Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 28

 

Odcinek 29

30-06-2003

*

 

Podchodziliśmy już drugą godzinę od Vauvenargues i powoli zaczynałem tracić oddech. Życie emigranta politycznego nie jest może życiem sybaryty, ale też nie sprzyja treningom fizycznym. Wiktoria, mimo swoich lat (ilu? ciągle ani ja ani ona nie mogliśmy się zdecydować), dawała sobie radę znacznie lepiej, choć i ona odpoczywała coraz częściej. Na wysokości lawiniska kamiennego, teraz zresztą mało widocznego spod zagajnika młodych sosen, zrobiliśmy wreszcie odpoczynek i dopiero teraz ją zapytałem:

- Dlaczego już wcześniej nie zaczęłaś szukać jaskini? Potrzebowałaś towarzystwa?

- To też. Ale głównie dlatego, że nie byłam przygotowana. Nie mogłam sobie pozwolić drugi raz na przypadek, na błądzenie. Dlatego przyjęłam pracę w bibliotece, żeby mieć możliwość szukania. No i wreszcie w tym roku dotarłam do publikacji tej opowieści, w jakimś elitarnym czasopiśmie masońskim. Była tam i mapa.

Teraz to się już porządnie zdenerwowałem. Okazało się, że wiedzę na temat jaskini, która ma bądź co bądź decydować o naszym losie, ona czerpie z jakiegoś piśmidełka dla lokalnych szamanów, podniecających się parapsychologią starszych pań czy tuzinkowych wydrwigroszy. Masoneria kojarzyła mi się zawsze z niepoważną zabawą sfrustrowanych dżentelmenów, którzy spotykają się w atmosferze tajemniczości i solidarności, gdy żony za bardzo dokuczą im sprawami domowymi. Widząc sceptycyzm na mojej twarzy Wiktoria wyciągnęła złożoną we czworo karteczkę, w której poznałem oglądany już wcześniej jej szkic jaskini oraz kserokopię strony z czasopisma.

- Nie wierzysz w dalszym ciągu? Bardzo chwalebne. Ale porównaj. Iksem zaznaczony jest “mój” korytarz, ten którym poszłam. Tłumaczenia dat i liczb arabskich czerwonym długopisem także moje.

Przy korytarzu, oznaczonym “iksem” było jak byk napisane “zachodnia Francja” i liczba “+ 36”. Przejrzałem mapkę dokładnie. W dwóch miejscach był napis “Polska”. Uświadomiłem sobie, że w czasach, gdy mapa ta powstawała, u nas panowali Piastowie i granice były mocno różniące się od obecnych. Przy jednym z korytarzy “polskich” była liczba “+ 65”, przy drugim - “– 1”. Tak niewielkie liczby należały do wyjątków, zaledwie kilkakrotnie pojawiały się na mapie. Już wiedziałem, gdzie pójdę.

Wiktoria przeszukała szkic i wskazała palcem jeden z korytarzy:

- To droga dla mnie na dzisiaj czy jutro.

Napis głosił “Francja”, bez specyfikacji i liczba “- 14”. Chciała powrócić do 1968 roku...

Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy poszukiwać wejścia. Przez moment myślałem, dlaczego nie skorzystaliśmy po prostu z Diablej Studni, skoro drogowskaz z napisem “Croix de Provence” i “Gouffre de Garagai” minęliśmy kilkanaście minut temu, schodząc z zielonego szlaku turystycznego. Zastanawiałem się nawet wtedy, czy nie narażamy się na mandat. Ale przypomniałem sobie, że to jest 150 metrów pionowo w dół i prawdopodobnie dziś bez łączności z główną jaskinią...

Wreszcie Wiktoria odszukała pokiereszowaną przez lawiny sosnę, a za nią niewielki otwór, niemal całkowicie zasypany kamieniami. Zepchnęliśmy w dół stoku co większe tak, że mogliśmy wejść do środka. Krzyż z datą A.D. 1250 nadal, choć słabo, był jednak widoczny. Zdjąłem czapkę i objąłem Wiktorię.

- Jesteśmy. Miałaś rację.

Uśmiechnęła się. Zapaliliśmy czołówki i nie oglądając się na gasnące światło dnia poszliśmy w górę korytarza. Potok szumiał coraz głośniej.

 

*

 

Tatry widziane od Popradu nie wydawały się takie rozległe, a Gerlach nie imponował wysokością. Były blisko, tak blisko, że wydawało mi się, iż dostrzegam pojedyncze sylwetki turystów koło obserwatorium na Łomnicy. Nie wróżyło to ładnej pogody w najbliższej przyszłości, ale niezbyt mnie to obchodziło - nie planowałem żadnych wycieczek. Wybrałem drogę koło lotniska, którędy jedzie się wprost na północ z widokiem na Łomnicę, by dobrą szosą w kilka minut dojechać do Smokowca. Weronika w milczeniu zachwycała się widokiem, trzymając mnie za rękę tak, że zmiana biegu była swojego rodzaju ekwilibrystyką. Ale droga była prosta i równa, więc częste zmienianie biegów nie było konieczne. Od Smokowca pomknęliśmy podtatrzańską Drogą Wolności, a ja podświadomie zdejmowałem coraz bardziej nogę z gazu myśląc, że to przecież już ostatni odcinek tej drogi, zaczętej trzy dni temu w Rzymie, albo przeszło dwadzieścia lat temu w Warszawie. A może jeszcze dawniej, pół wieku temu w Milanówku?

W lewych oknach przesuwał się panoramiczny film przyrodniczy, chmury czepiały się szczytów, a my milczeliśmy wiedząc, że meta już blisko i niebawem trzeba będzie się zdecydować na to, co dalej. Tymczasem byliśmy jak pasażerowie tego samego przedziału w pociągu, których połączyła najpierw droga, a dopiero potem wspólne wyznania, czynione tym bardziej szczerze, im większa była świadomość tymczasowości związku. Ale teraz nieuchronnie zbliżaliśmy się do tej stacji, przed którą - już ściągając walizki z półki - musi się wybrać jedno z trzech rozwiązań: na końcowym peronie idziemy każdy w swoją stronę, wychodzimy z dworca razem lub też jeszcze w przedziale wymieniamy numery telefonów z nadzieją, że ta druga osoba nigdy nie zadzwoni...

Miała widać ten sam dylemat, bo powiedziała:

- Czemu jedziemy tak szybko? Tak tu pięknie...

Minęliśmy Jaskinię Bielską i zaczęliśmy wspinać się przez Ździar w stronę przełęczy między Tatrami a Spiską Magurą. Widząc po lewej stronie duży parking, Weronika zadysponowała:

- Jeśli mamy jeszcze czas i ochotę, zatrzymajmy się na chwilę...

Skręciłem i w najodleglejszym od szosy miejscu parkingu zatrzymałem samochód na wprost imponującej ściany górskiej. Było pusto, rozległa łąka z zarośniętymi teraz trawą wyciągami narciarskimi należała do rezerwatu i tylko nieliczne ścieżki prowadziły wzdłuż skraju lasu. Zazwyczaj nikt nimi nie chodził, zwłaszcza teraz, gdy wakacje na Słowacji i w Polsce dopiero miały się zacząć. Wysiedliśmy i trzymając się za ręce poszliśmy w stronę górnej stacji nieczynnego wyciągu pod lasem. Siedliśmy na pokrytej deskami platformie. Oparłem się plecami o barierkę, Weronika ułożyła się na swetrze, kładąc głowę na moich kolanach. Było cicho i bezpiecznie, wiatr szumiał w wysokiej trawie i tylko od czasu do czasu od szosy dobiegał głośniejszy ton silnika, gdy jakiś kierowca za późno zmieniał bieg, podjeżdżając pod przełęcz. Trochę machinalnie głaskałem jej włosy i policzek, wystawiając twarz do słońca.

- Gdzie jesteś? - spytała po kilku minutach milczenia - Powiedz...

Gdzie byłem? Niestety, ciągle w “dzisiaj”, zawieszonym między pokomplikowanym przez los i historię “wczoraj” a coraz ciaśniejszym i mniej widocznym “jutrem”, między zagranicą a krajem, między tym co chciałbym, a tym co mógłbym, tym co powinienem, a tym co potrafiłbym...

Rozłożyłem bezradnie ręce.

- Dotąd niosło mnie samo, gdzieś po poboczach z grubsza wytyczonej drogi. Teraz, im drogi przed nami mniej, tym bardziej trzeba by to wszystko określić. Nie wiem, co myśleć, ani o tobie, ani o sobie, ani o nas....

Przeciągnęła się jak kotka.

- Mój panie, macie tendencję do intelektualizowania i definiowania. Wszystko musi być nazwane, wszystko musi być ułożone na odpowiedniej półce. A nie można tak, żeby postępować zgodnie z sercem bardziej niż umysłem? No, nie myśleć o nas, tylko sprawić, żebyśmy to byli my?

Sięgnęła obydwiema rękami do mojej twarzy, chcąc mnie pocałować, pochyliłem się nad nią i cmoknąłem w policzek, ale było nam niewygodnie na tych deskach, więc zrezygnowaliśmy z opalania i wróciliśmy do samochodu. Było gorąco. Otworzyłem okna, Weronika położyła okulary na półce, zrzuciła sandałki i podkurczyła nogi na siedzenie. Patrzyła bez słowa na mnie, już się nie uśmiechając. Poprawiła opadające na czoło włosy i spytała szeptem:

- Powiedz?

Odsunąłem fotel, zamknąłem oczy i oparłem głowę o drzwi.

- Przewróciłaś wszystko, co było do tej pory. Ale przecież wiem, że dojeżdżamy do jakiegoś portu i dalej już będzie co innego. Ten film drogi będzie musiał się skończyć. Ale tak bardzo chciałbym móc powiedzieć: będziemy...

- To powiedz...

Jednym ruchem przeskoczyła na moje siedzenie i usiadła mi na kolanach, obejmując mnie mocno. Potem odsunęła się, trzymając moją twarz w dłoniach. Oparła się o kierownicę, no i oczywiście uruchomiła klakson. Oboje podskoczyliśmy przestraszeni. Weronika przytuliła się znowu i znów czułem, jak szybko bije jej serce. Potem byliśmy coraz bliżej i bliżej, ale też coraz dalej i dalej odsuwała się od nas świadomość, że jesteśmy w samochodzie, na pustym co prawda parkingu, ale dwa kroki od ruchliwej szosy, z której w każdym momencie może ktoś nadjechać, że mamy przed sobą co najwyżej godzinę wspólnej jazdy, że tyle nas dzieli i być może jeszcze więcej łączy... Byliśmy coraz bardziej i bardziej razem, Weronika szeptała jakieś słowa bez związku, ja resztką świadomości odganiałem od siebie wszystkie zastrzeżenia i tak mijał ten czas poza czasem i ta przestrzeń na marginesie przestrzeni.

Patrzyłem bez słowa w jej szaro-niebieskie oczy, na cień rzęs, który zaglądające do samochodu słońce kładło jej na skroni, na kropelki potu na czole. Czułem pod rękami gładkość jej skóry, gorącej teraz, brązowej i mieniącej się w złotych promykach. Długie, delikatne palce zaplotła na moim karku i tak wędrowaliśmy bez końca zamknięci w samochodzie na tym opustoszałym parkingu wierząc, że będzie tak zawsze, że nikt, nawet my sami, nie przestaniemy myśleć o sobie inaczej, jak tylko “my”.

W lusterku wstecznym zobaczyłem tych dwóch dopiero, kiedy już nas zupełnie minęli - pogrążeni w rozmowie, dwaj młodzi chłopcy przeszli obok nas, zupełnie nie zwracając uwagi ani na samochód, ani na jego pasażerów. Ale to przypomniało nam o istnieniu tego świata, z którego odeszliśmy na tysiące lat świetlnych i do którego, chcąc nie chcąc musieliśmy wrócić. Weronika spojrzała na oddalających się turystów przez tylną szybę samochodu i bez słowa położyła mi głowę na ramieniu. Poczułem jej łzy na obojczyku.

- Powiedz... - usłyszałem - tak?

- Tak. Na pewno.

 

*

 

Do pierwszej sali dotarliśmy w pół godziny. Miała kształt wysokiego dzwonu, sklepienie bez nacieków przedłużone było w górę otworem wielkości dwóch pięści. Pod nim był wielki pagór rumoszu skalnego. Mieliśmy bardzo dobre latarki - poza czołówkami jeszcze potężne reflektory i spory zapas baterii, które zajmowały w naszych plecakach niemal tyle samo miejsca, co jedzenie i suche ubrania. Obeszliśmy całe pomieszczenie, omijając szerokim łukiem ujście dolnej studni, która była miejscem tragedii Jeana Christophe’a i jego towarzysza. Zauważyłem, że Wiktoria dyskretnie się przeżegnała. Pomyślałem, że jednak nie jest całkiem pozbawiona ludzkich uczuć. Studnia nie była przedłużeniem górnego otworu, nie znajdowała się także w najniższym punkcie jaskini.

Wróciliśmy na środek sali, przyglądając się uważnie skalnemu gruzowi, tworzącemu wielki pagórek. Niewątpliwie sypał się z górnego otworu, może też z erodującego sufitu. Weronika starannie oświetlała poszczególne kamienie.

- Szukasz, czy templariusze nie rozbili tu jakiejś skrzyneczki z takimi połyskującymi szkiełkami?

Uśmiechnęła się na moment.

- Przeciwnie. Zastanawiam się, czy od czasów Gajusa Mariusza mogły przetrwać jakieś kości... Przez dwa tysiące lat?

Przypomniała mi się egzekucja 300 jeńców i mimo woli cofnąłem się o krok. Skierowaliśmy reflektory w górę.

- Woda powinna to wypłukać już dawno w całkiem szeroki otwór - zastanawiałem się.

- Zacisk zrobiły twarde okruchy dolomitowe, takie same, z jakich zbudowana jest cała studnia. Przypadek! Coś sporego musiało się zaklinować, a potem przysypały to twarde skały i tak siedzi. W każdym razie w 1928 roku całe dno musiało być kompletnie zasypane, bo pierwsi eksploratorzy nie mieli wątpliwości, że tam się studnia kończy.

- No, nie bardzo pierwsi. A Saraceni? A brat Bernard de la Roca z towarzyszami?

Znowu się uśmiechnęła, odeszła kilka kroków i nagle uśmiech zniknął z jej twarzy jak zdmuchnięty.

- Może spojrzyj tutaj...

Pod ścianą, w miejscu gdzie płynął wąskim kanalikiem skąpy ciek wody, tworzący odnogę od głównego strumienia leżał kościotrup, ubrany w brązowy, mnisi habit. Miał złożone ręce, a między palcami widać było czarne kostki różańca.

- Templariusz? - spytałem cicho.

Weronika potrząsnęła głową.

- Skąd! Po prawie siedmiuset latach? Raczej... - przerwała, pokazując wydrapany na ścianie krzyż z datą 1880. - No właśnie, to chciałam powiedzieć. To musi być ostatni pustelnik z Victoire, Elzéard. W tym właśnie roku opuścił pustelnię i nikt go więcej nie widział. Z ciekawości, czy przypadkiem dotarł przez Diablą Studnię aż tutaj i prawdopodobnie - pochyliła się nad szkieletem - tak, z pewnością, złamał nogę. A nawet obie nogi. Doczołgał się tu, do wody i spokojnie umarł z głodu.

Jeszcze raz spojrzeliśmy w górę, gdzie przez otwór Garagai sączyło się nieco światła. Na powierzchni zbliżał się już wieczór, ale my nie czuliśmy zmęczenia. Jednak atmosfera pierwszej sali zrobiła się trochę duszna. Podeszliśmy do głównego korytarza.

- Trzeba będzie odwalać kamienie? - przypomniałem sobie opowieść Wiktorii o dramatycznym momencie połączenia z kolegami.

Skinęła głową i pierwsza weszła do dość wąskiego korytarza. Dnem, między luźno leżącymi skałami, płynął potok. Wiktoria zatrzymała się i odwróciła do mnie - od początku wyprawy prowadziła, nie miałem zresztą nic przeciwko temu. Jak dotąd, nie było potrzeby stosowania ubezpieczenia.

- Potok, zapomniałam o nim. Potok z pewnością wymył przejście, nie trzeba będzie nic odwalać.

Jednak nie miała racji. Doszliśmy do wąskiego zacisku, gdzie okazało się, że woda wybiła sobie tylko tyle miejsca, ile sama potrzebowała. Z zamkniętego skałami korytarza tryskała fontanna, wypływając dziurą o średnicy może pół metra. Żeby pokonać ten odcinek, trzeba by nurkować. Nie mieliśmy do tego ani odpowiedniego sprzętu ani - ja przynajmniej - przygotowania. Odsunęliśmy się pod ścianę i bezradnie patrzyliśmy na zamurowane przejście. Czyżby tak miała się zakończyć nasza wyprawa?

- Do diabła, nie może być gruba, ta warstwa! - Weronika walnęła czekanem w tamę. Kamień poruszył się, przez nowo powstałą szczelinę pociekła woda.

Zaczęliśmy dłubać w zaporze czekanami, wreszcie wypatrzyliśmy tuż obok otworu większą skałę, która, jak nam się wydawało, klinowała całą uformowaną przez wodę budowlę. Podważaliśmy ją z dwóch stron, wreszcie puściło. Otwór powiększył się, woda popychała kamień, wreszcie poruszył się jak na zawiasach i potoczył w dół korytarza, o mało nie miażdżąc mi stopy. Przez powiększony otwór woda trysnęła szerszym strumieniem i podcięła nogi Wiktorii, przewracając ją do potoku. Ześlizgnęła się kilka metrów, ale zatrzymała się przy pomocy czekana. Otwór był gotów. Przeczołgaliśmy się na drugą stronę zacisku powoli się wznosząc już bez większych kłopotów powędrowaliśmy dalej. Po kilkudziesięciu minutach, wciąż ociekając wodą weszliśmy do wielkiej jak kościół sali głównej.

- Pięknie tu - szepnąłem. Z sufitu sterczał las stalaktytów, z nich i między nimi ściekała woda, połyskująca w reflektorach naszych latarek jak rtęć. Na dole uformował się wielki staw, do którego spadały krople. Pogłos wzmacniał dźwięk i miarowe staccato niosło się w głąb jaskini. Światło wydobywało z ciemności czarniejsze od ścian otwory siedemnastu korytarzy.

- Zimno... - Wiktoria szczękała zębami. Woda, ściekająca z jej włosów i ubrania utworzyła wokół jej stóp sporą kałużę.

Wyszukaliśmy większą skałę, na której rozłożyliśmy nasze rzeczy. Na szczęście, mieliśmy w plecakach zapasowe komplety ubrań, więc nie specjalnie nawet się krępując, szybko się przebraliśmy. Widziałem, że Wiktoria nie złożyła swoich rzeczy do nieprzemakalnych worków, tylko zostawiła je obok kamienia, na którym siedziała.

- Można przenieść tylko jeden komplet rzeczy, to co się ma na sobie, plecak i tak nie przejdzie przez barierę czasu. Nie możesz przecież przenieść w przeszłość żadnych urządzeń z przyszłości...

Spojrzałem na nią, nie rozumiejąc. Wytarła włosy ręcznikiem, potem zabrała się do ich rozczesywania.

- Nie mówiłam ci? Gdy przechodzisz do przyszłości, naturalnie zachowujesz pamięć i wszystko to, co dotyczyło twojego wcześniejszego życia. Gdy cofasz się w przeszłość - zapominasz wszystko i nie wolno ci mieć nic, co miałeś w przyszłości, z wyjątkiem tego, co masz na sobie.

- To znaczy, że ja..., że my...

- No właśnie. Widzimy się po raz ostatni - gdy dotrzemy do celu, nie będziemy pamiętać, że się w ogóle znaliśmy. Nie będziemy też pamiętać, jak się tam dostaliśmy...

Zrobiło mi się smutno - czy taka cena nie była zbyt wysoka, jak na tego rodzaju eksperyment? W końcu, ja mogłem po prostu kupić bilet na samolot do Polski!

- Zapomnimy o wszystkim tym, co przeżyliśmy między momentem, do którego zostaniemy cofnięci, a momentem wyjścia z jaskini?

Skinęła głową.

- A samo istnienie jaskini?

- Nie będziemy o niej wiedzieć. Mogą być, co prawda - ale tylko się tego domyślam - efekty typu déja vu, jednak na pewno nie zidentyfikujemy, dlaczego coś wiemy.

- A jakbym wziął z sobą na przykład plan, podpisany: To jest jaskinia czasu w Sainte-Victoire?

- Nie wiem. Przypuszczam, że plan albo zniknie, albo sam go wyrzucisz, uważając za bzdurę - popatrzyła na mnie spod uchylonych powiek - Najsmutniejsze jest to, że już się nigdy nie spotkamy. I że o wszystkim, czego między nami nie było - też zapomnimy.

- Może kiedyś, we śnie...

- Może kiedyś...

Siedzieliśmy obok siebie, nie bardzo wiedząc, co robić dalej. Przed nami leżała mapa. Już dawno, spoglądając na nią ukradkiem, zidentyfikowałem korytarz, którym miałem iść dalej, by trafić do mojego celu. Wiktoria z pewnością odnalazła korytarz, który ją doprowadzi do celu, do Daniela Cohn-Bendita i roku 1968.

- Ogrzałaś się trochę?

- Nie bardzo - potrząsnęła głową - myślę, że jeszcze trochę należy się naszym przemokniętym ciałom.

Wyjąłem z plecaka maszynkę spirytusową i zaczęliśmy grzać wodę na herbatę. Położyłem na ziemi karimatę, Wiktoria bez słowa dołożyła drugą. Po chwili siedzieliśmy już całkiem wygodnie, grzejąc ręce nad gorącymi kubkami i przytulając się do siebie. Czułem jej włosy na twarzy i było mi z tym dobrze. Milczeliśmy, wsłuchując się w dźwięk spadających ze stropu kropli. Wypiliśmy po kilka łyków herbaty i powodowani tym samym impulsem odwróciliśmy się do siebie. Odłożone na bok latarki wydobywały z mroku fantastyczne kontury jaskini.

 

*

Sentyment do Milanówka pozostał mi na długo, choć im mniej pozostawało tam osób, które znałem, tym mniej był konkretny, mniej sprawczy. Gdy jeszcze żyła mama, wybrałem się tam kiedyś z dzieckiem, na rutynową wizytę u babci, połączoną z obiadem. Było wiosenne popołudnie, kwitły bzy, a gęsty żywopłot, otaczający ogród naszego domu pokryty był białymi kwiatkami, wydzielającymi duszny, miodowy zapach. Nad krzakami latały pszczoły i w powietrzu wyczuwało się atmosferę zbliżających się wakacji. Z poleceniem wykonania drobnych zakupów do obiadu mama wysłała nas na miasto, a ja skorzystałem z okazji, by kończącemu w przyszłym roku szkołę podstawową synowi pokazać miejsca, wiążące się z moją milanowską edukacją. Wszystkie swoje szkoły wspominałem z sentymentem, po latach pamiętając głównie to, że poziom był tam chyba nie najgorszy, jako że ogromna większość moich kolegów dostała się na studia za pierwszym razem, i to nie z list rezerwowych.

Podstawówka numer trzy, która tolerowała mnie przez pierwsze siedem lat edukacji, mieściła się wówczas, czyli na przełomie lat 50 i 60 w trzech budynkach prywatnych, rozrzuconych w promieniu kilku kilometrów. Najlepiej pamiętam pierwszy budynek - niewielki dworek, w którym lokowały się najmłodsze klasy i w którym najważniejszą osobą była woźna, z odwiecznym symbolem swojej władzy - wielkim mosiężnym dzwonkiem na drewnianej rączce. Ów dzwonek był wielokrotnie celem indiańskich podchodów, bowiem było wielkim wyzwaniem takie podejście pani Gołaszewskiej, by po odwróceniu jej uwagi dzwonek ukraść i schować w czasie przerwy tak, żeby lekcja zaczęła się jak najpóźniej. Nie była to prosta sprawa, bo woźna wiedziała o co chodzi zagadującym ją malcom, zaś dzwonek z natury rzeczy nie był przedmiotem milcząco akceptującym poruszanie go i zabieranie ze świętego miejsca na stole w korytarzu. Ale sam miałem kilka takich wyczynów na koncie, a nie byłem najlepszy w tej zabawie...

Gdy doszliśmy do ostatnich dwóch klas, przeniesiono nas do gmachu na ulicy Spacerowej, gdzie w siódmej klasie rezydowaliśmy na najwyższej kondygnacji, w pomieszczeniu przerobionym z dawnego strychu, z uroczo ściętymi sufitami i niewielkimi okienkami. Z tamtych czasów pamiętam idiotyczne i ryzykanckie pomysły wyrzucania w czasie nudniejszych lekcji kałamarzy - były to takie niewielkie buteleczki z atramentem, lokowane w specjalnie wyciętych dziurkach w ławkach - przez owe okienka, uprzednio naturalnie otwarte. Nie trafienie w okno lub trafienie w kogoś, kto akurat przechodził przez podwórko groziło surowymi konsekwencjami, z wyrzuceniem ze szkoły włącznie. Ot, taka szkolna odmiana rosyjskiej ruletki... Przedmiotem, który wtedy interesował mnie najbardziej była logika, wykładana przez pierwsze półrocze siódmej klasy. W okresach wiosennych zastąpiła ją propedeutyka filozofii. A mówi się, że teraz programy szkolne są przeładowane!

W liceum mieliśmy już nowiutki, kilka lat przedtem specjalnie dla szkolnictwa wybudowany gmach przy ul. Piasta. Co roku dostawaliśmy inne pomieszczenie na klasę, przy czym im wyżej stało się w hierarchii szkolnej, tym wyżej trzeba było chodzić na lekcje. Były, naturalnie, także pracownie - biologiczna, z pływającymi w spirytusie wężami, szkieletem człowieka, prawdziwym, a nie plastikowym i całymi hektarami roślin doniczkowych, których podlewanie należało do najtrudniejszych obowiązków dyżurnych, fizyczna i chemiczna, warsztat prac ręcznych z archaicznymi już wówczas stołami do robót stolarskich i ślusarskich, no i doskonale wyposażona biblioteka. Swoistymi pracowniami były też toalety, gdzie na pauzach było ciemno od dymu papierosów, gdzie toczyły się zasadnicze dla poznawania świata męskie dyskusje, i gdzie od czasu do czasu dyrekcja robiła naloty, chcąc wykorzenić nałogi tam uprawiane, co zresztą wobec systemu czujek zazwyczaj nie przynosiło efektów. To znaczy dyżurny nauczyciel wchodził do toalety pełnej dymu i niedopałków, ale wszyscy tam się znajdujący gorliwie zajmowali się wyłącznie czynnościami fizjologicznymi. W takich sytuacjach trudno było podejmować dyskusję czy wygłaszać bez śmieszności oracje umoralniające...

Byłem chyba w dziewiątej klasie, gdy opanowała nas pasja fotograficzna. Wynegocjowaliśmy z dyrekcją, by jedną z toalet - żeńskich - przerobić na ciemnię fotograficzną. Szkoła zakupiła powiększalnik, czerwone lampy, kuwety i zaczęła się największa rozróba w historii poczciwego liceum, które miało mieć imię Chopina, a wyszło zupełnie inaczej... W pracowni bowiem, do której tłumnie uczęszczali zainteresowani fotografią uczniowie mojej klasy i specjalnie zapraszani goście z innych, było ciemno, ciasno, tajemniczo i bezpiecznie: nawet nauczyciele nie mogli tam wejść gwałtownie i bez pukania, by nie zaświetlić rozłożonych materiałów fotograficznych... Jasne, że uczyliśmy się tam nie tylko wywoływania zdjęć. Pracownia była półlegalnym przedłużeniem prywatek, gdzie inicjacja erotyczna odbywała się w czasie gier w listonosza (w której fantami były pocałunki) i butelkę, podczas której dochodziło do striptisów w rozmaitym stopniu zaawansowania. W ciemni było zaś prawie wszystko. Zabranialiśmy w zasadzie palenia papierosów, no i tylko tego.

Wydało się przez dwie dziewczyny - jedną, dla której to, co tam zobaczyła było za dużym przeżyciem, którym musiała się podzielić z wychowawczynią, i drugą, która spodziewała się czegoś więcej niż to, co chciano jej tam oferować.

A z imieniem szkoły było tak: Chopin wybrany był na patrona jak najbardziej słusznie, bowiem właśnie w Milanówku, w kościele, przechowywano serce kompozytora wywiezione przez Armię Krajową z warszawskiego kościoła Świętego Krzyża w obliczu zagłady miasta. Grupą ubezpieczającą akcję ratowania serca Chopina na trasie Warszawa - Milanówek dowodził mój ojciec i stąd o sprawie tej w domu mówiono dość sporo. Muzyczne ambicje liceum manifestowały się także częstym organizowaniem koncertów, nie tylko chopinowskich (właśnie w liceum zakochałem się jazzie, podczas występu Kwintetu Zbyszka Namysłowskiego) oraz działalnością kabaretu literacko-muzycznego. Z części literackiej najlepiej pamiętam własne wiersze, które będąc w klasie ósmej pisałem na potrzeby programu, a części muzycznej - piękną i całkowicie nieosiągalną dla normalnego człowieka Elę z klasy maturalnej, śpiewającą I’m sorry z repertuaru Brendy Lee. Żeby słuchać tej piosenki z kulis, byłem wtedy gotów na wszystko. Ela, o mojej fascynacji, naturalnie nie miała pojęcia...

Ale z Chopinem nie wyszło. Przy kolejnym obrocie politycznej śruby - już po mojej maturze - nadano szkole imię Alfreda Fiderkiewicza, milanowskiego lekarza i wybitnego komunisty.

Tego popołudnia szczególnie owymi wspomnieniami z liceum chciałem podzielić się z synem, wchodzącym w ten pryszczato-hormonalny wiek. Trwały lekcje, więc bez przeszkód zwiedziliśmy kluby palaczy, nadal funkcjonujące w toaletach, zajrzeliśmy do biblioteki, przez okno oglądaliśmy oranżerię w pracowni biologicznej. Wreszcie weszliśmy do sekretariatu, bo chciałem młodego przedstawić moim dawnym profesorom. Byłem już po pierwszych swoich publikacjach książkowych i miałem zamiar ucałować dłoń profesorki od polskiego, która kiedyś pędziła mnie do pisania.

Zapytałem w sekretariacie najpierw o nią. Okazało się, że przeszła na emeryturę, uczy jeszcze w jakichś klasach, ale akurat nie dziś. Profesorka od fizyki, wiele lat po maturze jeszcze wymyślająca mi od zdrajców, bowiem okazało się że poszedłem na filologię, a nie fizykę, jak chciała - wyprowadziła się do Warszawy. Profesor od historii już nie żył. Matematyczka była na rencie. Chemiczka wyjechała za granicę.

Indagowana sekretarka wreszcie zdjęła okulary i grzecznie spytała:

- A o co konkretnie panu chodzi, może jakoś pomożemy?

Wyjaśniłem, że chodziłem do tej szkoły przed prawie dwudziestu laty, chciałem ją pokazać synowi, no i spotkać się z tymi, którym tyle zawdzięczam.

- Wie pan... - zastanowiła się. - Mam! Musi pan przyjść w czwartek po południu. Wtedy są u nas zebrania Klubu Emeryta. Tam będzie pan miał to, czego pan szuka...

Dziecko pękało ze śmiechu.

Kilka lat później dotarłem do tego samego gmachu z żoną i kilkuletnią Asią. Opowiadałem jej, że symbolem mijającego czasu były zawsze topole, rosnące przed gmachem liceum. Sadziliśmy je w pierwszym roku naszej edukacji, w ramach jakiegoś czynu społecznego, dzięki któremu urwało się kilka lekcji. Potem rosły razem z nami, a gdy przejeżdżałem potem przez Milanówek pociągiem - zawsze z podziwem patrzyłem, jak korony drzew sięgały najwyższego piętra - tego, na którym zakończyłem milanowską część edukacji.

Przyjechaliśmy w podróż sentymentalną podmiejskim pociągiem z Warszawy. Obeszliśmy spacerkiem budynki, w których niegdyś chodziłem do podstawówki, a po latach wszystkie zostały reprywatyzowane. Asia grzecznie wysłuchiwała wspomnień i anegdot szkolnych, wreszcie podeszliśmy pod gmach liceum. W miejscu naszych imponujących topól rosły jakieś cherlawe krzaczki. Znów poszliśmy szukać wyjaśnienia w sekretariacie.

- Musieliśmy je ściąć w tym roku - usłyszałem - Usychały już ze starości i zagrażały bezpieczeństwu uczniów...

Kilka lat później z całą rodziną wracaliśmy samochodem z wczasów w Halinie nad Liwcem do Zakopanego i wymyśliłem sobie, że przejedziemy przez Milanówek. Z trudem odnalazłem miejsce, gdzie z szosy grodziskiej trzeba było skręcić na Kościuszki, a potem w ulice Dębową. Budynek poczty wydał mi się maleńki jak zabawka dla lalek. Obok domu laryngologa, jak zawsze stała imponująca agawa. Domu Tiny nie poznałem po remoncie, ale bez problemu odnalazłem dębowy zagajnik, gdzie zabawialiśmy się w szprotki na kocu. Brama mojego domu rodzinnego była otwarta, więc wjechałem. Trzymetrowe okna jak zwykle były brudne, po lewej stronie rozpadała się kapliczka z figurką Matki Bożej Fatimskiej, rabatki kwiatowe gdzieś znikły. Na podwórko wyszło kilkuletnie dziecko, po chwili wyjrzała za nim młoda kobieta:

- Pan kogoś szuka?

Szybko pomyślałem, że dziecko może być wnuczką Mirka. Sam Mirek od kilku lat był na stałe w Ameryce. Nie żyła już jego matka, ani ciotki. Siostra dawno wyprowadziła się do Warszawy. W całym domu nie mogło być nikogo, kto by pamiętał mnie, czy moją mamę, a fakt, że tu kiedyś mieszkałem przez prawie ćwierć wieku wywołałby może uprzejme zainteresowanie, ale i zażenowanie u osób, którym nic nie miałem do powiedzenia i które nie potrzebowały niczego z moich wspomnień. Z otwartego okna kuchni dolatywały zapachy przygotowywanego obiadu.

- Nie, przepraszam bardzo, chciałem tylko zawrócić samochód.

 

*

- Masz paszport? - spytała. Skinąłem głową - to zostaw tu, pod karimatą. Jak wrócisz do siebie, unikniesz zbędnych pytań. A jak go masz dostać, to i tak jeszcze raz dostaniesz. Zostaw też wszystko, czego tam - szarpnęła głową wstecz, za siebie - nie będziesz w stanie zrozumieć. Ludzie, którzy tego nie zrobią, myślą potem, że oszaleli.

- Muszę zostawić w takim razie wszystko, bo wielu spraw już tu nie rozumiem. Kim ty jesteś, Wiktorio? Skąd takie rzeczy wiesz?

Starannie upięła włosy w dobrze mi znany kok, długo zapinała bluzkę i wciągała sweter. Jakby chciała, żebym wbrew jej słowom jak najwięcej z niej zapamiętał.

- Nie mam pojęcia. Po prostu wiem. Może gdzieś czytałam, w końcu pracowałam w bibliotece. A może to właśnie jest to déja vu.

Wyjęła z plecaka jeszcze kilka papierów i przełożyła do kieszeni kurtki. Dobrze mi znanym - skąd? - gestem wsunęła rękę w moje włosy, pogłaskała mnie po policzku, potem szybko się odwróciła. Wyglądało na to, że będziemy się zbierać.

 

*

Do granicy dojechaliśmy w kwadrans. Pół godziny później w centrum Zakopanego utkwiliśmy w korku. Z Grunwaldzkiej policja kierowała auta objazdem, bo był wypadek. Podobno dwaj robotnicy, budujący dla miejscowego milionera korty przy jego rezydencji, pokłócili się, jeden zaczął drugiego gonić, no i wpadli pod samochód szefa.

- A policja znalazła pod trupem skrzynkę pełną diamentów!

- On tylko był ranny, ten co znalazł skarb, to ten drugi chciał go zabić!

- Nie, pani, ten co uciekał, to ukradł temu milionerowi jakieś szmaragdowe kolie!

- Nie ukradł, tylko wykopał, i nie szmaragdy, tylko diamenty, pani, z pięć kilo!

- Wicie, panie, tu partia była, to pewnikiem oni się tak nachapali...

Skręciliśmy w Tetmajera i zgodnie z życzeniem Weroniki zawiozłem ją pod zakopiański dom Pawła. Była uśmiechnięta, zadowolona, wyglądała jak wiosenny kwiat.

- Było cudownie, dziękuję za podwiezienie - pocałowała mnie i wysiadła - Paweł był tak miły, że dał mi klucze. Mam tu na niego czekać i podlewać kwiatki. Tak bardzo chciałam pobyć kilka dni w Zakopanem! Umówiłam się, że Michał przyjedzie dziś wieczorem na weekend, myślę, że będzie wspaniale. Cieszę się, że się spotkaliśmy. Mama tak pięknie o tobie mówiła. Wyobrażasz sobie jej minę, jak powiem, że nic a nic nie skłamała? Napisz coś dla mnie, dobrze? Masz adres, prawda?

Nad Giewontem zaczynały się gromadzić chmury, wiatr przybierał na sile. Jak na popołudnie, było całkiem ciepło. Jeśli miałem wrócić do domu na późną kolację, musiałem już odjechać.

 

Koniec

 

Pisałem w Zakopanem i Frydmanie w latach 1998-2003