Maciej Pinkwart

Naturalizm na Wzgórzu Czaszki

 

Na początek Wielkiego Tygodnia postanowiłem napisać o słynnej „Pasji” Mela Gibsona, który już został obwołany piątym ewangelistą i pewno niedługo zacznie dla niego komponować muzykę Krzysztof Penderecki. Temperatura polemik, jakie toczyły się w całym świecie, a w Polsce szczególnie po jego premierze z pewnością przyczyniła się do wcześniejszego niż zwykle nadejścia wiosny i to już z pewnością jest sukcesem. Jednak porównując te pełne pasji dyskusje z Gibsonowską „Pasją” przypomniałem sobie anegdotę, jaką kiedyś puścił w obieg znany facecjonista, Andrzej Szczepkowski, w czasach gdy triumfy święciła wielka aktorka o imieniu Maja: Wszyscy tak się zachwycają – pani Maju, pani Maju... A ja nie panimaju...Kto, przez nieznajomość języka rosyjskiego nie panimajet, trudno, jego strata – disce, puer...

Bo dla mnie film Gibsona nie jest ani obrazoburczy, ani hołdowniczy, ani obsceniczny, ani święty, ani genialny. Jest dość zwyczajny, żeby nie powiedzieć – przeciętny. Uwaga: wypowiadam się wyłącznie o filmie, jako dziele sztuki, nie zaś o temacie, jaki porusza, ani o przesłaniu jakie niesie za sobą ów temat. Mówiąc skrótowo – piszę o Gibsonie, a nie o Jezusie z Nazaretu. Bo u nas zapanowała tendencja do prostackich uproszczeń – krytykujesz „Pasję” – jesteś przebrzydłym bogobójcą. Chwalisz – jesteś dobrym katolikiem.  Co za bzdury...

Filmów o męczeństwie Chrystusa nakręcono już kilkadziesiąt i niemal każdy wywoływał burze o charakterze religijnym, nie artystycznym. Wystarczy wspomnieć kontrowersje wokół musicalu Jesus Christ Superstar Andrew Lloyd Webbera i Tima Rice’a, sfilmowanego przez Normana Jewisona (tego od Skrzypka na dachu) w 1973 r. czy obrazu Martina Scorcese Ostatnie kuszenie Chrystusa z 1988 r. Na tym tle film Gibsona jest niewątpliwie wybitny pod kilkoma względami: scenariusz najbliżej trzyma się biblijnego oryginału i najlepiej oddaje ewangeliczne przesłanie: męka straszliwa, ale konieczna dla odkupienia. Oskarżenia o epatowanie okrucieństwem wydają się niesłuszne – jest w tym filmie tyleż okrucieństwa, co w Ewangeliach, Gorzkich żalach czy tysiącach dzieł sztuki jakie oglądamy w tysiącach kościołów i muzeów. A że tu w szczególnym nagromadzeniu? A kogo z widzów współczesnego kina to aż tak porusza? W dodatku nadmiar okrucieństwa, przez niektórych nie bez racji nazywany sado-masochistycznym syndromem Mad Maxa, poraża w pierwszych chwilach, a potem jakby przywykamy: odliczanie pierwszych uderzeń trzciną w scenie biczowania przez rzymskiego setnika przejmujemy jako niepotrzebny sadyzm, niewspółmierny nawet do zasad twardego rzymskiego prawa; każde następne wywołuje uczucie zniesmaczenia i odruch buntu – po co to? Już nie można bardziej skrzywdzić, bardziej upokorzyć, bardziej bezsensownie się wyżywać... Bicie mdlejącego i nic już z bólu nie czującego człowieka i tak skazanego na śmierć nie ma żadnych celów ani odstraszających, ani penitencjarnych. Jest chamskim żołdactwem, jest patologią. Papież ponoć po obejrzeniu filmu Gibsona miał powiedzieć (co Watykan zdementował pewno w imię politycznej poprawności) Jest, jak było... I z całą pewnością jest jak było – wiemy przecież z dokumentów historycznych jak odbywały się rzymskie egzekucje, nie tylko w odległych prowincjonalnych garnizonach, gdzie pijani żołdacy znajdowali w bezkarnym okrucieństwie rozrywkę, ale także w środku Rzymu, w Colosseum... Nie tylko zresztą Rzymianie i nie tylko w odległych czasach... II wojna światowa, gułagi, tortury z użyciem współczesnej techniki – w tej dziedzinie ludzkość od czasów rzymskich doprawdy sporo wynalazła.. Czy to powód, żeby w dziele sztuki pokazywać jak było? To wolny wybór artysty: w końcu, naturalizm w sztuce nie jest wynalazkiem Gibsona i nie jest ogólnie potępiany – dzieła Zoli i Zapolskiej nadal są wśród szkolnych lektur, w sztukach pięknych naturalizm istnieje od późnego gotyku, w teatrze – od czasów Antoine’a i Stanisławskiego...

W ramach tego hiper-realizmu Gibbon każe swoim aktorom mówić w „Pasji” w językach oryginalnych: Rzymianie mówią po łacinie, Żydzi po hebrajsku, część – z Jezusem na czele – po aramejsku. To doskonały pomysł, bo wreszcie mogłem usłyszeć, jak brzmi w akcji łacina, od tylu lat martwy język... Trochę dziwaczne wydaje mi się prowadzenie dyskusji w trzech różnych językach bez tłumaczy, ale albo w Jerozolimie byli sami poligloci, albo już wtedy mieliśmy do czynienia z interwencją Ducha Świętego. Co prawda, przywykliśmy, że w filmach gladiatorzy rzymscy czy mnisi tybetańscy mówią po angielsku, ale to jest właśnie ta umowność sztuki, od której Mel Gibson zdaje się świadomie odszedł.

Wytacza się przeciw „Pasji” i najcięższe armaty, stawiając mu zarzut antysemityzmu. Tego już naprawdę nie rozumiem. Ani antysemityzmu nie ma w samym filmie (tylko jeden raz jeden z oprawców rzymskich mówi do Jezusa: Wstawaj, ty Żydzie), ani moim zdaniem nie wywołuje on agresji przeciw Żydom u publiczności. Nie jest żadnym odkryciem od 2 tysięcy lat, że ukrzyżowanie Jezusa, choć wykonane rękami Rzymian, wyniknęło z oskarżenia Chrystusa przez Radę Kapłanów Żydowskich o herezję i podburzanie tłumów do rozruchów. Wiemy (co zresztą w filmie Gibsona się nie znalazło), że przedstawiciele Sanhedrynu mówią Piłatowi: Krew jego na nas i na syny nasze... Ale wiemy też, że to przecież nie władza żydowska o śmierci Jezusa zadecydowała: ostatecznie, wierzymy w to, że było to – jak sam Jezus mówi – wypełnienie woli jego Przedwiecznego Ojca... I – co film Gibsona świetnie pokazuje – bez męczeńskiej śmierci Jezusa nie byłoby ani Zmartwychwstania, ani Odkupienia. Samo zmartwychwstanie niewiele ma do rzeczy – w końcu, Łazarz też zmartwychwstał, a nikt go z tego powodu dziś nie wielbi, przeciwnie – jego imię do dziś jest symbolem nieszczęścia... Jeśli więc „Pasja” wywołuje odruchy antysemickie, to nie przez Gibsona, tylko przez tych, którzy ją oglądają – antysemityzm jest chorobą, może genetycznie uwarunkowaną, którą trzeba leczyć, ale nie przez zamykanie kin...

Jest w filmie Gibsona kilka scen, bez których spokojnie można by się obejść, bo obniżają jego treść artystyczną. Dla mnie przede wszystkim jest to postać diabła, który ukazuje się w przebraniu demonicznego człowieka, rodem wprost z Zagubionej autostrady  Dawida Lyncha. Raz diabeł ukazany jest w ponurej parodii Niewiasty z Dzieciątkiem, przy czym dzieciątko owe części widzów przypomina postać... Golluma z „Władcy Pierścieni”. Diabła gra kobieta, Rosalinda Celentano (córka znanego przed laty śpiewaka rock’n’rollowego – Adriano) i to mi się podoba – nareszcie ukazano, że diabeł jest kobietą.... Nie twierdzę, że diabła miałoby nie być, ale może nie koniecznie tak karykaturalny... Beznadziejna jest scena śmierci Judasza – po oddaniu srebrników Sanhedrynowi – Iskariota (Luca Lionello) przeżywa załamanie nerwowe pod murami świątyni, kiedy bez powodu napada na niego banda wyrostków. Przezywają go, szarpią, obrzucają kamieniami – Judasz ucieka, dzieciaki nad nim się znęcają, widz aż oczekuje, że za chwilę wsadzą mu kosz na głowę, a akcja przeniesie się do Technikum Budowlanego w Toruniu. Wreszcie, gdy Judasz mdleje, chuligani uciekają, Judasz spostrzega sznur na szyi obrzydliwie wyglądającego trupa końskiego czy oślego i wiesza się jak w kiepskiej operze. I wreszcie moment, kiedy Klaudia, żona Piłata (Claudia Gerini) po scenie biczowania podaje Marii białą chustę, jak można sądzić – do otarcia krwi z ciała Chrystusa. Maria przechodzi do pustej sali egzekucji i nawet nie interesując się gdzie jest Jezus i czy jeszcze żyje – zaczyna tą szmatą wycierać krew z podłogi. Po chwili także Magdalena zdjąwszy chustę z głowy, przyłącza się do porządków. A obok Rzymianie wsadzają Jezusowi na głowę koronę cierniową...

Zachwycano się wspaniałą postacią Jamesa Cazaviela, odtwarzającego rolę Chrystusa. Ktoś, zapewne zwolennik interwencji sił nadprzyrodzonych w casting, podkreślał, że inicjały aktora to J.C., że w chwili kręcenia filmu miał 33, że jest gorliwym katolikiem... I co, jakby był na przykład metodystą, to nie mógłby grać Jezusa? Chrystus nie jest dany katolikom na wyłączną licencję... Żeby zredukować sprawę do absurdu dodam, że choć urodził się w USA, to rodzina pochodzi ze Szwajcarii, no a wiadomo, kto ma Gwardię Szwajcarską...

Cazaviel może być wspaniałym katolikiem, co mu nie przeszkadzało grać w okrutnych horrorach i thrillerach, filmach SF, był nawet hrabią Monte Christo... Jest świetnym aktorem, ale w filmie Gibsona niewiele tego kunsztu pokazał, bo na dobrą sprawę gra za niego charakteryzator (Greg Cannom – ostatnio charakteryzował też Russela Crowe’a w filmach „Pan i władca” i „Piękny umysł”, Johnny’ego Deppa w „Piratach z Karaibów” oraz... Anthony’ego Hopkinsa w „Hannibalu”). 

Najwspanialszą postacią w tym filmie jest Maria, rewelacyjnie grana przez Maję Morgenstern. 44-letnia rumuńska aktorka oddaje wszystkie uczucia, jakie w dniu Męki ma matka Jezusa – dystans i niewiarę w to co się dzieje, miłość ponad wszystko i zaufanie, że to straszliwe widowisko ma głębszy sens, całkowite podporządkowanie woli bożej i odruchy buntu przeciw tak nieludzkiemu imperatywowi. A wszystko to nie w słowach, których pada niewiele, tylko w gestach, mimice – oszczędnej choć wymownej, w oczach. Wielka rola wielkiej aktorki!

Monika Belluci, grająca Marię Magdalenę, ma rolę niemal czysto mimiczną i wspaniale oddaje postać świadomie drugorzędną, choć dla wszystkich ważną. Podobnie drugorzędną postacią jest towarzyszący Matce i Magdalenie apostoł Jan (29-letni Bułgar, Hristo Jivkov), zwykle pokazywany jako zniewieściały chłopaczek o dwuznacznych preferencjach. Tu jest dojrzałym mężczyzną, który jest w stanie spełnić polecenie Chrystusa, by opiekował się Marią – matką wszystkich.

W jednej z dyskusji na temat „Pasji”, w których uczestniczyłem, młoda osoba powiedziała mi, że dla niej film Gibsona to jest po prostu misterium wielkanocne i przeżycia tam odczuwane są przeżyciami religijnymi. Jest to pogląd w pełni uprawniony i zdaje się, że między innymi o to chodziło twórcy filmu. Niewykluczone, że już niebawem w Wielki Piątek „Pasja” będzie wyświetlana w kościołach – i, poważnie mówiąc, nie uważam, żeby to był zły pomysł. Nie zgadzam się z Kazimierzem Kutzem, który oskarża Gibsona o to, że mękę Chrystusa sprzedaje za duże pieniądze, czyli – to już mój komentarz - postępuje jak Judasz. Pomijając już to, że głupio takie stwierdzenia brzmią w ustach człowieka, który od lat sprzedaje miłość i tragedie Śląska za (niestety, nieporównanie mniejsze...) pieniądze, to w końcu religia jest od wieków tematem sztuki, wykonywanej zazwyczaj za pieniądze. Michał Anioł, o ile wiadomo, też nie wykonywał społecznie „Mojżesza” czy Kaplicy Sykstyńskiej... Zachowując wszystkie proporcje, oczywiście, bo oba wymienione dzieła są genialne, a film Mela Gibsona – nie.

Jest to wszakże dzieło, które mimo wszystkich swoich mankamentów każe nam myśleć o najbardziej podstawowych zasadach chrześcijaństwa i jego głównych przesłaniach. Szkoda, że przez wielu jest prezentowane jako kolejny dowód na główną zasadę wiary katolickiej, przynajmniej tej prezentowanej w Polsce – kult i apologię śmierci. Tymczasem z artystycznej wizji – nieważne – filmowej, malarskiej czy literackiej – męczeństwa Chrystusa powinno się wynieść przesłanie, że miłość i wiara zwyciężą śmierć, że najważniejsze jest odkupienie i zmartwychwstanie. To chyba Beethoven powiedział, że krzyże w życiu pełnią podobną rolę jak w muzyce – podwyższają. Szkoda trochę, że w „Pasji” Mela Gibsona owo podwyższenie potraktowane jest tak dosłownie, poprzez pionowe postawienie narzędzia kaźni na Wzgórzu Trupiej Czaszki....