Maciej Pinkwart

Lepszy widok

 

Najpierw o Zimnej wojnie czytałem, śledziłem kolejne etapy – by tak rzec – kariery tego filmu, od Złotej Palmy za reżyserię dla Pawła Pawlikowskiego na festiwalu w Cannes, po trzy nominacje do Oscara (najlepszy film nieanglojęzyczny, reżyseria, zdjęcia), dopiero potem film obejrzałem. I jestem nieco zszokowany – nie samym filmem, tylko tą karierą. Nie dlatego, żebym uważał, iż Zimnej wojnie te nagrody się nie należały – przeciwnie, uważam, że mogłaby dostać ich znacznie więcej (w tym za dźwięk, montaż i scenariusz, no i oczywiście dla aktorów pierwszoplanowych Joanny Kulig i Tomasza Kota i jednej aktorki drugoplanowej - Agaty Kuleszy) – szokuje mnie to że tzw. Świat nagradza film, który oglądany z innej niż polska perspektywy jest czymś zupełnie innym, niż tutaj. Zapewne – nawet na pewno – czymś ciekawym, artystycznie ważnym, emocjonalnie poruszającym. Cóż – to oczywiste, że nie potrafię patrzeć na Zimną wojnę oczyma Brytyjczyków, Amerykanów czy Włochów, tylko oczyma starego człowieka, który pamięta, jak wyglądały tamte lata w Polsce, jakie były myśli i marzenia tamtego pokolenia, które wojnę przeżyło i tego, które na powojennych zgliszczach dorastało, a potem, akceptując rzeczy nieakceptowalne, marzyło o zmianach: albo polityki, albo władzy, albo geografii. Do tego dochodzą dziesiątki odniesień i kulturowych, i politycznych, i literackich – kompletnie nieczytelnych nie tylko dla osób z tamtej strony Łaby, ale i dla tych, którzy urodzili się i wychowali już w wolnej Polsce, i dla których PRL była rzekomo tylko siedemnastą republiką sowiecką. Koniecznie: sowiecką, bo choć to rusycyzm, to w Polsce ma wydźwięk antyrosyjski, a to jest w cenie. Radziecki – choć znaczy to samo – jest zbyt delikatne, peerelowskie właśnie...

Kto z młodego pokolenia, nie mówiąc już o cudzoziemcach wychowanych w innej kulturze, dostrzeże w filmie Pawła Pawlikowskiego odniesienia do Popiołu i diamentu Andrzeja Wajdy, kiedy w pierwszych minutach pojawiają się ruiny grekokatolickiej cerkwi, gdzie politruk Lech Kaczmarek (Borys Szyc) idzie się wysikać? Kto w postaci i wypowiedzi ministra kultury (świetny epizod w wykonaniu Adama Ferencego) przypomni sobie wygląd i język Włodzimierza Sokorskiego? Kto w Los Angeles (no, może poza środowiskiem starszej Polonii) zidentyfikuje istniejący do dziś Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze”, występujący w filmie pod mało wyszukanym pseudonimem „Mazurek”? Kto, koniec końców, odnajdzie w końcowych scenach filmu echo wydarzeń, które działy się 18 września 1939 roku pod dębem w miejscowości Jeziory na Polesiu, z udziałem Stanisława Ignacego Witkiewicza i jego kochanki Czesławy Oknińskiej?

Zgoda, to przede wszystkim film o miłości, a ta jest na szczęście zjawiskiem ogólnoświatowym i w zasadzie wszędzie na świecie ma pod górkę. Reżyser Paweł Pawlikowski (* 1957 w Warszawie) pierwsze swoje filmy dokumentalne, a potem fabularne realizował w Wielkiej Brytanii, dokąd trafił w 1971 r., wraz z matką - anglistką, która właśnie wtedy wyjechała z Polski na stałe. Wcześniej, w 1969 wyemigrował z Polski jego ojciec - lekarz, któremu po Marcu 1968 wynaleziono żydowskie pochodzenie i uniemożliwiono pracę. Rodzice byli już wtedy rozwiedzeni, za granicą pozostawali w innych związkach, ale potem zeszli się znowu. Wspominam o tym wszystkim nie po to, by epatować kogokolwiek plotkami osobistymi dotyczącymi reżysera Zimnej wojny, ale dlatego, że Paweł Pawlikowski dedykował swój film rodzicom, ich imiona (Zuzanna, czyli Zula i Wiktor) noszą główni bohaterowie, zaś niektóre elementy ich życiorysu wpłynęły niewątpliwie na kształt scenariusza (autorzy: Paweł Pawlikowski i Janusz Głowacki), choć akcja fabularna usytuowana jest w czasach znacznie wcześniejszych niż wydarzenia marcowe, a nieco szekspirowski dramat antynomii między Wiktorem a Zulą nie polega na tym, że on był Żydem, a ona gorliwą katoliczką, tylko na tym, że on był wykształconym muzykiem ze sporym doświadczeniem życiowym, a ona – młodą wiejską dziewczyną.

A więc: trudna miłość, urodzona w egzotycznych dla tamtej strony świata warunkach stalinizmu, rozkwitła między dwojgiem tak różnych artystów, zmuszonych do koegzystencji z okolicznościami socrealizmu i narzuconą ideologią, w tym – kultem jednostki i bezkrytyczną akceptacją wszystkiego co robi i każe robić partia i jej wodzowie. Jakieś skojarzenia? Zbyteczne: tak działa każdy autorytaryzm, szukający dla siebie uzasadnienia w tym, że ma za sobą nie autorytet, tylko instrumenty władzy: przemoc, pieniądze, przywileje. Film (czarno-biały i nakręcony w nieporęcznym dziś formacie 4:3) rozpoczyna kilka kapitalnych sekwencji, jakby żywcem wyciętych z przedwojennych albumów krajoznawczych Jana Bułhaka, choć nie przedstawiają chłopów i pejzażu Wileńszczyzny czy Pokucia, tylko prawdopodobnie okolice Sądecczyzny i Podkarpacia, a więc rodzinne strony grającej główną bohaterkę Joanny Kulig, która urodziła się (* 1982) w Krynicy. Ekipa etnografów? muzyków? organizatorów? nagrywa tradycyjne śpiewki i ludowe utwory muzyczne, chcąc je utrwalić, a z wyłowionych przy okazji młodych talentów stworzyć zespół pieśni i tańca. Kandydaci pojawiają się na przesłuchaniu (złe słowo dla tamtych czasów!) w zniszczonym i splądrowanym pałacu (Karolin pod Warszawą jest od 1948 r. siedzibą „Mazowsza”) i spośród wielkiej grupy młodzieży zostają wybrani ci najbardziej utalentowani. Wśród nich Zuzanna Lichoń, kapitalnie grana przez Joannę Kulig: obdarzona wspaniałym głosem, urodą, temperamentem i samodzielnością myślenia. Ta ostatnia cecha objawia się w tym, że poza prezentowaną ludową śpiewką (Dwa serduszka, które staną się głównym motywem muzycznym filmu) z własnej inicjatywy, nieproszona, śpiewa – po rosyjsku! – romantyczną piosenkę Izaaka Dunajewskiego Sierdce, z przedwojennego filmu Grigorija Aleksandrowa Świat się śmieje. Notabene ten wtręt, powtórzony nieco surrealistycznie w chwili, gdy Zula wpada do wody i płynąc śpiewa o Sierdcu - w zasadzie niczym się dla mnie nie tłumaczy, może ma ukazywać radziecką wszechobecność nawet na głuchej wsi? Dwuosobowa komisja kwalifikacyjna, nieco skonsternowana, przyjmuje kandydatkę, przy czym kierownik muzyczny tworzącego się zespołu, kompozytor, aranżer i dyrygent Wiktor Warski (to postać merytorycznie nawiązująca do twórcy „Mazowsza” – Tadeusza Sygietyńskiego), grany przez Tomasza Kota (* 1977) od razu wykazuje ogromny entuzjazm, nieco bardziej sceptyczna jest etnografka i choreografka Irena Bielecka – w tej roli znakomita Agata Kulesza, niestety występująca tylko w pierwszych kilkunastu minutach filmu. Jak łatwo się domyślić – młoda śpiewaczka natychmiast zawróciła muzykowi w głowie, co zresztą samą ją nieco zaskoczyło, bo pyta go w pewnym momencie:

- Czy pan się mną interesuje z powodu mojego talentu, czy tak w ogóle?

To dobre pytanie, ale nie ma na nie dobrej odpowiedzi, bo ani Wiktor, ani Zula nie są w sobie filmowo zakochani, od razu się kochają. A wszystkie momenty kiedy oglądamy ich bliskość, wiążą się z muzyką: albo jej występami z „Mazurkiem”, albo pracą – mniej czy bardziej harmonijną - nad wspólnymi projektami muzycznymi. Jednak reżyser, choć pozostaje z grubsza przy chronologii, nie prowadzi widza za rękę, tylko każe mu wraz z kamerą przeskakiwać po kilka lat życia i kariery bohaterów. Pawlikowski starannie omija wszystkie tanie odniesienia do przełomowych lat polskiej historii, do ważnych „polskich” miesięcy. Cezurą naturalną jest debiut zespołu przed publicznością – „Mazowsze” pokazało się publicznie po raz pierwszy 6 listopada 1950 roku, występując przed pełną salą Teatru Polskiego w Warszawie. Wszystkie publiczne występy „Mazurka” – w Warszawie, w Berlinie czy Paryżu są właśnie zrealizowane do filmu przez „Mazowsze”. Po warszawskim debiucie minister kultury prosi – a jest to „propozycja nie do odrzucenia” – o włączenie do repertuaru pieśni gloryfikujących nowy ustrój, politykę Związku Radzieckiego i samego Józefa Stalina. Bielecka przeciw temu protestuje mówiąc, że to zafałszuje autentyzm folkloru, który takimi sprawami się nie zajmuje, ale dyrektor organizacyjny zespołu, czuwający nad jego „kręgosłupem ideologicznym” Lech Kaczmarek (Borys Szyc, w tej roli dość nijaki, ale politrucy rzadko kiedy mieli wyraziste oblicze Feliksa Dzierżyńskiego) przesądza sprawę i mamy okazję oglądać monumentalnie pokazaną postać Soso i na tle jego portretu wykonaną Kantatę o Stalinie Aleksandrowa. Szkoda, że nie pokazano też innych utworów z tamtego czasu, które „Mazowsze” wprowadziło do tzw. patriotycznego repertuaru i które – czy się to obecnym ideologom podoba czy nie – są znane i śpiewane do dziś: Ukochany kraj, Piosenka o książce, Warszawski dzień… Te serwituty peerelowskie to była cena, jaką trzeba było zapłacić za możliwość pierwszego wyjazdu na Zachód – na razie do Berlina Wschodniego.

I tu drogi kochanków się rozstają. On, czując się zniewolony artystycznie pragnie uciec na Zachód: jeszcze nie ma muru berlińskiego, jeszcze – do 1960 roku – mieszkańcy Berlina i turyści mogą poruszać się po obu stronach Bramy Brandenburskiej. Wystarczy trochę determinacji i można przejść z okupacyjnej strefy radzieckiej do zachodniej enklawy wolności. Ona nie bardzo rozumie, po co: ma dobrą pracę, mieszka w pałacu, jej kariera rozwija się pomyślnie, a poza tym cóż by tam miała robić: nie jest wielką artystką, nie zna żadnego obcego języka… W końcu się zgadza, ale świetnie się bawi na bankiecie po występie, podczas gdy Wiktor z małą walizeczką czeka na umówionym miejscu koło słynnego Checkpoint Charlie. Bezskutecznie, zupełnie jak Rick Blaine, czekający na Ilzę Lund na dworcu w Paryżu przed wyjazdem do Marsylii i Casablanki.

Odtąd będą się spotykać w różnych miejscach, podczas wyjazdów Zuli z zespołem na Zachód, na krótko zamieszkają razem w Paryżu, kiedy ona zrezygnuje z kariery, wyjdzie za mąż za Włocha i ucieknie od niego do Wiktora – i za każdym razem towarzyszyć im będzie piosenka Dwa serduszka oraz zawarte w niej przyrzeczenie: będę kochać, póki żyję. I myśl, że nie mogą żyć bez siebie, ale z sobą też nie mogą żyć. Ta ich wzajemna relacja jest właśnie tą tytułową zimną wojną, którą zwykle kojarzymy z sytuacją polityczną między Wschodem i Zachodem trwającą od zdobycia Berlina w 1945 r. do obalenia Muru Berlińskiego w 1989. W filmie Pawła Pawlikowskiego polityczne aspekty „zimnej wojny” nie występują prawie wcale – co najwyżej możemy mówić o „żelaznej kurtynie” kulturowej, która zresztą pokazana jest schematycznie, ale ciekawie: po wschodniej stronie Muru muzyka jest oficjalna, ludowa albo tromtadracko patriotyczno-socjalistyczna, po zachodniej –  spontaniczna, wesoła, improwizacyjna. Na wschodzie chór, taniec, oficjałka, na zachodzie jazz. Takim też przemianom podlega i główny motyw muzyczny filmu, i sama twórczość Wiktora. Nawet na wypełnionych muzyką i alkoholem spotkaniach towarzyskich taki kontrast jest bardzo wyeksponowany: na wschodzie oficjalne przemowy, rauty, poleczki i wóda, na zachodzie luz, dowcipy, poezja, blues, rock i szampan.

Kilka lat później, zerwawszy wszystkie inne więzy (on, kiedy go wypuszczą z peerelowskiego więzienia, nie ma ich w zasadzie w ogóle, ona ma kolejnego męża i syna) wyjeżdżają w strony rodzinne Zuli, chyba w te okolice, gdzie się poznali i w pustej cerkwi biorą ślub sami przed sobą (ona uważa, że przed Bogiem) zapewniając, że nie opuszczą się aż do śmierci.  Siedzą potem bez słowa na ławeczce pod wielkim dębem trzymając się za ręce, aż do momentu, kiedy Zula mówi:

- Przejdźmy na drugą stronę, tam jest lepszy widok.