Maciej Pinkwart

Templariusz z Filadelfii

 

Był pierwszy dzień papieskiej pielgrzymki, przed ratuszem powiewały żółto-białe flagi, a na ostatnim seansie w nowotarskim kinie „Tatry” było prawie pełno, co ukazuje, że kościelna i moherowa kampania przeciw filmowi Rona Howarda „Kod da Vinci” mogła być jednym z elementów starannie zaplanowanej kampanii reklamowej. Zwracam uwagę Centralnego Biura Antykorupcyjnego na działalność dwóch senatorów z PIS i LPR, którzy wystąpili do ministra Ziobry o to, by  (wzorem Białorusi) zabronić w Polsce wyświetlania „Kodu”, co niewątpliwie podniosło frekwencję w kinach o kilka procent, bo ludzie chcieli zdążyć przed Panem Ziobrem. Trzeba sprawdzić, czemu to służy i kto za tym stoi, i ile eurosrebrników mogło tu przepłynąć z rąk do rąk.

Na sali przeważała młodzież w wieku licealnym, a my byliśmy jednymi z najstarszych widzów co przejawiało się w tym, że nie jedliśmy popcornu i nie rechotaliśmy wniebogłosy w czasie reklam filmów Walta Disneya. Ale kiedy pojawiła się piramida Luwru i, symultanicznie, wykład profesora Roberta Langdona o symbolach w kulturze i religiach - zrobiło się cicho i przez dwie i pół godziny sala oglądała film z zapartym tchem.

Ja też.

Fundamentalnie nie zgadzam się z podstawowymi tezami recenzji mojej córki Asi i uważam, że „Kod da Vinci” jest świetnie zrobionym filmem akcji i może się bardzo podobać nie tylko jako dzieło oceniane autonomicznie, ale i jako adaptacja książki. Co więcej - irytująca mnie w książce Dana Browna przynudzająca dydaktyka historyczna i biblijna została w filmie mocno skondensowana i podana w znacznie strawniejszej formie narracyjnej. W ogóle scenariusz bardzo uprościł przewlekłą akcję i choć niekiedy może sprawy toczą się zbyt szybko, to jednak współczesny widz, przyzwyczajony do 8-sekundowych ujęć rodem z wideoklipów zapewne nadąży za profesorem Langdonem, policyjną kryptolożką Sophie Neveau i ich przeciwnikami oraz współpracownikami. I w gruncie rzeczy nie będzie czasu na refleksje o tym, że niektórzy wrogowie z czasem okazują się partnerami, a przyjaciele są w gruncie rzeczy psychopatycznymi mordercami... Ani na to, że stanowiące oś filmu poszukiwanie Świętego Graala dzieje się w gruncie rzeczy niejako przy okazji szalonego festiwalu ucieczek i pościgów. Czyli czegoś, co od stu lat stanowi istotę kina.

Naturalnie, film dość istotnie różnie się od książki, ale wierne przenoszenie na ekran kilkusetstronicowej powieści byłoby przedsięwzięciem całkowicie chybionym i prawdopodobnie niemożliwym, a z całą pewnością niepotrzebnym. Film jest sztuką samodzielną i powinien być oceniany według kryteriów filmowych, a nie w porównaniu z innymi działami sztuki. Co prawda, nie dostrzegłem między Brownem a Howardem żadnych większych niezgodności, ale to może dlatego, że moja pamięć już nie jest taka dobra jak kiedyś.

Jedyne, do czego można z pewnością mieć zastrzeżenia to gra aktorów i szerzej - obsada. Ale to wiedzieliśmy od dawna. Tom Hanks do roli profesora Roberta Langdona nie pasuje zupełnie, ale może przestańmy już myśleć o Indianie Jonesie i grającym go Harrisonie Fordzie. Hanks w każdym filmie wygląda jak Hanks i na to się już nie poradzi. Nawet kiedy zapuścił brodę i wąsy oraz odchudził się o dwadzieścia kilo (Cast away), to nadal był Andrew Beckettem z Filadelfii... Ale, naturalnie, mogło być gorzej - wyobraźmy sobie "Kod da Vinci" z Tomem Cruise'm czy Leonardem di Caprio... Audrey Tautou (Sophie Nevau) bardzo starała się przestać być Amelią, ale udało się jej tylko o tyle, że nie miała wdzięku Amelii. Jean Reno (kapitan Bézu Fache) pozostaje Leonem zawodowcem, ale takie jest jego emploi, a w dodatku tutaj wyjątkowo pasuje. Wszyscy troje nie tylko prezentowali po prostu siebie, ale w dodatku ich gra aktorska była zupełnie drewniana - zachowywali się tak, jakby nosili na twarzach greckie maski albo byli animowanymi fotografiami. Zupełnie inaczej trzeba ocenić pozostałe trzy najważniejsze postacie - sir Ian McKellen jako zwariowany sir Leigh Teabing był plastyczny i przekonujący, Paul Bettany grający hiszpańskiego sado-masa Silasa był należycie demoniczny, a Alfred Molina jako biskup Aringarosa z Opus Dei może utracił nieco odrażających cech w stosunku do pierwowzoru książkowego, ale i tak sytuował się między swoim rodakiem Torquemadą a współczesnym bisnesmenem, którego przedsiębiorstwu grozi krach i trzeba wydać sporą kasę, żeby przekupić konkurencję.

A więc jako dzieło filmowe produkcja Rona Howarda wydaje mi się zupełnie niezłą rzeczą, a w każdym razie nie odbiegającą in minus od górnej strefy stanów średnich.

Teraz o czymś, czego w filmie nie ma - o straszliwym ataku na fundamenty religii chrześcijańskiej. Podejrzewam, że 90 procent tych, którzy książę Browna i film nakręcony na jej podstawie odsądzają od czci i wiary - nie wie, o czym mówi, bowiem nie czytali i nie oglądali, a w całości polegają na zdaniu innych, którzy zresztą też nie czytali i nie oglądali. Sami nie oglądają i nam chcą zabronić, w trosce by nie naruszone zostały korzenie naszej wiary. Kiedy cenzura zabraniała nam czytać lub oglądać rzeczy uważane za antysocjalistyczne i zagrażające trwałości najlepszego z ustrojów - śmialiśmy się, że sami propagatorzy tego ustroju nie wierzą w jego trwałość, jeśli obawiają się, że byle książka czy film może go przewrócić. Tutaj mamy dokładnie to samo i dokładnie tak samo jest to bez sensu. Więcej wiary, o wierzący!

Hipoteza, że Jezus był żonaty z Marią Magdaleną i miał z nią dziecko, że Maria Magdalena wcale nie była prostytutką tylko przedstawicielką królewskiego rodu, że po ukrzyżowaniu Jezusa uciekła do Francji, wydała na świat córkę imieniem Sara i to dało początek francuskiej dynastii Merowingów, którzy w postaci licznych koligacji istnieją do dziś, i że dla strzeżenia dowodów na prawdziwość tej hipotezy powoływano liczne tajne organizacje - wszystko to znane jest od dawna. O Jezusie i Magdalenie piszą wszystkie ewangelie - i te synoptyczne, i te wyklęte, gnostyczne. Połowa europejskich herezji brała się z poszukiwania w Bogu - człowieka. Od pół wieku w literaturze światowej znane są setki dzieł na ten temat, a najsłynniejsza wśród niech przed dziełem Browna była książka „Święty Graal, święta krew” (1982) Michaela Baigenta, Richarda Leigha i Henry’ego Lincolna. Nawet w swojej niewielkiej bibliotece mam kilkanaście opracowań o roli Marii Magdaleny w dziejach świata i wszystko to są książki przynajmniej popularno-naukowe, a nie powieści sensacyjne (choć i tych napisano na ten temat przed Brownem niemało). Cóż więc takiego jest w dziele Browna, czego nie było wcześniej i co tak poruszyło adwersarzy?

„Kod da Vinci” nie atakuje religii chrześcijańskiej. Owszem, w wypowiedziach zwariowanego Teabinga jest sporo obrazoburczych zdań, ale dotyczą one nie religii jako takiej, tylko działalności instytucjonalnego kościoła. Główny bohater, Langdon, polemizuje z nimi - i koniec końców Teabing okazuje się szaleńcem i psychopatą, który nie dożywa do końca filmu, a więc można by się cieszyć, że dobro triumfuje. Sophie mówi, że nie wierzy w Boga, to się zdarza, nawet w najlepszej rodzinie. Fakt, że Sophie ma być rodziną Jezusa niewątpliwie dodaje tej sprawie nieco anglosaskiego humoru, ale w końcu jeśli nie wierzyć w istnienie rodziny Jezusa to fakt, że są oni niewierzący, już pogorszyć sprawy nie może. Tym bardziej, że naukowiec Langdon, katolik, opowiadając jak wiara w Boga i duchową obecność Jezusa w czasie wypadku, jakiemu uległ w młodości pomogła mu przeżyć - jest dla zwolenników ortodoksyjnego poglądu na religię niewątpliwie ważnym, a dla widza wzruszającym argumentem. To czy Jezus miał żonę i córkę dla amerykańskiego naukowca nie ma większego znaczenia w kontekście samej wiary w Boga. W przeciwieństwie do dziesiątek czy nawet setek innych publikacji, książka i film o kodzie Leonarda da Vinci ani przez chwilę nie podważają najważniejszych dla chrześcijaństwa spraw: samego istnienia Jezusa, ukrzyżowania, śmierci i cudownego zmartwychwstania. Jak bardzo trzeba być zaślepionym, by nie widzieć tego, iż propagowanie tezy o przetrwaniu rodu Jezusa w potomstwie Magdaleny jest zarazem propagowaniem tego, że Jezus istniał, działał, był skazany i zabity,  i był tak ważny, iż jego ród, tak jak i jego religię, prześladowano przez tysiąclecia!

Zarzuca się książce Browna - a teraz w jeszcze większym stopniu filmowi Howarda - że uderza w same podstawy chrześcijaństwa. Jakie? Jaki dogmat mówi o tym, że Jezus nie miał rodziny? Jakie zdanie z ewangelii propaguje mizoginizm, ascezę i celibat? Dlaczego może istnieć kult Świętej Rodziny, a hipoteza o istnieniu rodziny Jezusa jest atakiem na chrześcijaństwo? Czy dlatego, że Święta Rodzina jest całkowicie aseksualna i jedyne związki, jakie w niej istnieją to związki nie-ludzkie? Maria - wiecznie dziewica, Józef - zgrzybiały starzec po andropauzie, Jezus – niemowlę... Czy dlatego wstydliwie się przemilcza, albo zgoła zakłamuje jednoznaczne w swej wymowie fragmenty Ewangelii mówiące o rodzeństwie Jezusa, o jego braciach, o normalnym życiu w tradycyjnej ludzkiej, żydowskiej rodzinie, w której brak posiadania potomka uważano za wyraz niełaski ze strony Boga? Czy Bóg mógł darzyć niełaską Jezusa? Czy nam, ludziom, naprawdę bliższy jest ideał Jezusa-ofiary, szamana leczącego nakładaniem rąk i epatującego tłum chodzeniem po wodzie, mężczyzna wśród mężczyzn, traktujący kobiety jak sługi, miłość jak poświęcenie i przyjaźń jak podporządkowanie? Czy bliższy byłby nam Jezus kochający jak my, czujący jak my, odpowiedzialny ojciec, czuły mąż, mądry nauczyciel?

Jedyne, co odróżnia książkę Browna od setek innych tego typu dzieł, to jednoznaczne potępienie działalności przedstawicieli Opus Dei. Nie Kościoła w ogóle (poza atakami Teabinga), nie Watykanu, ale tylko owego kościoła w kościele. Ale może to jest ważniejsze od spraw Jezusa i religii? Może zdaniem polemistów i tych, którzy „Kod” chcą spalić na stosie - Jezus i jego ewentualna rodzina obronią się sami, ale nie kiwną palcem w sprawie nie zawsze kryształowych jego sług? Dlaczego celem ataków jest film, w którym tyle mówi się o wierze i jej pryncypiach, w którym nie pada ani jedno "brzydkie" słowo, w którym nie ma aktów seksualnych ani jakichkolwiek podtekstów erotycznych, bohaterowie się nie upijają, a nawet nie palą papierosów?

Wśród wypowiedzi publicznych ludzi Kościoła katolickiego funkcjonuje przedziwna schizofrenia, mająca jak najfatalniejszy skutek w postaci frustracji u wiernych, frustracji, przekształcającej się w agresję. Oto naraz funkcjonują dwa przeciwstawne wywody: księża to Kościół. Kościół to religia. Religia to wiara. Wiara to Bóg. Ergo - atakowanie księży to atakowanie Boga. Ksiądz więc jest równoznaczny z Bogiem. Ale kiedy złapie się za rękę i udowodni winę przestępcy w sutannie, odzywają się głosy hierarchów: kościół jest taki jak przekrój społeczny, są w nim ludzie dobrzy i źli, a jakiekolwiek uogólnianie negatywnych przykładów jest nadużyciem.

W telewizji pokazali, jak rozpajedzony tłum starszych pań i panów protestował przeciwko temu, że na jakiejś wystawie w Legnicy pokazali broszkę w postaci znaku SS przypiętą do czarnej koszuli z koloratką. Reporter pyta wykrzykującego wyrazy oburzenia starszego mężczyznę, czy był na wystawie. Ten, oburzony, odpowiada, że nie był i nie będzie. Więc skąd wie, że to obraża jego uczucia religijne? Bo to widać z ulicy - kłamie obrońca wiary katolickiej, jako że ta część ekspozycji jest specjalnie umieszczona w głębi sali w gablocie za zasłoną. A obok staruszka krzyczy przez łzy:

- Oni (zawsze są jacyś oni) atakują to, co dla nas jest największą świętością!

Co jest dla tej pani z Legnicy największą świętością? Broszka SS czy koloratka?

W XII wieku, po pierwszej krucjacie powstał zakon templariuszy, rzekomo po to, by chronić przed ujawnieniem Świętego Graala, czyli informacji o przetrwaniu „naczynia z krwią Chrystusa”, w postaci jego rodu trwającego przez tysiąclecia. Posiadaczy tajemnicy przekupywali i ci, co chcieli ją wydobyć na światło dzienne i ci, co chcieli na zawsze pogrążyć ją w otchłani niepamięci. Gdy templariusze zebrali już za dużo pieniędzy i jako międzynarodowa finansjera zaczęli być odporni na próby przekupstwa - zlikwidowano ich siłą. 13 października 1307 roku, w piątek, w całej Francji aresztowano niemal wszystkich zakonników z czerwonym krzyżem. Wkrótce potem zapłonęły stosy. Depozytariusze tajemnicy jednak przetrwali. Naukowcy pracują dalej i wiadomo, że z czasem każdy kod zostanie złamany. Czy teraz trzeba będzie poprowadzić na stos naukowców? Pisarzy? Filmowców? Wszystkich pozostałych przy życiu potomków dynastii Merowingów i rodu Saint Clair? Sophie, żegnając się na zawsze z Langdonem, zwraca się do niego per "sir Robercie". To symboliczne pasowanie na rycerza warto sobie zapamiętać: w naszych czasach następcami templariuszy i Rycerzy Okrągłego Stołu będą naukowcy i ich komputery.

A może uwierzmy w to, że naczynie z krwią Chrystusa - czy będzie to zaginiony kielich z Ostatniej Wieczerzy, czy rudowłosa kobieta dla której istotą życia była miłość - to dwie strony tej samej złotej monety, której wartością jest po prostu dobro i mądrość? A pośrednicy - dystrybutorzy tej monety, niech nie próbują dodawać do niej tombakowego blichtru własnych zasług.

Nowy Targ, 25 maja 2006