Maciej Pinkwart

Paryż dla zaawansowanych

 

O najnowszym filmie Woody Allena O północy w Paryżu napisano już wszystko, ale jest to film o moim ukochanym mieście, to nie będę siedział cicho. Tym bardziej, że poza Paryżem i zauroczonymi nim bywalcami jest w tym filmie nie za wiele. Więc – ponieważ funkcjonuję gdzieś tam jako jeden ze specjalistów od Paryża – czuję się w obowiązku skomentować film.

Śmieszne, ale genialny reżyser, a zarazem autor scenariusz urzekł mnie już pierwszą, długą sekwencją, która po prostu pokazuje Paryż – jego najpiękniejsze miejsca, bardzo standardowo sfotografowane, w słońcu i w deszczu, wszędzie tam, gdzie włóczyłem się w różnych porach roku, w towarzystwie i samotnie, co zapadło mi w serce na zawsze i dokąd zawsze będę wracał, póki mi życia starczy. Przepięknie sfotografowanemu Paryżowi (zdjęcia: Darius Khondji) towarzyszy tylko muzyka – przepiękny jazz z lat 20-tych, z solowym klarnetem. Jak wiemy, klarnecistą jest sam Woody Allen, więc dobór tła nie jest na pewno przypadkowy. I potem, gdzieś tam, na dalekim planie, pokazuje się główny bohater: pisarz z ambicjami, ale zmuszony do pisania płytkich scenariuszy filmowych na użytek Hollywood, intelektualista, miłośnik jazzu, zafascynowany Paryżem z czasów, gdy tutaj właśnie przyjeżdżali tworzyć najwięksi amerykańscy literaci i muzycy, przyjaźniący się z francuskimi i hiszpańskimi artystami, dla których Paryż stał się drugim domem. Zresztą, Paryż jest drugim domem dla każdego, jak to kiedyś określił ładnie Thomas Jefferson, kiedy jeszcze nie był prezydentem amerykańskim. Z daleka i z tyłu główny bohater Gil Pender (Owen Wilson, niezły, ale nie nadzwyczajny) przypomina sylwetką Woody Allena, w tekstach jest nieco płytszy niż Allen w starych filmach, ale w tym przypadku filmowi wychodzi to na zdrowie. Już wystarczająco trudne są gry z czasem i historią, jakie uprawia tu Allen jako autor scenariusza, bo wprowadzenie na plan całej plejady artystów z lat minionych stawia przed przeciętnym widzem nie lada wyzwanie. No, z ręką na sercu, jak wielu z polskich widzów kojarzy twórczość Scotta Fitzgeralda czy Tomasa Eliota? O Gertrudzie Stein nawet nie wspomnę…

Gil jest w Paryżu, który zna z przeszłości i kocha jego legendę, w podróży z narzeczoną i przyszłymi teściami, bo teść zakłada z żabojadami (których nie cierpi, jako prawdziwy konserwatysta amerykański, związany z Tea Party) jakąś biznesową spółkę. Narzeczona Inez (Rachel Mc Adams), śliczna jak obrazek i głupia jak but (ma to po mamie, granej fajnie przez Mimi Kennedy) nie podziela paryskich fascynacji Gila, który rezygnując z kolejnego dancingu w towarzystwie snobistycznych i przenudnych przyjaciół narzeczonej wybiera się na nocny spacer po mieście i gdzieś nad Sekwaną rozrywkowe towarzystwo w staromodnym peugeocie zabiera go na zabawę. Towarzystwo stanowią najpierw pisarz Scott Fitzgerald (nieżyjący już od 70 lat) z żoną Zeldą, a potem pianista, śpiewak i kompozytor Cole Porter, pisarz Ernest Hemingway, malarz Pablo Picasso, pisarka i krytyk sztuki Gertruda Stein… W kolejnych przygodach? wizjach? marzeniach? pojawiają się i inne postacie minionej epoki świetności Paryża – Salvator Dali, Henri Toulouse-Lautrec, Edgar Degas, Paul Gauguin… A nade wszystko piękna Adriana (Marion Cotillard), będąca muzą i kochanką niemal wszystkich twórców, w której rzecz jasna zakochuje się i Gil.

Mimo świetnych kreacji aktorskich (doskonały Corey Stoll jako Hemingway, a zwłaszcza Adrien Brody jako Dali) widz wyczuwa, że ma do czynienia z maskami, że to nie żywe postacie wskrzesza Allen na ekranie, a ich kukły, że aktorzy nie odgrywają twórców z lat 20-tych, tylko recytują kwestie, jakie znamy z ich biogramów w popularnych podręcznikach, że to tylko cienie na ścianach platońskiej jaskini… Ale tak właśnie ma być: przygoda Gila z minionym dawno Paryżem to przecież jego własna wizja tego co się o dawnym Paryżu naczytał i co go fascynuje do dziś. Ten współczesny Paryż, z którego Gin „startuje” w przeszłość to także Paryż nieprawdziwy, miejsce jakie chcielibyśmy widzieć i jakie staramy się widzieć, włócząc się nad Sekwaną i udając, że jest to nadal stolica światowej mody, kultury i sztuki, a nie żywy skansen północnej i środkowej Afryki, przez splot nie najszczęśliwszych okoliczności przeniesiony w okolice Champs Elysées. No, i czy jesteśmy w stanie uwierzyć, że aktualna żona aktualnego prezydenta Republiki jest przewodniczką po Muzeum Rodina? (Carla Bruni – gdybym nie wiedział, że jest Włoszką, chciałbym żeby zawsze była symbolem Francji!).

Ale masek jest więcej. Jak to u Allena, mamy do czynienia z intelektualną grą z widzem, który powinien być obeznany z historią literatury, muzyki i sztuki filmowej, choć jak przypadkiem nie będzie to też się nic nie stanie: obejrzy sobie nostalgiczną sztuczkę, w której romantyczny Amerykanin wybierze romans z muzą artystów zamiast kolejnego hamburgera w towarzystwie pięknej blondynki rodem ze „Strasznego filmu”, w efekcie jednak pójdzie w deszczowy Paryż z jak najbardziej realną młodziutką paryżanką o znanym z historii sztuki imieniu Gabrielle (śliczna Léa Seydoux), rzucając w diabły plastikową amerykańską karierę u boku teścia po angioplastyce. Ale my, bywalcy kina, zastanowimy się nad nawiązaniami do filmu Amerykanin w Paryżu, przypomnimy sobie, że w filmie Wspomnienia z przyszłości również samochód był wehikułem, który pozwalał przemieszczać się w czasie, nostalgicznie wspomnimy pejzaże, widziane poprzednio w innym paryskim filmie Woody Allena – Wszyscy mówią „Kocham Cię”.

A mnie tylko pozostał niedosyt scen muzycznych z Paryża lat 20-tych, bo Allen nie wywołał wspaniałych duchów takich muzyków amerykańsko-paryskich jak John Coltrane, Sidney Bechet, Dizzy Gillespie, Oscar Peterson czy Thelonious Monk, no i mam pretensję do Allena, że pięknej Adriany nie grała Audrey Tautou. Ale za to w zupełności się zgadzam z Hemingwayem, który powiada w filmie, że Paryż to ruchome święto. Ale film Midnight in Paris to przede wszystkim zabawna ilustracja znanej maksymy Thomas Gold Appletona, że dobrzy Amerykanie po śmierci trafiają do Paryża.

Jako z krwi i kości mocno stary i dość schorowany Europejczyk, mam nadzieję, że nie tylko Amerykanie.