemy się, że ta kochająca się w Bondzie sekretarka ma na imię Eva. A mama Bonda była francuskiego pochodzenia – stąd pewno w agencie z licencją na zabijanie tyle wdzięku.

Inna rzecz, że Daniel Craig jako Bond starannie wdzięk ów przed widzami ukrywa. Ale pewno nie mam racji, bo, jak wspomniałem, Daniela Craiga nie lubię. A film warto zobaczyć choćby dlatego, by współczuć Jamesowi, kiedy owo tytułowe niebo upada (sky fall) mu na głowę. Nie tylko w związku ze spektakularnym wysadzeniem w powietrze rezydencji „Skyfall”.