Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 15

 

Odcinek 16

27-05-2003

 

Mrok gęstniał, na korytarzu zapaliły się światła. Anka, widząc wychodzącego mecenasa, wsunęła się cicho do dyżurki i stanęła za Michałem. Nie usłyszał jej lekkich kroków, ale poczuł jej perfumy, dziwnie zmieszane z zapachem eteru i medykamentów.

- Pora do łóżka, panie pacjencie. I kolacja ci wystygła, zaraz podgrzeję herbatę.

- Pozwól mi jeszcze zostać przez moment. Coś ważnego kończy się w moim życiu i muszę to przemyśleć. Ale zostań ze mną.

Usiadła, włączyła czajnik elektryczny. Z szafki wyjęła przeznaczone dla niego lekarstwa i w kubeczku ustawiła na tacce.

- Wyjeżdżam z Polski. Pewno już na zawsze. Do Francji, najpewniej do Paryża.

- Może najpierw się wylecz, co?

- Może. To i tak sprawa na za rok, może dwa, muszę tu dokończyć pewne rzeczy, no i urządzić tam sobie coś. Moja... - zawahał się - kuzynka ma mi pomóc znaleźć mieszkanie, i wtedy...

Anka zalała woreczek wrzątkiem, postawiła herbatę na szklanym blacie przed Michałem i wpatrzyła się w okno, za którym na czarnym tle Gubałówki jaśniały nieliczne światła w zabudowaniach. Ludzie, czekając na pełnię sezonu, oszczędzali na elektryce.

- Będziesz musiał na siebie uważać, dbać o zdrowie. A adaptacja do nowych warunków nie jest łatwa nawet dla...

- Nawet dla młodszych, co? Wiem, wszystko przyszło do mnie za późno. Może w ogóle do nas. Na szczęście wy, młodzi, macie jeszcze całe życie przed sobą i w takich ciekawych czasach możecie przeżyć najpiękniejsze lata.

Wzruszyła ramionami. Michał zauważył, że tętnica na obojczyku pulsuje jej szybkim, nierównym rytmem. Ukryła twarz w dłoniach.

- Co ci?

- Nic. Tylko dla mnie też już jest wszystko za późno. A może za wcześnie, nie wiem. W każdym razie nie o czasie. Tutaj nie osiągnę nic, a może nawet nie chcę niczego osiągnąć. Coś i u mnie się kończy, ale ja muszę to coś zostawić, zniknąć, bo żyć obok nie dam rady.

- Robert? - domyślił się.

- Żeby to. Gorzej. Jego syn. Powinnam wyjechać.

Zamyślił się. Robert, rozwiedziony od lat, mieszkał w bliźniaku z dorosłym synem, też lekarzem i jego młodą żoną. Od roku był już dziadkiem. “Lepiej być dziadkiem, niż dziadem” - mawiał, ale to mu nie groziło, gdyż jako renomowany kardiolog nie narzekał na brak pieniędzy. Wstał.

- Idę. A ty po prostu pojedź ze mną.

Roześmiała się.

- Ale wymyślił! Jako co? Adoptujesz mnie?

- No, powiedzmy, że cię wynajmę, jako opiekunkę w jednoosobowym domu starców.

- Przestań z tym swoim wiekiem! - powiedziała odruchowo, ale widać było, że nie zastanawia się specjalnie nad tym, co mówi, myślami błądząc już gdzieś między Champs Elysées w Paryżu a Promenade des Anglais w Nicei.

W końcu lata umowa z Komitetem została rozwiązana i Laskowski podpisał nową z młodszym bratem byłego Pierwszego. Michał czuł się nieźle, ale nudził się okropnie, bo większość jego znajomych albo wyjechała z Zakopanego, albo też mógł ich odwiedzać na zakopiańskich cmentarzach. Kilka dni po Zaduszkach, kiedy to na ulicach leżał już pierwszy, wczesny tego roku śnieg, późnym popołudniem przy jego drzwiach zadźwięczał dzwonek. O tej porze zdarzało się to rzadko - nie bardzo miał go kto odwiedzać. Zaciekawiony otworzył - w drzwiach stała Anka. Mokre włosy, rozmazany makijaż, czerwone od zimna ręce.

- Wejdź szybko, siadaj przy kaloryferze. Zaraz wstawiam herbatę.

- Ja zrobię. Pokaż gdzie masz kuchnię. I lodówkę, bo przyniosłam trochę rzeczy.

O nic nie pytał, póki z parującym kubkiem w rękach nie siadła naprzeciwko niego w głębokim, obszernym fotelu. Buty zrzuciła już w korytarzu, odmówiła przyjęcia “gościnnych” papuci i swoim zwyczajem siadła bokiem, podkurczając nogi pod siebie. Popijała herbatę małymi łykami, dyskretnie rozglądając się dokoła. Michał siedział na przeciwko, opierając się łokciem na biurku i patrzył na nią. Z radia płynęła muzyka, nadawana przez nowo powstałe lokalne radio, które dla wszystkich zakopiańczyków od kilku dni było największą atrakcją.

Anka pierwsza przerwała milczenie. Podeszła do biurka, zgasiła radio i powiedziała:

- Nie mogę tego słuchać, kompletna amatorszczyzna. Mogę być szczera?

- Możesz. Ale nie musisz - jak nie chcesz.

- Dwie sprawy. Po pierwsze - jeśli twoja propozycja jest jeszcze aktualna, to skorzystam.

- Paryż?

- Paryż. Czy gdziekolwiek.

- Jest aktualna. Bardzo się cieszę.

- Jest jeszcze druga sprawa, na teraz. Czy do wyjazdu mogę zostać u ciebie?

- Możesz. Coś się stało?

- Tak. Ale to już nie ważne. Jestem zmęczona i muszę odpocząć. Jeśli tylko dasz mi jakiś kąt i będziesz się mną opiekował...

- Słaby ze mnie pielęgniarz. Ale może się uda...

- Od pielęgnowania jestem ja i tu sobie damy radę. Pracę mam nadal i dopóki nie wyjedziemy - będę pracować, tak więc nie będzie mnie przez cały dzień, niekiedy też w czasie dyżurów w nocy. Na intensywnej jest nas mało i...

- Już nie pracujesz na kardiologii?

- Nie. Musiałam odejść. I chciałam.

Anka zajęła dawny pokój matki. Rzeczy miała tyle co nic - zmieściły się w jednym segmencie starej szafy. Przez parę dni milczała na temat przyczyn swego zachowania, w końcu powoli opowiedziała, że uwikłała się w aferę rodzinną nie ze wszystkim ze swojej woli, chciała się z tego wywinąć, bo już nie wiedziała na jakich zasadach i z kim jest, skończyło się ogólną awanturą połączoną z bijatyką, interweniowała policja, ordynator i jego syn zostali wypuszczeni, ją przetrzymali 48 godzin z dość nieprzyjemnymi szykanami, w końcu wymówiono jej mieszkanie w hotelu pielęgniarek. Nie mogli jej zwolnić z pracy, bo afera nie była związana ze szpitalem, ale znalazła się na bruku. I tak trafiła do Michała.

Żałował swojego wieku. Z braku możliwości wyboru, zaczął traktować ją jak córkę, a ona nie mogła się ciągle zdecydować, jak o nim myśleć. Potrzebowała ciepła, opieki, kogoś, do kogo mogłaby się przytulić, wypłakać, ponarzekać i pozachwycać się. Po kilku tygodniach po raz pierwszy wyszli razem na spacer. Sprawy wyjazdu do Francji zaczynały nabierać tempa i postanowili zacząć robić niezbędne zakupy. Na Krupówkach spotkali Jaworskiego.

- No, coś podobnego? Pacjent pod najlepszą opieką! Anka, co to ma znaczyć?

- Praca po godzinach, panie doktorze. Wizyta prywatna.

Stał przez chwilę, milcząc. Michał uświadomił sobie, że Robert jest tylko o 4 lata od niego młodszy i sceny zazdrości między takimi wykopaliskami mogłyby być tematem skeczu w podrzędnym kabarecie. Roześmiał się.

- Sam mi ją polecałeś, że umie się zajmować mężczyznami. Więc korzystam z porady lekarza.

- Tak, i mężczyznami, i emerytami...

Anka wzięła Michała pod rękę i wymijając Jaworskiego pociągnęła go do sklepu.

- Nie mamy czasu. Idziemy.

Mniej więcej w tym samym czasie przyszedł długi list od Magdy, którą wcześniej Michał upoważnił do kupienia mu w centrum Paryża dwupokojowego mieszkania na pierwszym piętrze. Dzielnica w zasadzie była mu obojętna, byle nie było za wysoko i blisko metra. Magda wywiązała się z zadania doskonale - mieszkanko było w starej XIX-wiecznej kamienicy przy Bulwarze Montparnasse, opodal czterech linii metra, dworca kolejowego i słynnej wieży, najwyższego biurowca w Europie. Załączone zdjęcia oglądali długo do późnej nocy, szczegółowo planując i omawiając wystrój wnętrza. Anka cieszyła się jak dziecko, choć czekał ją spory wysiłek - nie znała francuskiego, a to przecież ona miała zajmować się urządzaniem mieszkania. Magda, wraz córką, obiecały co prawda pomoc, ale i tak wiadomo było, że będą mogły oderwać się od swoich spraw tylko na kilka dni.

Przedłużała się natomiast kwestia sprzedaży domu przy Grunwaldzkiej. Brat sekretarza nalegał na przedłużenie wynajmu, przedstawiając rozmaite argumenty, próbując straszyć, przekupywać, zwlekać. Wiadomo było, że jakakolwiek próba sądowego usunięcia uciążliwego lokatora albo w ogóle się nie uda, albo będzie trwała latami. Na szczęście dla Michała zupełnym przypadkiem najstarszy z braci niespodziewanie został aresztowany pod zarzutem wyłudzania pieniędzy za rzekome załatwianie wiz amerykańskich dla chcących wyjechać na zarobek górali. Sprawa nabrała ogromnego rozgłosu, do pensjonatu, prowadzonego przez człowieka z rodziny “gangstera” wycieczki szkolne przestały przyjeżdżać. Dalsze wynajmowanie stało się nieopłacalne i po dwóch miesiącach od ustalonego wcześniej terminu klucze znalazły się z powrotem u mecenasa Laskowskiego. Umowa z biznesmenem została podpisana i Michał był wolny.

Postanowił jednak, że wyjedzie dopiero po wakacjach. Chciał skorzystać z ostatniego sezonu w Tatrach, by pożegnać się z nimi - być może na zawsze. Co prawda, postanowili z Anką, że mieszkania na Słowackiego nie sprzedadzą, by zawsze móc tu przyjechać choćby na kilka dni, ale w głębi duszy Michał sądził, że raczej skorzysta z tego Anka. Na wszelki wypadek któregoś dnia, upewniwszy się, że ma przy sobie dowód osobisty, wybrał się z nią na spacer i niby przypadkiem od Krupówek zeszli na Zborowskiego, a tam - do biura wcześniej umówionej pani notariusz. W kilkanaście minut mieszkanie w Zakopanem stało się własnością Anki, która - to była własna inwencja pani notariusz - w zamian zobowiązywała się opiekować Michałem i zapewnić mu możliwość korzystania z lokum aż do śmierci. Nie chciała podpisać.

- Nie mogę tego przyjąć. To mi się nie należy, ja w końcu dla ciebie nic nie zrobiłam. To powinno być twoje do końca, a potem stać się własnością twojej rodziny. I tak tu pewno nie wrócimy.

- Aneczko, ja nie mam rodziny. Jestem sam. Jak palec u drwala. I daję to tobie, bo...

Obie, Anka i notariusza spoglądały na niego bez słowa.

-... Bo masz bardzo zgrabne nogi. Tylko proszę tego nie protokołować!

Anka roześmiała się, potem popłakała. Michał przytulił ją mocno i powiedział:

- Makijaż ci się rozmaże. Musimy już iść.

Anka stanowczo odmówiła przelotu samolotem. Wyjechała autobusem z Krakowa, zabierając trzy walizki. Miała ją nazajutrz na Concorde odebrać Magda i będąc jeszcze przez kilka dni w Paryżu, pomóc jej kupić meble i urządzić mieszkanie. Miały też rozejrzeć się za pracą dla Anki.

Michał, zostawszy sam, zauważył dopiero, jak bardzo wtargnięcie Anki zmieniło jego życie. Był do tej pory samotnikiem, jedynie krótki okres w 68 roku mieszkał w schronisku z Martą. Z Anką, naturalnie, było zupełnie inaczej, bez widocznego elementu erotycznego, choć doprawdy trudno było im ukryć przed sobą swoją seksualność. Michał z trudem godził się ze swoim wiekiem, co gorsza - widział, że Anka boleje nad tym jeszcze bardziej. Jednak planowany wyjazd, całkowita zmiana życia dla nich obojga - to łączyło ich bardziej niż dziesiątki lat wspólnego pożycia u niejednego małżeństwa. Teraz w domu zrobiło się pusto i cicho. Anka dzwoniła prawie codziennie, też narzekając na samotność, ale cierpliwie postanowiła czekać do jesieni. Od października miała podjąć pracę jako opiekunka do dzieci w polsko-francuskiej rodzinie, po wakacjach rozpoczynała też kurs językowy.

Powrót w góry był niełatwy. Do Jaworskiego już, naturalnie, nie chodził, ale przeniósł się z wizytami do jego młodego zastępcy, który pochylał się nad nim z troską, mierzył ciśnienie, przepisywał lekarstwa i zalecał aktywny tryb życia oraz dietę bezcholesterolową. Zaczął od dolinek reglowych, wolniutko i nisko. Na wysokie trasy raczej i tak się nie wybierał, ale rejon Hali Gąsienicowej, Kościeliskiej i oczywiście ukochanej Chochołowskiej miał w planie - i, o dziwo, na trasach tych nie odczuwał żadnych sensacji. Chodził więc prawie codziennie i jedynie uporczywy, ulewny deszcz był w stanie zatrzymać go w domu.

Któregoś dnia dostał dwa listy - od Magdy i Anki. Magda opisywała zmiany, wprowadzone w paryskim mieszkaniu przez Ankę i między wierszami można było odczuć, że jej zdecydowanie nie lubi. Nie pisała tego wprost, ale uważała młodą dziewczynę za naciągaczkę, a wuja z Polski za omotanego przez nią starszego pana. Wyraźnie potępiła ofiarowanie jej zakopiańskiego mieszkania - choć - jak pisała - miał Michał pełne prawo postąpić z nim tak jak zechciał, choć ona przede wszystkim by na jego miejscu zadbała o to, by zdobyć przed wyjazdem jak najwięcej pieniędzy na życie w drogim przecież Paryżu.

Anka zachwycała się Magdą - jej uśmiechem, pięknymi włosami i uczynnością, a przede wszystkim - ciepłem, jakie biło z jej słów, gdy mówiła o Michale. Pisała też, że mając mieszkanie już urządzone, postanowiła - jeśli Michał nie ma nic przeciwko temu - na ostatnie dwa tygodnie wakacji przyjąć zaproszenie swoich nowych “państwa” i pojechać z nimi w Alpy Nadmorskie. W planie podróży była też Prowansja i Anka zamierzała odwiedzić Magdę, by - jak pisała - przełamać jej wyczuwalny dystans wobec siebie.

Postanowił się nie przejmować dysonansem między najbliższymi mu osobami. Załatwi to na miejscu, jak już znajdzie się we Francji. Będzie to już za kilka dni.

Do Kościeliskiej wybrał się w środku tygodnia, by uniknąć weekendowych tłumów, i niezbyt rano. Przeciął Krupówki, przeszedł przez park i stanął przed ogrodzeniem swojego do niedawna domu. Prace remontowe trwały już od kilku dni. Ze środka budynku co kilka minut wyrzucano wielką kupę gruzu i śmieci. Za domem urosła już góra odpadków, którą powiększały jeszcze pełne platformy pokruszonych cegieł, papy i połamanych desek, przywożonych najwyraźniej z innych budów, prowadzonych przez obrotnego właściciela, który na pięknym niegdyś ogrodzie urządził sobie prowizoryczne wysypisko śmieci. Michał zagadnął przechodzący obok patrol straży miejskiej:

- Panowie, można to tak? Facet sobie robi śmietnisko w środku miasta! Co turyści na to powiedzą!

Popatrzyli na niego, jakby spadł z księżyca.

- Nie widzi pan, że on to robi na swoim? Na pewno w końcu uprzątnie, bo ma tu budować korty. Już pisali o tym w gazecie, ale zarząd miejski powiedział, że to jego sprawa. Interweniować będziemy dopiero wtedy, jak ten gruz się przesypie na teren bloków, wcześniej nie możemy.

Odeszli. Obok Michała przejechał zdezelowany spychacz, wjeżdżając na teren ogrodu. Zaczął kopać wielki dół, do którego spychał śmieci od strony sąsiednich budynków. Darń zerwana była już prawie na całej powierzchni ogrodu.

“Jeszcze dzień-dwa i bardzo się zdziwi pan biznesmen, co też tu rośnie. No i będzie miał za co wyremontować tę rezydencję. Chyba że go okradną jego robotnicy.” Odwrócił się i pomaszerował w stronę przystanku mikrobusów.

W Dolinie Kościeliskiej, mimo zbliżającego się końca wakacji, tłok był spory. Jeździły dorożki, wycieczki szkolne hałasowały - słowem wszystko to, czego nie znosił. Ale cierpliwie postanowił przetruchtać całą drogę do schroniska na Ornaku, tam odpocząć, po czym przez Iwaniacką przedostać się do Chochołowskiej na późny obiad. Na tym odcinku powinno już być luźniej.

Zluźniło się rzeczywiście koło Smytniej - nie wszystkie wycieczki szły do schroniska. Na prawo od Krzyża Pola zobaczył skręcających w stronę Kominiarskiego Wierchu trzech taterników. Rozejrzał się, czy nikt go nie obserwuje i także zszedł ze szlaku. Zorientował się, że młodzi ludzie idą w kierunku dolnego otworu Kominiarskiego Bańdziocha i ostrożnie, tak by go nie widzieli, zaczął wspinać się za nimi w górę żlebu Żeleźniaka.

Na otwartą przestrzeń wyszedł dobrze powyżej 1300 metrów, bo poniżej zostały dolomitowe Smytniańskie Panienki. Ścieżka przez Kościeliską biegła równym ściegiem w dół, w stronę niewidocznych Kir, z prawej strony zaraz za mostkiem ginęła w lesie. Schroniska nie było widać. Taternicy gdzieś znikli, co świadczyło, że otwór jaskini jest już niedaleko. Perć, prowadząca do wejścia, była dość stroma, ale wyraźnie odcinała się wśród trawy.

W głębi jaskini słychać było odchodzące coraz dalej głosy, przenoszone do wejścia przez dudniące echo. Zaczekał, aż poprzednicy odejdą w głąb i siedząc na kamieniu u wejścia próbował uspokoić oddech. Schodzenie ze szlaku, zwłaszcza pod górę, nie było może najlepsze dla jego skołatanego serca, z drugiej jednak strony Jureczek - zastępca Jaworskiego - zdecydowanie zalecał mu jak najwięcej ruchu. “Rower sobie kupić, proszę pana, albo abonament na basen. I adidasy koniecznie, i w nich biegać co rano kilka kilometrów...”.

Zaśmiał się cicho, wyobraziwszy sobie swoją sylwetkę, biegnącą o świcie przez pustawe ulice Zakopanego pod Skocznię. Serce i oddech uspokoiły się, ale od jaskini ciągnął zimny powiew, więc wyjął z plecaka sweter i z trudem wciągnął przez głowę. TOPR-owski emblemat na piersi miał stanowić jakie-takie usprawiedliwienie wobec ewentualnych strażników ochrony przyrody - nie miał uprawnień speleologicznych. Zapalił latarkę i wolno zagłębił się w obręb jaskini.

Po kilkuset metrach zadyszał się i stanął. “Chyba wystarczy, pora wracać. Oni pewno wyjdą drugim otworem, nad Lejową, więc nie ma sensu się dalej pchać”. Odwrócił się. Otwór wejściowy zniknął, tylko słaba poświata dnia pokazywała, w jakim kierunku ma iść. W prawo w dół odchodził wygodny korytarz, bez rumowiska głazów pod nogami. Chciało mu się pić, a w głębi słyszał wyraźnie szum wody - albo korytarz prowadził na zewnątrz, w okolice Smytniego Potoku, albo gdzieś za zakrętem było źródło. Schylił się i poszedł w tę stronę. Woda ciekła mocno po ścianie, a potem w dół dnem korytarza. Przysiadł na kamieniu, wyjął z plecaka metalowy kubek. Jednak był zmęczony.

“Odpocznę i wracam” - pomyślał - “Ciekawe, jak Magda przyjęła Ankę? Chciałbym już tam być. Pewno będzie dziś wieczorem wracać z Aix do Paryża?”

*

Do Ogrodów Luksemburskich weszli od strony Dzielnicy Łacińskiej i trzymając się za ręce niemal biegiem dotarli do stawu, otoczonego rzeźbami. Mimo późnego popołudnia słońce świeciło bardzo mocno i Michał przypomniał sobie, że w Paryżu zachodzi mniej więcej dwie godziny później niż w Polsce. Anka przesunęła sobie krzesło tak, by siedzieć naprzeciwko niego. Trzymała mu ręce na ramionach, długie włosy opadły jej na twarz i śmiała się bezgłośnie.

- Wiedziałam! Zawsze wiedziałam, że to kiedyś się stanie. Że po prostu się któregoś dnia obudzimy i nie będzie między nami żadnego czasu, który by nas dzielił. Że zaczniemy wszystko od początku, a tamto, co było przedtem, nie będzie się liczyć...

Wstali i, objęci, poszli w stronę Fontanny Czterech Kontynentów. Michał mimowolnie spojrzał na lustro wody. Do twarzy bez zmarszczek już się przyzwyczaił, zarost był ciemny, ale na skroniach zaczynały wracać pierwsze pasma siwizny. Anka pochyliła się i podniosła z ziemi kolczasty kasztan.

- Weźmiemy na pamiątkę, dobrze?

Liście pod nogami szumiały jesienią.

*

Łazienka była niewielka, ale dobrze urządzona i bardzo dziewczyńska. Z trudem znalazłem miejsce na powieszenie ręcznika. Ogoliłem się, wlazłem pod prysznic i umyłem włosy, mając nadzieję, że wraz z brudem spłynie ze mnie całe zmęczenie tej nocy. Głowa jeszcze trochę bolała, ale dzień za oknem był tak słoneczny, że wszystko wydawało się optymistyczne.

- Hej, żyjesz tam?

Uświadomiłem sobie, że stoję przed oknem z ręcznikiem na głowie i od kilku minut śpię na stojąco. Włożyłem slipy i otworzyłem drzwi. Spojrzała na mnie pytająco, potem uśmiechnęła się:

- Zasnąłeś? Nie chcesz może suszarki?

- A masz?

- A jak myślisz?

Wciągnąłem spodnie i z mokrą głową siadłem z wiklinowym foteliku w kuchni. Na stole pachniała kawa, bułki w koszyczku wyglądały na świeże i chrupiące. Nie wierząc oczom, dotknąłem jednej. Była świeża i chrupiąca. Weronika zachichotała.

- Twoja wierna niewolnica pobiegła do sklepu, gdy jaśnie pan dokonywał ablucji. Jajeczko 3 czy 4 minutowe?

Objąłem ją w pasie i przytuliłem. Wywinęła mi się po chwili - dość długiej, bym mógł wyczuć powstające między nami napięcie - i zapaliła gaz pod rondelkiem.

Po śniadaniu ona poszła do łazienki, a ja znów zasnąłem. Po południu słońce zaczęło mi świecić w oczy, obudziłem się. Weronika siedziała na foteliku obok łóżka i bez ruchu patrzyła na mnie. Wziąłem ją za rękę - miała na sobie niebieski sweter, włożony na gołe ciało i wytarte dżinsy. Przesiadła się na łóżko i przytrzymała mnie za obie ręce.

- Powiedz...

- Coś dziwnego.

- Jeszcze powiedz...

- Jakbym z kimś biegł bardzo szybko, coraz szybciej w dół i w dół, wiedząc, że gdzieś trzeba będzie ostro skręcić, bo dalej prosto jest przepaść. I ten ktoś, pewno ty, ciągnął mnie za rękę i mówił: zaraz, zaraz, uważaj...

- Uważałeś?

- Nie. Chciałem polecieć.

- Chciałeś? A teraz?

Patrzyła na mnie z odległości kilkunastu centymetrów, opierając brodę na ręce, a łokcie na mojej piersi. Było mi niewygodnie. Objąłem ją i przytuliłem. Leżała chwilę bez słowa, niemal nie oddychając, po czym zwinnie wywinęła się i stanęła obok łóżka, pociągając mnie za rękę.

- Wstawaj, idziemy coś zjeść. Już niedługo będzie wieczór.

Na Getreidegasse było tłoczno, przy zmierzchu błyskały flesze, utrwalając setki spoconych twarzy na tle domu numer 9, w którym urodził się Mozart. Weronika poprowadziła mnie dalej, przez kilka wąskich barokowych uliczek na spory plac, gdzie pod arkadami siedliśmy na zewnątrz niewielkiej restauracji. Obiad był dość smaczny, ale nie wiem, co jadłem. Dwa kieliszki wina niewiele pomogły i nie rozwiązały nam języków. Zbliżała się noc i czekaliśmy na nią ze strachem i nadzieją. Próbowała mi opowiadać o swoich studiach, przechodziliśmy właśnie koło Mozarteum idąc do domu, gdzie miało się wszystko ustalić na najbliższe dni, może lata.

- Powiedz...

Spojrzałem na nią. Szła pochylona, włosy spadały jej z czoła na twarz i ledwo usłyszałem to magiczne zaklęcie.

- Co mam powiedzieć? Przecież wszystko już wiesz.

- Ale powiedz. I tak myślisz o czymś innym.

- Innym niż?

Stanęła naprzeciwko mnie i zarzuciła mi ręce na szyję.

- Na przykład niż ja.

- Akurat!

Akurat bym potrafił myśleć o czymś innym! Cały ten Salzburg, z Mozartem i barokowo-rokokowym wystrojem był dla mnie czymś tak szalenie odległym, jakby nigdy naprawdę nie istniał - przesłonięty całkiem przez tę dziwną dwudziestoparoletnią dziewczynę. Która właśnie stała naprzeciwko mnie, mrużyła szare oczy w ciemnej oprawie pod zachodzącym słońcem i trzymając mi ręce splecione na szyi, domagała się:

- Powiedz!

đ Odcinek 17