Maciej Pinkwart
Wspomnienia dinozaura
Zapewne zrozumiecie Państwo
kłopotliwość mojej sytuacji: staję tu przed Państwem jako ostatni jeszcze żyjący
szkolny dinozaur, nauczyciel z epoki kredy, a może nawet sprzed wielkiego
wymierania permskiego. Nie jest mi zręcznie tak stać przed Państwem w tym
charakterze. A ponieważ jak wiadomo charakteru nie da się zmienić, zwłaszcza
złego, to przynajmniej zmienię pozycję i sobie siądę.
Po drugie – i tak wiele osób uważa, że
zakopiańska Szkoła Artystyczna to nasza rodzinna domena, więc tym bardziej mi
niezręcznie, nie wiedząc kto będzie słuchać tego, co mam do powiedzenia.
A do powiedzenia mam przede wszystkim
to, że obie te opinie: i ta o ostatnim żyjącym dinozaurze i ta o rodzinnym
pochodzeniu naszej szkoły są co najwyżej częściową prawdą. A częściowa prawda
zwykle okazuje się całkowitą nieprawdą.
Owszem, z całą pewnością jestem
najstarszym wciąż działającym nauczycielem szkoły, ale na pewno nie najdłużej w
niej uczącym. Zapewne przyznają mi to koledzy Lubowicz czy Wagner, że wymienię w
porządku alfabetycznym. Koleżanek nie wymieniam, bo przecież nikt nie uwierzy,
że przed 25 laty którakolwiek z nich już była choćby absolwentką przedszkola.
Zanim rozprawię się z drugą tezą,
pozwólcie Państwo, że poprzyczepiam się trochę do samej naszej dzisiejszej
uroczystości. Na pięknym plakacie, informującym o naszym jubileuszu widnieje
tytuł oraz logotyp. Tytuł brzmi „25-lecie Państwowej Ogólnokształcącej Szkoły
Artystycznej”. Słowo 25-lecie napisane jest z myślnikiem, a nie łącznikiem, więc
musimy nad tym pomyśleć. Na logotypie widzimy gryf bodaj wiolonczeli bez strun i
symbole – POSA, 25 lat.
Otóż, proszę Państwa, POSA nie ma 25
lat. O Państwowej Ogólnokształcącej Szkole Artystycznej możemy mówić dopiero od
1999 r., ponieważ powstała ona w wyniku tzw. reformy gimnazjalnej wprowadzanej
od tamtego okresu. Zatem miałaby dopiero lat 18, co jest również bardzo pięknym
wiekiem. Aliści prawda jest jeszcze gorsza – otóż kochamy szkołę wręcz
niepełnoletnią: bowiem stosowny akt prawny, powołujący naszą szkołę pod tą
właśnie nazwą podpisał Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Kazimierz
Michał Ujazdowski 16 lat temu, w dniu 5 lipca 2001 r., a we wrześniu 2001
utworzono IX klasę szkoły, zamykając pełny cykl kształcenia. W lipcu 2001
minister zmienił też nazwę szkoły: POSA zastąpiła wcześniejszą PPSA, czyli
Państwową Podstawową Szkołę Artystyczną. Zatem obchodzimy 25-lecie PPSA? Nie
całkiem. Pomijając już to, że PPSA przestała istnieć 16 lat temu, to ćwierć
wieku temu powołaliśmy do życia coś jeszcze innego.
Cóż… Teraz będzie o tej prywacie. 25
lat temu nasza córka Joanna skończyła lat siedem i zgodnie z prawem powinna była
pójść do szkoły. Po doświadczeniach, jakich nabyliśmy wcześniej, podczas
edukacji pierwszego naszego dziecka, chcieliśmy, żeby poszła do dobrej szkoły.
Żeby to osiągnąć, musieliśmy postąpić w myśl znanej zakopiańskiej zasady:
jak se chcesz coś mieć, to se weź i
zrób. Ponieważ Lidia Długołęcka-Pinkwart, matka-założycielka naszej
szkoły była wtedy dyrektorką Szkoły Muzycznej, najprostszą metodą wydawało się
takie przekształcenie tej szkoły, by pozwalała oszczędzić rodzicom czasu i
pieniędzy, łącząc w jednej placówce wszystko to, co uzdolnione dzieci mogły
dotąd otrzymywać w różnych miejscach: szkołę ogólnokształcącą z muzyką, plastykę
z nauką języków obcych, kursy komputerowe z konkursami literackimi… Pierwszym
zatem projektem było utworzenie na bazie szkoły muzycznej, a w zasadzie przy
skorzystaniu z jej zasobów lokalowych, materialnych (instrumenty!) i ludzkich –
powołanie Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej w rozszerzonym programem
dodatkowych zajęć artystycznych i cywilizacyjnych. To okazało się początkowo
zbyt trudne. A zatem po negocjacjach z pobliską Szkołą Podstawową nr 6 przy ul.
Sienkiewicza Lidka stworzyła w tamtej szkole „oddział C”, którego zajęcia
odbywały się w szkole muzycznej, działający autonomicznie, choć korzystający
niejako z istotnego wsparcia kadrowego: z szóstki przychodził do nas ksiądz na
religię. Stamtąd też pochodziła pierwsza etatowa nauczycielka, która stała się
wychowawczynią pierwszej klasy – niezapomniana i wspaniała Danuta Pietrzak.
Nauczycieli muzyki mieliśmy na miejscu. Przedmioty artystyczne, komputerowe i
lingwistyczne były prowadzone przez osoby z zewnątrz, często społecznie, przez
rodziców uczniów. Drugą wychowawczynią, którą udało się porwać ze szkoły nr 2 –
była Justyna Jasiorkowska. Tą samą drogą uwiedliśmy Anię Maciejewską…
Czy więc obchodzimy 25-lecie tamtych
początków? Nie całkiem… Państwowa Podstawowa Szkoła Artystyczna uzyskała
samodzielny byt prawny jako jednostka wchodząca wraz ze Szkołą Muzyczną w skład
Zespołu Państwowych Szkół Artystycznych dopiero 20 sierpnia 1996 r. A przedtem?
Przedtem były kłopoty, o których może w tak uroczystym dniu mówić nie wypada.
Ale nie mogę nie wspomnieć o tym, że
tak naprawdę prehistoria naszej szkoły sięga jeszcze odleglejszych czasów. Oto
40 lat temu, przy wsparciu ogólnopolskiego środowiska artystycznego, wraz z
nauczycielami Państwowej Szkoły Muzycznej w Zakopanem, która dopiero dwa lata
później miała otrzymać imię Mieczysława Karłowicza – tworzyliśmy ogólnopolskie
Towarzystwo Muzyczne im. K. Szymanowskiego. W pierwszym projekcie programu
działania Towarzystwa, który opracowaliśmy w 1977 r. wraz z Lidią Długołęcką i
Anną Juchniewicz, ówczesną dyrektorką Szkoły Muzycznej pojawił się po raz
pierwszy projekt powołania w Zakopanem przedszkola muzycznego oraz 10-letniej
ogólnokształcącej szkoły artystycznej. Miała ona znaleźć siedzibę w Szkole
Podstawowej nr 6 i współpracować kadrowo ze Szkołą Muzyczną.
Dalsze szczegóły są już autorskim
dziełem Lidii Długołęckiej, która z końcem 1980 r. opracowała projekt pt.
Ogólnokształcąca Szkoła Artystyczna w
Zakopanem. Ten projekt został zaprezentowany 16 stycznia 1981 roku w
willi „Cicha”, na posiedzeniu zespołu ekspertów „Solidarności”. Szkoła, w której
oprócz przedmiotów ogólnokształcących uczono by muzyki w zakresie szkół
muzycznych I i II stopnia, plastyki i historii sztuki, tańca, teatru i
literatury, a także w szerokim zakresie wiedzy o kulturze i języków obcych,
miałaby kształcić dzieci od przedszkola do matury. Jako siedzibę Lidka
proponowała budynek dawnego Sanatorium Czerwonego Krzyża przy Chramcówkach.
Potem przyszedł stan wojenny, okres
wielkiej smuty i potem wybuch wolności, nowi ludzie, otwartość na nowe pomysły.
Projekt nowej szkoły zatwierdziła pani minister kultury w rządzie Tadeusza
Mazowieckiego, Izabela Cywińska.
Zajęcia pierwszej klasy odbywały się w
sali baletowej Szkoły Muzycznej. Uczniowie siedzieli na scenie, a najczęściej
biegali między lustrami i świetnie się bawili. My trochę mniej. Poza kilkoma
fachowcami od pedagogiki mało kto miał wcześniej do czynienia z takim
nieopanowanych 7-letnim żywiołem. Byli, owszem, wśród nas nauczyciele, ale
raczej przyzwyczajeni do uczniów, którzy siedzą w ławkach, a nie pod ławkami.
Ewa Berbeka uczyła plastyki, Radosław Figura i Andrzej Jesionek - teatru,
Małgorzata Kala – języka angielskiego. Pewien inżynier mechanik uczył
francuskiego, inżynier chemik – informatyki…
A propos informatyki. Pierwsze
komputery, czarno białe, zdobyliśmy z demobilu w Poznaniu, gdzie jakiś bank
likwidował stare wyposażenie, a pierwszy komputer z kolorowym monitorem
zafundował nam wiceminister kultury Michał Jagiełło. Uczyłem obsługi komputerów
i ja. Na pierwszej lekcji jeszcze nie było pracowni komputerowej, więc
przyniosłem zegarek elektroniczny, kalkulator, komputer Atari z zielonym
monitorem i swojego pierwszego peceta marki Commodore na floppy-dyski, takie
wielkie, o średnicy 5 i ¼ cala. Chcąc na nim uruchomić na przykład edytor
tekstów - z jednej dyskietki trzeba było wgrać system, wyjąć, włożyć drugą, z
niej wgrać program, wyjąć, włożyć trzecią, z niech wgrać dane… Dzieciom to się
bardzo podobało, komputery zaczynały wchodzić w modę, więc swój entuzjazm
wyrażały nieopisanym wrzaskiem. Żeby to jakoś opanować, postanowiłem wykorzystać
technikę znaną ze wschodnich sztuk walki, żeby siłę przeciwnika skierować
przeciwko niemu. Ponieważ każdy chciał uruchomić komputer i powalić w
klawiaturę, więc urządziłem konkurs. Najpierw kazałem uczniom wejść na ławki
(nie znaliśmy jeszcze wtedy filmu o Stowarzyszeniu Umarłych Poetów), a potem
krzyczeć jak najgłośniej i jak najdłużej. Kto ostatni ochrypnie i straci oddech,
zostanie pierwszym panem komputera. Wszyscy weszli do akcji, z wyjątkiem jednej
dziewczynki, która zamiast wejść na ławkę, weszła pod ławkę i stwierdziła, że
ona tymczasem się pobawi swoją lalką. Reszta zaczęła wrzeszczeć i w tym momencie
do sali weszła wizytacja z ekipą telewizyjną.
Parę lat później, jak już mieliśmy
pracownię komputerową, prowadziłem nadal zajęcia z pierwszakami. Zacząłem od
tego, że rozdałem im dyskietki, już 3,5 calowe, a więc nowocześniejsze, żeby
każdy swoje osiągnięcia dokumentował na własnym nośniku. Dyskietki miały
kolorowe etykiety, kazałem wyjąć długopisy i podpisać swoim imieniem i
nazwiskiem. Siedzą, patrzę - nikt nie podpisuje. Pytam; dlaczego nie
podpisujecie? Na to jeden, taki odważniejszy, powiada: a bo my jeszcze nie
umiemy pisać. Jakoś o tym zapomniałem. To wszystko się już działo w Białym Domu,
który dostał się nam też poniekąd dzięki dzieciom.
Któregoś dnia do już bardzo słynnej –
dzięki życzliwości dziennikarzy i artystów – szkoły przyjechał z wizytą
nowosądecki wojewoda Wiktor Sowa, Dzieci, uczące się już od pierwszej klasy
dziennikarstwa, mające własną gazetkę – „Takt” i własne studio radiowe „Radio
Gaga”, wykonały kilka popisowych numerów muzycznych, zadały kilka standardowych
pytań na zaimprowizowanej konferencji prasowej i kiedy już wizytacja miała się
ku końcowi, ktoś zapytał wojewodę:
– A
pan, to na czym umie grać?
Skonfundowany wojewoda rozłożył ręce i
powiedział, że nie umie na niczym.
- Iiii tam… – wyrwał się ktoś
niepolitycznie.
Wiktor Sowa niemal się zarumienił,
zaczął się tłumaczyć, w końcu tytułem usprawiedliwienia powiedział, że za to
umie śpiewać.
Kazali udowodnić. Zaśpiewał, spodobało
się, dostał oklaski, wizyta zakończyła się sympatycznie. Wojewoda poszedł do
pani dyrektor na kawę i zadowolony ze spotkania powiedział, też zdaje się
standardowo – w czym mógłby szkole pomóc. Lidka podprowadziła go do okna i
pokazała Biały Dom.
- Widzi pan? Tam było studium
pielęgniarskie, które właśnie się wyprowadziło. Budynek należy do skarbu
państwa. Pan nim zarządza. A my go potrzebujemy.
W następnym roku już mogliśmy tam
zacząć uczyć.
Potem były strajki nauczycieli, wojny
domowe i roszady personalne, wzbogaciliśmy się o klasy gimnazjalne, absolwenci
zaczęli rozjeżdżać się po świecie i robić mniejsze czy większe kariery, kadra
nauczycielska została skompletowana, okrzepła i skrzepła na swych miejscach,
powoli zrzucaliśmy swetry i zaczęliśmy wkładać garnitury… Niektórzy z nas
posiwieli, niektórzy zyskali nową, wspaniałą czerń włosów. Zaczęliśmy uczyć
dzieci pracowników szkoły, absolwenci wracali jako nauczyciele… Kazali nam robić
studia pedagogiczne, miliony kursów, potem były mianowania, dyplomowania…
Pojawiały się coraz to nowe przepisy, kodeksy i zasady, i już nie do pomyślenia
byłaby taka sytuacja, że program klas gimnazjalnych ustalaliśmy z ministrem
Jagiełłą przez telefon – on siedział w swoim gabinecie, ja siedziałem w sklepie
Mega w Szaflarach na krawędzi wanny, którą właśnie kupowałem. Wymyślone w
pośpiechu tymczasowe nazwy przedmiotów Michał skwapliwie zanotował, mówiąc, żeby
się nie przejmować, bo przecież to się da zmienić. Nie udało mi się do dziś, bo
cóż jest trwalszego od prowizorki?
Cóż, trwalszy jest tylko eksperyment,
jak nazwano naszą szkołę na pierwsze trzy lata, co potem obowiązywało przez
następne 22. Dla mnie ten eksperyment trwa do dziś. Eksperyment na moim własnym
ciele. Pedagogicznym.