Maciej Pinkwart

Spokojna czaszka

 

Ulicą Szaflarską jechało wesele. Właściwie nie jechało, tylko stało w korku, umilając wolne popołudnie całemu miastu poprzez wygrywaniu na klaksonach wesołych melodyjek. Ponieważ zaś stojące w przeciwną stronę samochody chciały okazać młodej parze i jej gościom sympatię, także naciskały klaksony ile wlezie. Dostałem kiedyś mandat na Krupówkach za używanie dzwonka przy rowerze, a w ramach pouczenia policjant spuścił mi powietrze z opon. Na mój sprzeciw powiedział, że mógłby mi jeszcze zabrać przedmiot przestępstwa, ale nie wiedział, jak się odkręca dzwonek. Więc zazdrościłem weselu, że może sobie tak klaksonić bezkarnie. Zmieniło się światło i na drugą stronę załapał się samochód z napisem „młoda para”, który jako jedyny jechał bez klaksonu, a siedzący w nim bohaterowie uroczystości mieli miny pełne zdeterminowanej rezygnacji. Było w tym trochę dostojeństwa. Gdy znikli skręcając w stronę kościoła, samochodowe wesele zamilkło, jakby kierowcy stracili powód do hałasowania. Tylko różnokolorowe baloniki furkotały w powiewach wiosennego wietrzyku.

Ja skręciłem w stronę kina.

Zwykle w czasie seansu, w najbardziej dramatycznych momentach starszym osobom dzwonią telefony komórkowe, a młodsze piszą smsy. W związku z czym kino rozbłyskuje w różnych miejscach poświatą małych ekraników. Nieraz myślałem, że kierownik kina powinien dowiedzieć się od byłego premiera, jak się zagłusza komórki. Tym razem jednak przed seansem była cisza dostojna jak na pogrzebie ważnej osobistości, z którego nie ma relacji w telewizji. A gdy przez piach pustyni w Newadzie przetoczył się słynny kapelusz Indiany Jonesa, wszystkie 23 obecne na seansie osoby wstrzymały oddech, nawet popcorn w ustach młodzieży chrupał półgłosem. Kultowość ma jednak swoje prawa.

Mimo upływu 19 lat od realizacji poprzedniego odcinka maxi-serialu o awanturniczym archeologu jego reżyser, Steven Spielberg, niczego nie zapomniał. Można by było wobec niego zastosować słynne powiedzenie o Burbonach, przywróconych na tron po upadku rewolucji francuskiej, którzy niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli. To byłaby jednak przesadna złośliwość, bowiem Spielberg wiele się przez ten czas nauczył. Między innymi tego, że nie ma takiej durnoty, która podana w sosie pięknych krajobrazów, 8-sekundowych ujęć w stylu MTV oraz przeświadczenia, że oto znów uczestniczymy (co prawda poprzez swojego wspaniałego przedstawiciela!) w misji zbawiania świata – nie byłaby przez międzynarodową publikę łyknięta z aplauzem.

Spielberg nie tylko pokazuje, że ma dobrą pamięć, ale i testuje naszą, bo film w znacznej mierze składa się z takich okruchów pamięci, które miło jest rozpoznać. Najczęściej są to autocytaty czy puszczanie perskiego oka do widza, który powinien kojarzyć to i owo z wcześniejszych przygód Indiany, szczególnie z Poszukiwaczy zaginionej arki. Jakby widz nie skojarzył od razu, to nie bój żaby, zostanie mu to powtórzone dużymi literami…

Rosjanie z KGB w ilości hurtowej przedostają się na teren słynnego amerykańskiego poligonu atomowego w stanie Nevada, a udaje się im to łatwiej, niż grzybiarzom poruszającym się po Akademii Sztabu Generalnego w Rembertowie. Akcją dowodzi pułkownik doktor Irina Spaklo (Cate Blanchett), obsesyjna fanka parapsychologii, która chce zdobyć dla Stalina ultymatywną broń, pozwalającą na manipulowanie psychiką przeciwnika. Irina jest nędzną parodią pięknej dr Elzy Schneider z Ostatniej krucjaty, jest brzydka, a nawet odrażająca. Piękne Rosjanki mogły sobie być w przygodach Jamesa Bonda, ten Indiana Jones zaś jest tak nakręcony, jakby powstał pod wpływem polityki historycznej poprzedniego polskiego ministra kultury i tutaj wszyscy Rosjanie to banda zwierząt, dla niepoznaki ubranych w mundury. Amerykańskie zresztą. Indiana Jones (Harrison Ford), porwany przez Sowietów w nieznanych bliżej okolicznościach wraz ze swoim przyjacielem, który okazuje się TW KGB, zostaje zawieziony do znanego nam wielkiego magazynu, gdzie kiedyś trafiła odnaleziona przezeń arka przymierza. Jakbyśmy nie skojarzyli od razu, to po generalnej rozwałce (która co kilka minut ożywia akcję demolką i kilkoma trupami) kamera wychwytuje uszkodzoną skrzynię, z której wystaje wierzch arki…

Podobnie na uniwersytecie, gdzie Indy wykłada dla niewielkiej liczby studentów, i jak zwykle przerywa mu dziekan. Tym razem jest to Charles Stanforth (Jim Broadbent), który zastąpił poczciwego Marcusa Brody, tego, co jak pamiętamy zabłądził we własnym muzeum – grający go Denholm Elliott zmarł w 1992 r. Cóż, żebyśmy tej zmiany nie przegapili, na ścianie sali wykładowej widnieje portret Brody’ego, inna fotografia stoi na biurku Indiany, obok fotki Henry Jonesa seniora (Sean Connery, który, o ile wiem, mimo 78 lat cieszy się nadal dobrym zdrowiem), o których Indy mówi jako o nieboszczykach.

I wreszcie już blisko finału – scena śmierci pazernego agenta George’a, który nie może porzucić skarbów i mimo próby pomocy ze strony Jonesa daje się wciągnąć w otchłań - przypomina nam, jak zginęła sympatyczna austriacka nazistka Elza, próbując wbrew zakazowi zabrać z sobą świętego Graala.

Główną pozytywną postać kobiecą poznajemy od razu, mimo upływu lat: to Marion Ravenwood (Karen Allen) z Poszukiwaczy, niezwyciężona ongi w sztuce picia wódki… Tutaj, niestety, nie pije (bo przez większą część filmu prowadzi różne pojazdy) i okazuje się niezapomnianą kobietą Jonesa, co więcej – matką jego syna…

A film? Cóż to za znakomity festiwal nieokiełznanej fantazji, łączącej w całkiem spójną całość strzępy rozmaitych mitologii i faktów, od antykomunistycznej histerii MacCarthy’ego do starożytnych Azteków i Egipcjan, od wybuchu bomby atomowej na poligonie w Los Alamos do wydmuchujących zatrute strzałki Indian, od Newady do Cuzco, od geoglifów na pustyni Nazca do złotego miasta Eldorado nad Amazonką. I jest wreszcie bliskie spotkanie trzeciego stopnia, jak na Spielberga przystało, z kosmitami, którzy okazują się być właścicielami kryształowych czaszek (i pozostałej części kośćca) o wydłużonej potylicy i parapsychologicznych właściwościach. Ci kosmici, namiętnie zajmujący się zresztą archeologią, nie dziwią już specjalnie nikogo, w każdym razie znacznie mniej niż hipermrówki siafu, które pożerają znaczną część armii radzieckiej, ścigającej Indianę, co jest o tyle dziwne, że prędzej to żołnierz KGB pożarłby mrówki siafu, które zresztą o ile wiem występują w Afryce, a nie nad Amazonką. Ale takie na przykład afrykańskie pszczoły świetnie się przyjęły w Brazylii, nie mówiąc już o tym, jak dobrze czują się tam dawni Afrykanie, więc może i siafu się zaaklimatyzowały, i to lepiej niż Rosjanie…

Spielberg, jak zwykle, między scenami mordobicia, strzelaniny, bezkarnego spadania z wodami kilkusetmetrowych wodospadów i totalnego zawalania się wszystkiego dookoła zaskakuje nas dowcipami słownymi i sytuacyjnymi. Mnie najbardziej podobały się walki Indiany z Indianami, a szczególnie moment, kiedy jeden z walecznych choć malutkich Xavante mierzy z dmuchawki z kurarą do syna Indiany, a dzielny archeolog znienacka dmucha w wylot rurki tak, że strzałka się cofa i wbija w gardło Indianina. Jak się jej udaje w rurce odwrócić ostrzem w tył – pozostaje tajemnicą profesora Jonesa. Podobnie jak tajemnicą Spielberga pozostaje to Królestwo Kryształowej Czaszki, którego w sumie nie ma w filmie, bowiem zanim cokolwiek w Eldorado uda się dokładniej obejrzeć, wkracza pani doktor z KGB i wszystko szlag trafia.

Kiedy wszystkie 13 kryształowych szkieletów zlewa się w jedno ciało kosmiczne, a wielgaśny latający spodek odlatuje, robiąc gigantyczny wir, w którym wreszcie ginie cały oddział KGB, pani doktor, agent pojedynczy udający podwójnego z opcją na potrójność oraz przy okazji Eldorado i pół stanu Amazonia – wydaje się nam, że już nic gorszego spotkać nas nie może. Mylimy się… Ale mimo wszystkich wpadek, udziwnień i gigantycznych kiczów – Harrison Ford jest nadal kapitalny, przygody Indiany są wciąż na czele światowego kina, pomysły duetu Steven Spielberg-George Lucas będą nadal śledzone z zapartym tchem przez publiczność w każdym wieku i gdy pokaże się piąty film o dzielnym archeologu – to z pewnością znów pobiegniemy do kina, spokojna czaszka.

A kiedy wyszedłem z powrotem na ulicę, klaksony obwieściły przejazd kolejnego wesela. Zastanawiam się, dlaczego maj ma takie powodzenie u nowożeńców. Przecież uważa się za najlepsze małżeństwa zawarte w takich miesiącach, w których nazwie występuje litera „r”. Nie wiem, dlaczego się tak uważa, żeniłem się w listopadzie.

 

Nowy Targ, 24 maja 2006