Maciej Pinkwart

Nie było nawet lawendy

 

Wśród kilku miejsc na świecie, dla których bez żalu rozstałbym się z Podhalem, gdybym był trochę (no, sporo!) młodszy, niewątpliwie czołowe miejsce zajmuje Prowansja. Byłem tam pierwszy raz w 2005 roku, potem wracałem jeszcze dwukrotnie, ale zawsze stwierdzałem, że choć kilka miejsc poznałem już dobrze, to przecież pewne, zwłaszcza położone na wschód od masywu Luberon tereny stanowią dla mnie zupełną białą plamę. Dlatego z wielką przyjemnością kilka lat temu odkryłem pierwszą prowansalską książkę Petera Mayle’aRok w Prowansji. Napisana w 1989 r., w Polsce dostępna zdaje się od 1995 r., była autobiograficznym zapisem pierwszego roku, spędzonego przez pisarza z żoną i dwoma psami na obrzeżach Luberonu. Autor rzucił lukratywną posadę copywritera w Londynie, kupił na Prowansji dom (do remontu…) i po niezliczonych perypetiach postanowił zostać Prowansalczykiem. Zakochał się w Prowansji i swoją miłością zaraził miliony ludzi, którzy jeżdżą na południe Francji poszukując tam tej atmosfery, którą opisał Mayle. Atmosfera ta znalazła się jeszcze w co najmniej kilkunastu książkach, będących w mniejszym czy większym stopniu klonami tej pierwszej (Jeszcze raz Prowansja, Zawsze Prowansja, Lekcje francuskiego, Psi żywot, Hotel Pastis, Pogoń za Cezanne’m, Kosztowne nawyki, Prowansja od A-Z) Niestety, żeby ją odnaleźć, trzeba zboczyć z utartych szlaków, rozciągniętych między Awinionem, Arles, Aix-en-Provence a Riwierą, która też bardzo chce być Prowansją. I nie wystarczy z dobrym przewodnikiem zobaczyć jeszcze Orange, Châteauneuf-du-Pape, L’isle-sur-la-Sorge, Fontaine-de-Vaucluse, Baux, Salon-de-Provence, Cavaillon, Apt, Gordes, Roussillon, czy nawet Saintes-Maries-de-la-Mere. Zdaje się, że nie wystarczy nawet – śladem tysięcy Brytyjczyków i Amerykanów – pielgrzymować do Ménerbes, by tam choć z daleka zobaczyć dom Mayla. Który zresztą tak miał serdecznie dość sławy swojej i swojej miejscowości (wieś naturalnie straciła cały urok, jaki miała przed tą sławą), że sprzedał ten wymarzony dom i uciekł do Ameryki, do The Hamptons w stanie Nowy York, ale po kilku latach i tam nie wytrzymał, wrócił do Prowansji, kupił dom tym razem w Lourmarin, także w rejonie Luberonu. Trzeba po prostu tam pobyć przez dłuższy czas. A kogo na to stać…

Jakimś substytutem miał być film oparty na prowansalskiej wizji Petera Mayle’a, który w naszej publicystyce uchodzi za adaptację Roku w Prowansji. Co za bzdura! W filmie Dobry rok z tamtej, pierwszej, uroczej i ciekawej książki jest tylko wzięty w celach marketingowych (copywriter!) ów nieszczęsny rok w tytule, który pewno skusi wiele osób, tak jak mnie. Po obejrzeniu znajdziemy jeszcze kilka podobieństw: bohater jest londyńczykiem i ma kupę forsy, wchodzi w posiadanie domu na Prowansji, koło domu jest basen, oraz winnica, którą uprawia sympatyczny, choć trochę narwany sąsiad. A poza tym – wszystko jest inne.

Przede wszystkim – film oparty jest na noweli Mayle’a A good year, pochodzącej z 2004 r. i zdaje się napisanej specjalnie pod hollywoodzką produkcję. Robiący błyskotliwą karierę pracoholik, makler giełdowy Maximilion Skinner (świetna rola Russela Crowe’a) jako dziecko odwiedzał często swego wuja Henry’ego (dynamiczny Albert Finney), który czerpał radość z życia na prowansalskiej wsi, hodowania i pijania wina i wychowywania młodego krewniaka, który jednak, dorósłszy, zapomina o wuju i w rezultacie ten samotnie umiera, bez kontaktu z Maxem. Ale ponieważ nie pozostawia testamentu – Skinner jako jego najbliższy krewny dziedziczy cały majątek. Nie zamierza się nim przejmować, tylko jak najszybciej sprzedać dom z przyległościami i wrócić do ukochanej pracy, w której zresztą zaczyna mieć kłopoty. Dalej wszystko jest przewidywalne jak przemówienie prezesa Kaczyńskiego. Angol przyjeżdża do Prowansji – i nie tylko wracają wspomnienia z pięknego i ciekawego dzieciństwa, ale w zapatrzonym dotąd tylko w pracę i płynące z niej emocje (oraz pieniądze…) biznesmenie budzą się inne, ciepłe uczucia. Przede wszystkim do pięknej Fanny Chenal (to ma być Francuzka…), grana przez Marion Cotillard (pamiętacie O północy w Paryżu Allena?), choć na horyzoncie pojawia się też niebrzydka Amerykanka Christie (Abbie Cornish), która podaje się za córkę Henry’ego…

Kicha okropna i mimo znakomitych aktorów rzecz zmarnowana całkowicie. Prowansji i jej piękna w ogóle nie widać, smaków jedzeniowych i smaczków obyczajowych też, w zasadzie akcja mogłaby się rozgrywać gdziekolwiek, a ciekawa proza Mayle’e znikła zupełnie w scenariuszowym opracowaniu Marca Kleina. Prowansja bez domów o kolorze miodu z pomidorami, bez lawendy, bez kolorowych skał, bez gór, bez trufli, bez oliwek, bez miodu, bez czosnku i, prawdę powiedziawszy, bez uroku. I pomyśleć, że taką chałę wyreżyserował Ridley Scott! Naturalnie, jest to tzw. komedia romantyczna. Prawdę powiedziawszy, komediowego nie ma w tym nic, a romantyczność reprezentuje kilka całusów, wykonywanych w ładnym stylu przez nieogolonego Crowe’a z pięknooką i pięknobiustą Marion. Mnie się bardzo podobały role drugoplanowe: przede wszystkim Didier Bourdon i Isabelle Candelier jako państwo Duflot - sąsiedzi Henry’ego oraz Archie Panjabi – rewelacyjna asystentka Skinnera. Ale dobrzy aktorzy nie wystarczą, żeby powstał dobry film…

Prowansja literacka ma teraz nową przedstawicielkę anglosaską: lutnię po Bekwarku, czyli po Mayle’u odziedziczyła Carol Drinkwater, pisarka i aktorka (Mechaniczna pomarańcza), mieszkająca od ćwierćwiecza na Prowansji i pisząca o niej (seria o oliwkach). Mam tylko nadzieję, że Hollywood jej nie odkryje i nie zepsuje…

 

Takiego obrazka w filmie nie uświadczysz...