Zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!

© Copyright by Maciej Pinkwart

 

 

Co słychać?

15 kwietnia 2017

 

Tydzień przedświąteczny minął ani szybciej, ani wolniej jak poprzedni, ani lepiej, ani gorzej. Pogoda, na początku tygodnia niezła, a w poniedziałek nawet zupełnie ładna, tuż przed świętami się ewidentnie popsuła, co objawia się przede wszystkim dalszym ochłodzeniem. Po dyngusie ma być lepiej.

Las Palmas. Renatka sobie wymyśliła, żeby w Niedzielę Palmową pojechać do Lipnicy Murowanej oglądać palmy wielkanocne, które tam są ponoć największe w Polsce i bardzo reklamowane. I jak tu wierzyć w zapewnienia, że dla kobiety rozmiar nie ma znaczenia... Wyjechaliśmy po 10-tej i im dalej byliśmy od Podhala, tym pokazywała się piękniejsza i bardziej zielona wiosna, umajona (w kwietniu) kwitnącymi drzewami owocowymi, Ale zimniej było niż u nas, wiatr nieprzyjemny i przede wszystkim okropny tłok, spotkaliśmy nawet kilku znajomych z Zakopanego. Lipnica leży koło Nowego Wiśnicza, w połowie drogi między Limanową a Bochnią. Byłem tam kiedyś, nawet bodaj dwa razy - pierwszy raz przed wieloma lat, z wycieczką PTTK, organizowaną przez niezapomnianego przewodnika Kazia Dzióba. Wtedy mi się podobało, teraz - nie. Dziki tłum, setki samochodów na parkingach urządzonych doraźnie (choć z dobrym zmysłem organizacyjnym), cała uroczystość na niewielkim ryneczku, szczelnie zabudowanym kramami odpustowymi (choć nie było odpustu) i kilkudziesięcioma najwyższymi palmami, nagrodzonymi w konkursie, opartymi przeważnie o pomniczek świętego Szymona z Lipnicy. Ten XV-wieczny lokalny święty zawsze mi się kojarzył z Szymonem Słupnikiem... Na straganach - to samo co wszędzie: chińskie zabawki, wata cukrowa, farbowane cukierki, trochę dewocjonaliów i - to oryginalne - maleńki kolorowe palemki. Na jednej z pierzei Rynku zabudowana estrada, identyczna jak w czasie Jarmarku Podhalańskiego w Nowym Targu, identycznie przesterowane nagłośnienie, tylko zespół występujący nieco inny. Miał grać jakiś jazzowy big band, ale pojawił się zespół "Nazaret", co prowadzący pan mocno ogrywał religijnie.

Wszędzie podkreślano tradycję chrześcijańską owego święta palmowego, i twierdzono, że jest to chrześcijański obrzęd związany z odrodzeniem. Jakoś ne chapiem. Palma w chrześcijaństwie kojarzy się z męczeństwem, w Ewangelii niedziela, w której wiwatujący i machający gałęziami palmy daktylowej tłum wita Chrystusa wjeżdżającego na osiołku do Jerozolimy, choć oznacza powitanie królewskie, jest zapowiedzią męki. Ja rozumiem, że u nas palny nie rosną i - jak u mnie na Mazowszu - zastępuje się je wiązkami bazi. Ale ścigać się, kto pracując w pocie czoła przez kilka miesięcy wraz z całą rodziną uwije z prętów wierzby czy leszczyny prawie 30-metrowego potwora, powiązanego łykiem, osadzonego wokół drewnianej tyczki i na szczycie zdobionego sztucznymi (koniecznie!) kwiatami i kolorowymi wstążeczkami - jak dla mnie, nie ma zupełnie nic wspólnego z chrześcijaństwem, a już zwłaszcza z męką Chrystusa na Golgocie. Jest to dla mnie konkurs na pogański totem: zrobiłem swojego totema większego od twojego totema, to jestem lepszym chrześcijaninem niż ty, Bóg obdarzy mnie większymi łaskami... A może wręcz mój bóg, symbolizowany przez mój palmowy totem, jest większy od twojego boga i da mu po nosie.

Z Lipnicy, przebijając się przez ogromne korki pojechaliśmy do Nowego Wiśnicza chcąc zwiedzić zamek (w Starym Wiśniczu), ale nie dało się: tłok równie wielki, ale organizacja gorsza, a poza tym setki rodzin z wrzeszczącymi dziećmi skutecznie obrzydziło nam ten skądinąd bardzo piękny XIV-wieczny zabytek, należący ongi do rodów Kmitów i Lubomirskich. Jeszcze w dodatku w zamkowej restauracji wszystko było wyżarte do imentu. A chciałem zobaczyć miejsce, gdzie był więziony i w 1874 r. umarł ostatni zakopiański zbójnik, ponoć znajomy ks. Stolarczyka - Wojtek Mateja. Usiłowałem wyszukać akt zgonu, albo choć sentencję wyroku wydanego w procesie, w którym Mateja był oskarżony o rozbójniczy napad i zabójstwo bezbronnej kobiety - ale mi się nie udało. Może wykazałem za mało determinacji...

Tatry z kilku perspektyw. Kolejna wycieczka, czyli część praktyczna szkolenia z Wiedzy o Regionie odbyła się 10 kwietnia i objęła klasę VIII POSA. Pojechaliśmy spod szkoły przez Harendę do Zębu nad Furmanową, by tam się uczyć panoramy doskonale widocznych wówczas Tatr, stamtąd na Bachledówkę, gdzie zwiedzaliśmy kościół Paulinów, a potem porównywaliśmy jego architekturę z bryłą kościoła w Chochołowie, a następnie wędrowaliśmy przez Doliną Kościeliską, by tam poznawać budowę doliny walnej w Tatrach Zachodnich i historie tamtejszego ośrodka górniczo-hutniczego. W zasadzie pusto, kwitnie jeszcze mnóstwo krokusów, słońce pełne - można było się opalać. A po południu w szkole spotkałem się z Justyną Kowalik, która dawno temu uczyła u nas literatury w młodszych klasach, sama pisała i publikowała wiersze, a 9 lat temu wyjechała do Londynu, gdzie też uczy i pisze - i, niestety, nie zamierza wrócić do Polski. A szkoda - bo wtedy bym jej zostawił moją działkę szkolną i poszedł się paść z pedagogii.

Dla mnie bomba. Termobaryczna... Od siedmiu lat konsekwentnie staram się nie pisać o ofiarach katastrofy smoleńskiej w myśl zasady de mortuis nihil nisi bene. Nie komentowałem tego, że z miernot robiono mężów opatrznościowych, z ewidentnych szkodników bohaterów, a z fatalnych fachowców geniuszy swego zawodu. Dla równowagi nie wyrażałem też sympatii dla osób poczciwych, wesołych i bliskich mi ideowo - by nikt nie pomyślał, że tym pierwszym odmawiam, a tym drugim dodaję powagi śmierci. Jednak kilkakrotnie odnosiłem się do horrendalnych teorii, rzekomo tłumaczących - doskonale przecież znane i wytłumaczone po wielokroć - przyczyny katastrofy. Ale dziś, kiedy banda amatorów wygłasza kolejne absurdalne tezy, autoryzując je swoimi nic nie znaczącymi nazwiskami, a bzdury te, podchwycone z piana na ustach przez rozpajedzonych polityków czy zwykłych szaleńców, stanowią nolens volens przedmiot poważnych dyskusji publicystów i fachowców - żal mi ogromnie. Żal mi tych 96 istnień ludzkich, które nie dość na tym, że w bezsensowny sposób straciły życie co przyczyniło się do pogrążenia Polski w takim błocie, w jakim nie była chyba nigdy, ale w dodatku teraz stanowią tylko tło do popisów grupy trefnisiów, którzy wywołują gorzki śmiech u pt. Publiczności, przedstawiając kolejną absurdalną hipotezę ich śmierci. Teraz podobno tupolew rozpadł się w powietrzu z powodu wybuchu bomby termobarycznej. Pomijam już fakt, że wielokrotnie badane szczątki i samolotu i nieszczęsnych ludzi nie wykazały żadnych śladów obecności materiałów wybuchowych, że wybuchu nie zarejestrowały żadne przyrządy pokładowe - ani hałasu, ani wzrostu ciśnienia, ani wzrostu temperatury - przed rozbiciem się samolotu - to niby jak ta bomba miała się znaleźć na pokładzie? Podobno ruskie podłożyły w czasie remontu tupolewa w listopadzie 2009 r. w Samarze. OK, a potem co? Wielokrotnie wykorzystywany do lotów z VIP-ami, za każdym razem kontrolowany przez jednostki antyterrorystyczne, saperów, psy... Wszyscy oni byli agentami Putina? Jego rzekomy wspólnik, Tusk, jechał na tej bombie trzy dni wcześniej na to samo lotnisko? Kto ją odpalił? zamachowiec samobójca, znajdujący się wśród gości osobiście wybranych i zaproszonych przez prezydenta Kaczyńskiego? I po co, bo podobno ona wybuchła wtedy, kiedy i tak samolot już zniżył się tak bardzo (kto mu kazał?), że mógł się tylko rozbić?

To jest bezczelne poniewieranie pamięci ofiar katastrofy. Ale, obawiam się - jak to w innym wypadku powiedział polityk partii rządzącej - głupi lud to kupi. Może powinienem się zamknąć i być ciszej nad tymi trumnami. Na pewno nawet. W końcu - co to mnie obchodzi. Tylko obawiam się, że ta katastrofa - a dokładniej to, co z nią zrobił PiS - może jeśli nie zniszczyć, to tak osłabić Polaków i Polskę, że już kolejnej bomby w tupolewie jako jeden naród nie przeżyjemy. Zresztą zapowiedział to sam pan prezes, który co prawda dla propagandy nawoływał do jedności narodu (co mi przypomniało Front Jedności Narodu - zawsze do jedności nawoływali najgłośniej ci, co chcieli zamknąć dziób wszystkim, co nie chcieli z nimi tworzyć jedności, jak w PRON, co tu ma świetne zastosowanie, w myśl hasła sprzed 36 lat: stare PRON-cie w nowym Froncie...), ale to ma być jedność na jego warunkach: 10 kwietnia usłyszeliśmy też, że ból po katastrofie przejawiała "lepsza część narodu". Chwała Bogu, jestem gorszą częścią. I dobrze mi z tym. A gorzki komentarz to tego wykorzystywania pamięci ofiar zamieścił w swoim rysunku w ostatniej "Polityce" Jan Koza.

Święta Wielkanocne. Tym razem - na razie (piszę to w sobotę) bez śniegu, ale zimno i ponuro. Jak zwykle zamiast smutku Golgoty i radości Zmartwychwstania jest smutek pustoszejących podczas nieumiarkowanych zakupów portfeli i radość, gdy się wreszcie przestanie przygotowywać, a zacznie konsumować. Święto chrześcijańskie zmieniło się w pogańskie święto obżarstwa. Dobrze choć, że na razie nie dotarła jeszcze do nas na większą skalę mania obdarowywania się "zajączkami" z okazji tych świąt. Ale w świątecznych koszyczkach noszonych do kościołów czołowe miejsce powinien zajmować raphacholin na wątrobę, controloc control na zgagę i apap na kaca. Na szczęście, to mnie nie dotyczy - mam inne problemy.