Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 17

 

Odcinek 18

2-06-2003

 

Odwróciłem się i spojrzałem w głąb pokoju. Mama ciągle nie zapalała lampy, nie chcąc widać wyganiać mnie z balkonu i bojąc się, że przy otwartych drzwiach do oświetlonego pokoju naleci mnóstwo komarów i ciem. Głos Sławka rozlegał się przez cały czas. Nie słyszałem co mówi, ale widziałem wzrok Magdy, spłoszony zarazem i zafascynowany. Wyglądała jak przestraszony ptak, zahipnotyzowany przez węża. Wszedłem do środka, zamknąłem balkon i zaciągnąłem zasłony. Mama zapaliła lampę, kolacja upłynęła niemal w milczeniu. Kabały nie było.

Nazajutrz wróciliśmy do Warszawy w nie najlepszych nastrojach. Mama nie wracała już do tematu ciąży Magdy, ja też czułem się tak, jakby mi na plecach ktoś położył płytę nagrobną. Nie cieszyłem się już tym dzieckiem, tylko wyobrażałem sobie wszystkie możliwe trudności: reakcję matki Magdy, brak mieszkania, pieniędzy, pracy, niemożność kontynuowania studiów...

O tych jej spotkaniach w kawiarni “Niespodzianka” powiedział mi chyba Jurek, który poznał ją kilka tygodni temu i bardzo mi gratulował pięknej dziewczyny. Podziwiał jej urodę i to, w jaki sposób okazywała mi publicznie swoje uczucie. Chyba trochę mi zazdrościł... Nie bez satysfakcji zatem poinformował mnie, że dwa razy, przechodząc obok “Niespodzianki” zobaczył Magdę z obcym, starszym facetem. Szczegółowy opis faceta nie pozostawiał wątpliwości - spotykała się z Sławkiem. Nie, żebym był specjalnie zazdrosny, ale to już wydało mi się przesadą. Jeszcze tego samego dnia będąc u niej wieczorem na Mokotowie postanowiłem wszystko wyjaśnić.

Siedziała skulona w starym fotelu, okryta kocem, blada, z wielkimi oczami. Widać było, że płakała. Jej matka przywitała się ze mną dość chłodno i po kilku zdawkowych słowach wyszła do kuchni. Nie przepadała za mną, zresztą z wzajemnością. Bez owijania sprawy w bawełnę, zapytałem o “Niespodziankę”. Popatrzyła na mnie, jakby nie rozumiała co mam na myśli, wreszcie machnęła ręką i powiedziała cicho:

- To nie ma znaczenia. Sławek spotykał się ze mną na prośbę twojej mamy. W wiadomej sprawie. Niestety, do akcji włączyła się też moja mama, z którą twoja też się spotkała. Nie mamy już żadnych sojuszników. A ja się źle czuję. Trzeba coś zrobić.

Pomilczałem chwilę, czując jak odpływa ode mnie wszystko to, czym się w życiu cieszyłem, co wydawało się dla mnie najważniejsze. Powiedziałem cicho:

- Mamy zabić to dziecko? Chcesz, żebym ja o tym zadecydował?

Oczy uciekły jej do góry, ręce ześlizgnęły się z oparcia fotela. Chciała wstać, ale nie zdążyła. Jakoś tak ciężko, niezgrabnie upadła na bok, tuż obok mnie. Zerwałem się, żeby ją złapać, ale nie zdążyłem, przewracając po drodze taboret ze szklanką zimnej herbaty. Z kuchni dobiegł rumor, matka Magdy wbiegła do pokoju, przerażonym wzrokiem ogarniając zemdloną córkę na podłodze, przewrócony taboret i rozbitą szklankę. Podniosłem Magdę i położyłem na łóżku. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do mnie smutno:

- Przepraszam cię. Tyle kłopotu...

Matka popatrzyła na mnie z nienawiścią:

- Widzisz? To wszystko przez ciebie. Dłużej na to nie pozwolę.

- Wyjdź - cicho i spokojnie powiedziała Magda. - Wyjdź, proszę, bo zrobię takie piekło, że zlecą się wszyscy sąsiedzi. I nie wracaj, póki rozmawiamy.

Zostaliśmy sami. Przytuliłem ją mocno i spytałem:

- Nie damy rady tego uratować?

- Chyba nie. Ja nie dam - widzisz, co się dzieje. Ale, jeśli chcesz - możemy próbować. Przecież się kochamy, prawda?

Pieniądze na zabieg dała mi ciotka Zosia z Grudowa. To nie była żadna ciotka, tylko bliska przyjaciółka rodziców, mieszkająca w odległej, wschodniej dzielnicy Milanówka, dokąd często jeździło się w niedzielę kolejką EKD jak na letnisko. Rozsypujący się parterowy domek udający dworek stał w wielkim ogrodzie, niemal całym zarośniętym malinami. Były wielkie, soczyste, czerwone i kilka krzaków dziwnych, białych. W domu nie było łazienek i ubikacji - za potrzebą chodziło się krętymi ścieżkami przez malinowy zagajnik do drewnianej sławojki, usytuowanej w kącie ogrodu, niemal przy ulicy, prowadzącej do nowoczesnego blokowiska. Mężczyźni, oczywiście robili sobie mniej ceregieli korzystając z gęstego żywopłotu leszczynowego odgradzającego posiadłość cioci Zosi od ogrodu państwa Orzechowskich. Ale mężczyzn w tym domu nie było, albo prawie nie było: w tym “domu kobiet” mieszkała rozwiedziona ciocia, jej stareńka matka, a dla mnie Babunia - wdowa oraz trzecia kobieta - siostra Babuni, sroga i nie lubiana pani Celina. Pani Celina, owszem, miała męża - staruszka, sparaliżowanego od połowy i poruszającego się na wózku inwalidzkim pana Juliusza. Poruszającego się to za dużo powiedziane: jego życie toczyło się między łóżkiem a fotelem w niesamowicie zagraconym pokoju, w którym fotel nie miał jak nawet się obrócić. Służył więc panu Juliuszowi do siedzenia przed telewizorem: ten egzotyczny i drogocenny wówczas sprzęt, na pewno pierwszy w Milanówku, dostał w prezencie od pracowników telewizji, jako człowiek, który należał, jeszcze przed wojną we Lwowie, do elitarnego grona założycieli pierwszej, badawczej stacji emisyjnej. Był to “Belweder” czy “Wisła”, wielkości sporej komody, z ekranem nie większym od zeszytu szkolnego. Pan Juliusz, wiecznie chory, kwękający i otulony pledem tak szczelnie, że sprawiał wrażenie przesyłki, już przygotowanej do ekspedycji na tamten świat, trzymał się z dala od wewnątrzdomowych kłótni, patrząc jedynie na księżą oborę i ekran telewizora. Mnie dosyć lubił - może dlatego, że nie miał swoich dzieci, a może dlatego, że cokolwiek innego niż towarzystwo żony i jej rodziny wydawało mu się ciekawą odmianą. Umarł jakoś tak cicho i niespodziewanie, że jego nieobecność wydała się wszystkim po jakimś czasie dość sporym zaskoczeniem.

Permanentne kłótnie między ciocią Celiną a resztą rodziny stały w ogromnej sprzeczności z charakterem zwłaszcza Babuni, która dla wszystkich sprawiała wrażenie osoby zupełnie świętej, a poza tym niezwykle arystokratycznej: drobna, siwiutka, zawsze na ciemno ubrana, zawsze mówiąca szeptem, tak skromna i dystyngowana, że nawet gdy szła do ogrodowej sławojki, wędrowała tam dookoła, udając, że podziwia kwiaty w ogrodzie - żeby nikt nie pomyślał, że taka kobieta jak ona może po prostu iść się wysiusiać... Ale siostry nie cierpiała, choć dawała to odczuć w bardzo specyficzny sposób: mówiąc o niej tylko “ona” i wznosząc przy tym oczy ku niebu.

Inny charakter miała ciocia Zosia. Piękna, wysoka i niezwykle zgrabna kobieta, musiała niegdyś łamać męskie serca jak suche patyki, bo mój ojciec, w ostatnich latach niezbyt skłonny do życia towarzyskiego poza domem, na Grudów wybierał się zawsze ochoczo i toczył z ciocią długie i dowcipne rozmowy, zarabiając niezbyt przychylne spojrzenia mamy, która zresztą uważała Zosię za swoją największą przyjaciółkę, powiernicę i nauczycielkę. Zosia mówiła do mamy “Maleńka”, co wydawało mi się wtedy dość zabawne i traktowała ją z pewną pobłażliwością. Wyglądała na sufrażystkę - ubierała się albo w długie, powłóczyste spódnice nieco w cygańskim stylu, albo w spodnie, co nie należało do zjawisk częstych w tamtych czasach. Paliła papierosy w długiej lufce, włosy miała zawiązane w kok, pijała wódkę i zawsze miała brudne, nie pomalowane paznokcie, co oczywiście wiązało się z tym, że będąc “jedynym mężczyzną” w domu, wykonywała sama najcięższe prace w kuchni i ogrodzie. Półgłosem mówiło się o jej przejściach z mężem - łajdakiem, zakończonych rozwodem, o operacji na raka piersi czy macicy, dzięki której wywinęła się grabarzowi spod łopaty, o dziwnych i tajemniczych sprawach z lat okupacji i bezpośrednio po wojnie.

Świętością domu był “Bisio” - dziwny, daleki brat cioci Zosi, o którym w pierwszych latach mego bywania na Grudowie mówiło się wyłącznie szeptem. Był jednym z bohaterów Powstania Warszawskiego, ale w niejasnych okolicznościach dostał się w ręce bolszewików i jeszcze w czasie trwania działań wojennych został wywieziony na Syberię. Najpierw przychodziły od niego listy gdzieś z okolic Kołymy, potem Tomska - wreszcie ustały. Matka i siostra już go opłakały, aż któregoś dnia stanął w drzwiach domku na Grudowie - chudy, niemal na śmierć zagłodzony i zjedzony przez wszy. Nigdy się nie dowiedziałem czy uciekł, czy został zwolniony - w każdym razie był w domu tylko kilka dni, z nielicznymi znajomymi i podwładnymi z Powstania widywał się tylko nocami, po czym, znów opłakany przez rodzinę - zniknął, by po kilku latach odnaleźć się w Ameryce. Po Październiku zaczął pisywać i przysyłać paczki. I tych to paczek pochodziły orzeszki ziemne - fistaszki, które ciotka zasadziła w czymś w rodzaju inspektów i traktowała jako żywą pamiątkę po bracie. Nawet rosły i owocowały, co podziwiałem zawsze, pomagając nosić wodę lub chodząc do wychodka.

Bo ja na Grudowie miałem miejsce niemal równe temu, jakie zajmowało zdjęcia Bisia, a z czasem jego syna - Fancia. Te dziwne, trochę infantylne skróty pochodziły od imienia Stefan - nadawanego wszystkim po kolei w rodzinie: Babunia była Stefania, Bisio i Fancio mieli to po niej. Syn Fancia, a babciny prawnuk już był Stephen. Ale i tak mówiono na niego Squarell - Wiewiórka. To wszystko byli domowi święci, Lary i Penaty. A ja byłem prawdziwym, ulubionym dzieckiem - jedynym w rodzinie. W rodzinie, która dzieci nie miała, przynajmniej w pobliżu. Więc czułem się tam fantastycznie.

Uczuciem, jakie ogarniało mnie zawsze, gdy - przechodząc na palcach dookoła domu, zgarbiony pod oknem cioci Celiny - docierałem od ogrodu na werandę, przez którą prowadziło wejście do cioci Zosi i Babuni - była miłość i wolność. Niektórzy mówią, że te dwa uczucia się wykluczają. Tam jednak świetnie się uzupełniały. Cioci zawsze mogłem wszystko powiedzieć - od dwóji z matematyki, poprzez zawód miłosny związany z Jolą D., kończąc na awanturach z matką. Bynajmniej nie akceptowała wszystkiego - ale nawet reprymendy od niej słuchałem zawsze z przyjemnością: potrafiła tak wszystko przedstawić, że moje wady, pomyłki i niepowodzenia wyglądały tylko na błędy w sztuce, które z łatwością da się wyeliminować już następnym razem. Akceptowała mnie totalnie - co nie znaczy, że wszystko chwaliła. Ale przede wszystkim czuło się jej miłość, nawet w krytyce. W domu nie miałem tego nigdy.

Wolność zaś polegała na tym, że zawsze mogłem wyjść na dwór. Pętałem się po ogromnym ogrodzie, wycinałem pędy leszczyny na łuki i strzały, obżerałem bez opamiętania malinami i orzechami, godzinami siedziałem na drzewach, a ciotka tylko załamywała ręce na widok podrapanych rąk i nóg, podartych czy poplamionych spodni. Po zabawie ściągałem zmasakrowaną garderobę i gdy ona prała, zszywała, cerowała - ja, okryty kocem, przeglądałem grubaśne tomiska niemieckiej encyklopedii zwierząt. Wtedy to postanowiłem zostać przyrodnikiem. Jakoś nie wyszło...

Pokój ciotki i Babuni był najbardziej zagraconym miejscem, jakie w życiu widziałem. Po prawej stronie, na całą długość ściany rozciągało się wielkie, podłużne łóżko, zestawione z dwóch tapczanów zetkniętych wezgłowiami. Zawsze porządnie zaścielone bordową kapą, zarzucone poduszkami, słabo oświetlone niewielkim okienkiem i dwiema słabiutkimi, oszczędnościowymi lampkami. Nad tapczanem były półki z książkami - tomy niemieckie i francuskie sąsiadowały z angielskimi i rosyjskimi, wśród nich przemykały nieliczne, ale za to doborowe polskie dzieła, niekiedy jeszcze z końca XVIII wieku, oprawione w półskórek, ze złoconymi tytułami. Te książki, później, gdy po śmierci Babuni ciocia likwidowała dom, przenosząc się do Stanów, sprzedawałem na jej prośbę w warszawskich antykwariatach. Ponieważ właśnie wówczas zostałem bez jakichkolwiek środków utrzymania i przymierałem głodem - oddawałem jej tylko część pieniędzy, a resztę kradłem na jedzenie. Domyślała się wszystkiego, ale ani słowem nigdy się nie zdradziła. Ale to było wiele lat później.

Wtedy, w 1968, żyła jeszcze Babunia. Przyjechałem wprost z Warszawy kolejką podmiejską, chcąc jak najbardziej opóźnić całą rozmowę. Dostałem herbatę, maliny z cukrem i po paru minutach rozmowy ogólnej ciocia, widząc że ze mną coś się dzieje, przeprosiła matkę i wyszła ze mną na werandę, starannie zamykając drzwi za sobą.

- Coś się stało, tak? Coś z Magdą? Pobieracie się? Matka się nie zgadza?

Znała Magdę, lubiła, oczywiście akceptowała mój wybór. Pokręciłem głową, milcząc. Zapaliła papierosa i położyła mi rękę na dłoni.

- Już wiem. Nic nie mów. Czy nie ma innego wyjścia?

Podniosłem na nią oczy z pytaniem. Płakała.

- Głupio pytam - powiedziała przez łzy - Jeśli by było, nie myślałbyś o tym. Potrzebujesz pieniędzy. Dam ci, choć tak ci pomogę, ale wolałabym inaczej, bo...

- Ciociu - przerwałem jej - my chcieliśmy tego dziecka. To matka, moja i jej. No i Magda źle się czuje...

- Ja Neli nie przekonam - zastanowiła się. - Ale przecież nie tym się kierujecie, to nie może mieć znaczenia, jej opinia. Ja... dobrze Magdę i ciebie rozumiem. Ja też miałam zabieg. I nigdy już nie mogłam mieć dzieci. Wszyscy myślą, że to przez raka. Nawet moja matka. Tobie pierwszemu mówię. Nie, drugiemu. Pierwszy był mój mąż. To on tego zażądał, nie chciał się “ubierać w pieluchy”, jak mówił. Zrobiłam zabieg. Pół roku później się rozwiodłam. Chcesz tych pieniędzy?

Jeszcze wieczorem dałem kopertę Magdzie. Jej matka miała dość tego wszystkiego i wyjechała do Zakopanego. Magda płakała cały czas. Nie chciała mnie widzieć aż do zabiegu. Do gabinetu pojechała sama. Na Mokotowie znalazłem się późnym popołudniem.

Leżała na łóżku, przykryta kocami, blada i wymizerowana. Siadłem przy niej. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się.

- Bolało? - spytałem.

- Nie. Tak. Nie mówmy o tym - jej głos brzmiał, jak z drugiego pokoju, Nie patrzyła już na mnie.

- Kochasz mnie?

- Tak - szepnęła - ale jestem zmęczona. Poczekaj aż zasnę, potem idź.

W pociągu podmiejskim widziałem tylko oczy Magdy, spoglądające na mnie z wyrzutem z każdego okna, za którym pędziła noc. Zasnąłem chyba w Ursusie i obudziłem się tuż przed Grodziskiem, jedną stację za daleko. To był ostatni pociąg, więc i na jakikolwiek powrotny nie miałem co liczyć. Najpierw pomyślałem, żeby przejść do drogi, łączącej Grodzisk z Milanówkiem, którędy czasami chodziliśmy do siebie ze Krzyśkiem, moim przyjacielem z Grodziska. Ale doszedłem do wniosku, że najprościej będzie wrócić po prostu idąc po torach - w środku bezksiężycowej nocy błądzenie bez światła po polnej, zazwyczaj błotnistej drodze nie było może najlepszym pomysłem.

Jednak okazało się, że spacer po nasmołowanych podkładach kolejowych też jest mało przyjemny. Układano te belki tak idiotycznie, że stawiając stopy na każdym podkładzie trzeba drobić malutkimi kroczkami, jak dziecko, któremu chce się siusiu. Co drugi był za daleko - trzeba było nienaturalnie wyciągać nogi, co męczyło mnie okropnie. Gdy szło się między podkładami problem był jakby ten sam, w dodatku noga grzęzła w grubym szutrze. Po szynach szło się również dość kiepsko.

Jakiś kilometr się tak męczyłem, wreszcie zauważyłem, że obok torów biegnie dość wygodna ścieżka, która co prawda co chwilę utyka w krzakach czy potokach, ale wtedy można było po szynach obejść przeszkodę i wrócić znów na udeptany szlak. Zmęczenie powoli mijało, noc była ciepła, z daleka naszczekiwały psy.

Wpół drzemiąc, maszerowałem wolno w stronę domu. Nie mogłem obronić się przed obrazem Magdy skulonej w łóżku, z bólem, przerażeniem i nienawiścią do mnie w oczach. Co ja zrobiłem? Jak mogłem! Przecież gdy tylko poznałem Magdę, wszystko wydawało mi się takie proste! Wynajmiemy gdzieś jakikolwiek kąt, choćby na strychu między suszącą się bielizną, nawet z korepetycji można się utrzymać, ja dostanę stypendium i będzie można się pobrać. A dziecko będzie największym szczęściem, może tylko trochę będę zazdrosny...

A jak przyszło co do czego, to wystarczyło kilka pomruków mojej i jej mamy, na które i tak nie liczyliśmy, że nam pomogą - i bach, po wszystkim? Przecież jest jeszcze ojciec Magdy, nie znam go, podobno taki sobie facet, ale nawet nie próbowaliśmy! A dla swojej córki na pewno by wszystko zrobił... A co ja zrobiłem dla swojej córki? Pozwoliłem ją zabić...

Z daleka słychać było turkot nadjeżdżającego pociągu. Stanąłem - akurat omijałem potok, do którego doprowadziła mnie wąska ścieżka. Na wschodzie widać było już światła Milanówka i osiedla, niedaleko którego stał mój dom.

- Jestem ostatni gnój - powiedziałem głośno - gnoje nie mają prawa żyć.

Położyłem się w poprzek na torach, okrywając głowę rękami. “Zaraz wszystko się skończy. Albo zacznie. W każdym razie dowiem się, jak to jest. Przepraszam cię, Magdo. Trochę popłaczesz, ale i tak nie mogłabyś na mnie patrzeć. Przepraszam cię, malutka dziewczynko. Za chwilkę się spotkamy”...

Turkot narastał, po chwili dołączył do niego wrzask klaksonu. Podniosłem głowę i z niemym zdziwieniem patrzyłem, jak dwa tory dalej przemyka obok mnie rozpędzony pośpieszny. Kamyki z szutra pomiędzy podkładami prysnęły mi w twarz, poczułem też na policzkach wilgoć. Pewno akurat ktoś był w toalecie...

Miesiąc później Magda zawaliła trzy poprawkowe egzaminy i została na drugim roku. Dwa miesiące później dowiedziałem się, że na stałe wyjeżdża za granicę. Ja już wtedy znałem Olę i mało mnie to obeszło. Ale czasami w środku nocy przypominała mi się ta scena w jej mieszkaniu na Mokotowie i chciało mi się wyć.

*

Kawiarnia “Chez Léon” pustoszała. Magda pokiwała głową i powiedziała:

- Strasznie jesteś sentymentalny... Może jeszcze chablis? Najbardziej żałuję, że nie zdołałam ci wytłumaczyć wszystkiego w ten ostatni wieczór. Bo przecież mi nie wybaczyłeś, prawda? Umówmy się, kochany, że gdyby między nami wszystko było OK, to Ola nie miałaby żadnych szans, co? No, przyznaj sam, że ja byłam lepsza?

Przykryłem jej dłoń.

- Byłaś najlepsza. Ale mnie nie chciałaś po tym, jak...

- Nie chciałam. Wiesz dlaczego? Na pewno wiesz…

- Że się zgodziłem i przyniosłem pieniądze na to… na tę… zbrodnię?

- Wybaczyłam ci. Ale nie mogłam być z tobą. Rozumiesz mnie, prawda?

Wypiłem wino i popatrzyłem przez okno. Drzewa pochylały się, jakby w jakimś tajemniczym geście, który wydał mi się zarazem porozumiewawczy i ironiczny, wymierzony we mnie. Siedziałem w środku Prowansji z kobietą, która mogła być matką mojego dziecka i która zmusiła mnie, bym przyczynił się do tego, żeby to dziecko umarło. Wszyscy byli przeciw mnie i dziecku. Pomyślałem, że gdyby to dziecko żyło to i tak musiałbym rozstać się z Magdą - dziecko kochałbym bardziej niż ją, niż kogokolwiek na świecie. Góra Świętej Wiktorii zaglądała przez okno i poczułem się tak, jakbym wszystko w życiu przegrał.

Magda patrzyła na mnie uważnie.

- Pewno powinnam ci to i owo wyjaśnić z mojego życia. Chcesz?

- Bo ja wiem... Czy to coś zmieni?

- Dobra, zmieńmy temat... Czy było coś w tych ostatnich latach, co poruszyło cię do głębi, coś co zrobiło na tobie największe wrażenie?

Zamyśliłem się. Zobaczyłem czarno-biały telewizor w domu sąsiadki, do której poszedłem na chwilę, żeby obejrzeć moment podpisywania Porozumień Gdańskich w 1980 roku. Wąsaty przewodniczący i jego jarmarczny, niepoważny długopis - to wydało mi się wyjątkowo nie na miejscu - i wreszcie te słowa, o dogadywaniu się jak Polak z Polakiem... Jak niewiele musiało minąć czasu, żeby nawet sam przewodniczący zaczął dzielić swoich partnerów na bardziej i mniej polskich... Ale wtedy w przeciągu kilku tygodni ogarnęła nas wszystkich euforia - wydawało się nam, że słowo “Solidarność”, przyjęte za nazwę nowego ruchu, o którym przecież nikt tak serio nie myślał jako o związku zawodowym znaczy naprawdę to, jak brzmi. Przypominałem sobie wtedy, jak jeden z moich przyjaciół opowiadał z entuzjazmem o “rewolucji goździków”, w której brał udział, gdy losy przypadkiem w 1974 roku rzuciły go do Portugalii. W niepamięć poszły dawne podziały, z trudem, ale wybaczono sobie wzajemnie wszystkie krzywdy i wszyscy porządni ludzie zabrali się do sprzątania po czterdziestoletnich rządach Salazara i Caetano. W naszym małym miasteczku, wydawało się, pójdzie to jeszcze łatwiej - wszyscy wszystko o sobie wiedzieli, świństwa, jakie ludzie sobie wyrządzali z udziałem władzy czy też bez jej udziału, były uciążliwe, ale w sumie niewielkie, wszystko wydawało się do naprawienia. Założyliśmy wtedy takie nieformalne ugrupowanie trzydziestolatków, ludzi, którzy zdobyli w czasach komuny wyższe wykształcenie, zajmowali jakie-takie stanowiska i byli w swoich dziedzinach fachowcami. Spotykaliśmy się co tydzień przeważnie w prywatnych domach by opracowywać i prezentować raporty o stanie rzeczy w różnych dziedzinach życia naszego miasta, jednocześnie proponując zmiany w jego funkcjonowaniu. Etnografowie i malarze, muzealnicy i nauczyciele, pisarze i dziennikarze, sportowcy i architekci... Niejeden miał za sobą okres współpracy z władzą, choć czerwone legitymacje już dawno powędrowały do kosza. Niektórzy poszukiwali swego miejsca w innych organizacjach. Kilkoro czynnie współpracowało z Komitetem Obrony Robotników lub Latającym Uniwersytetem czy Klubem Inteligencji Katolickiej. Nikt na to nie patrzył. Na spotkania zapraszaliśmy nawet specjalnie przedstawicieli lokalnej władzy, administracyjnej czy politycznej i oni to - oprócz władz “Solidarności” - byli adresatami naszych raportów. Pierwsze spotkanie dotyczyło... systemu informacji lokalnej w mieście. Inne - organizacji imprez folklorystycznych, funkcjonowania lokalnego muzeum, wydawania miejscowej prasy, stworzenia szkoły artystycznej, działalności szkolnictwa w ogóle, symbiozy między funkcją sportową miasta a działaniem parku narodowego... Rzecz przekształciła się po pewnym czasie w Komitet Porozumiewawczy Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych.

I właśnie porozumienie, solidarność i fachowość wydawały się nam wszystkim przyświecać. Byliśmy pewni, że nie ma takiej sprawy w kraju, którą wspólnie działając, kłócąc się, owszem, ale tylko merytorycznie, nie oglądając się wstecz - uda nam się zrobić. Później dopiero zrozumiałem, jak bardzo byliśmy romantyczni. I jak naiwni. Zapomnieć o przeszłości, która dzieliła mogą tylko ci, którzy mają coś do zrobienia w przyszłości, coś konkretnego, dobrego dla innych. Nie ci, którzy potrafią wspólnie tylko być przeciw... Na jak glinianych nogach stał ten nasz solidarny kolos - pokazały już najbliższe miesiące.

I była jeszcze jedna sprawa...

- Wiesz, był taki moment... kiedy pierwszy raz zobaczyłem Paryż... Miałem go w wyobraźni przez lata tak wyraźnie, że w zasadzie nic mnie nie zaskoczyło, bo Paryż na tym między innymi polega, że od połowy XIX wieku wszystko tam jest na swoim miejscu... Ale ten moment, w którym późnym lutowym popołudniem stanąłem pod, excusez-moi, latarnią i zobaczyłem na niej napis Avenue des Champs-Élysées... Z lewej strony Łuk Triumfalny, z prawej - perspektywa Placu Concorde, Ogrodów Tuilleries i Łuku Karuzeli... Jeszcze dziś, jak o tym mówię, czuję takie ściśnięcie serca...

- Rozumiem cię, Paryż robi wrażenie...

Nic nie zrozumiała. To przecież nie chodziło o żadne wrażenie, to chodziło o zejście się dwóch do tej pory równoległych dróg: wyobraźni i rzeczywistości. To samo czułem w czasie pierwszej “Solidarności”... To samo czułem gdy pierwszy raz spotkałem Magdę i zobaczyłem w niej dziewczynę ze swego snu...

Dopiła kawę i spojrzała na zegarek.

- Muszę już iść. Pewno będzie jeszcze okazja… Mam nadzieję, że jeszcze jakiś czas pobędziesz w Aix. Niedługo wraca do domu moja córka, więc dobrze by było, gdybyś ją poznał....

- A mąż?

- A co, jesteś zainteresowany tym stanowiskiem? Na razie jest wakat. No, lecę. Au revoir! Zapłacisz za mnie?

đ Odcinek 19