Maciej Pinkwart
Kolacja z Piórkiem
Leszek Gajer, mój
przyjaciel i współtwórca Teatrzyku Piosenki „Scherzo”, kompletując listę gości
zaproszonych na pierwszą premierę naszego kabaretu wpisał na listę państwa
Paryskich. Byłem przekonany, że pomnikowi już dla mnie wówczas twórcy
Encyklopedii Tatrzańskiej premierę „Ceperiady”
opuszczą. Ale nie, siedzieli w pierwszym rzędzie, klaskali, chyba nawet się im
podobało. Na drugiej premierze, przy spektaklu „Cyganeria z tamtych dni”
otrzymali od nas dedykowaną im bardzo romantyczną piosenkę
Goryczki.
Ale już wcześniej, zaraz przy premierowym
szampanie, pan Witold zaprosił nas do siebie na Koziniec. Krygowaliśmy się
trochę, że to niby nie chcemy przeszkadzać w pracy, że może w wolnej chwili
kiedyś tam… Pan Witold skrzywił się w czymś w rodzaju uśmiechu i powiedział:
- My nie miewamy urlopów, ale jak państwo
przyjdziecie, to będziemy mieli wolną chwilę. A odkładać na później niczego nie
powinniśmy, bo my jesteśmy dość starzy.
Mój Boże… Był rok 1975. WHP miał 66 lat,
pani Zofia 74. Jak dla nas w tamtym czasie byli okropnie starzy. Nawet od mojej
mamy o całe pokolenie… Dziś mi się śmiać chce z tej starości.
Przyszliśmy więc któregoś zimowego dnia,
przekopując się przez śnieg na Kozińcu, otworzyliśmy maleńką, niską furteczkę
mikroskopijnego ogródka, zatupaliśmy na progu, otrzepując buty ze śniegu. Pan
domu otworzył natychmiast, przez małą sionkę weszliśmy do saloniku, zabrał nasze
kurtki i rzucił je na biurko w pracowni. Pani Zofia siedziała przy owalnym
stole, którego tylko część była pozbawiona rozłożonych książek i papierów,
najwyraźniej po to, żeby pomieścić kilka talerzyków, słoik z konfiturami, drobne
ciasteczka i jakieś niewielkie kryształowe kieliszki, do których pani nalała
odrobinę domowego wina.
Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, pewnie o
muzyce, choć jeszcze wówczas nie było „Atmy” i to raczej warszawskie środowisko
muzyczne, z którym związana była Lidka, mogło interesować panią Zofię – wybitną
miłośniczkę muzyki klasycznej, łaskawie aprobująca również nasze zainteresowania
dla piosenek. Pan Witold, nudzący się nieco przy tematach muzycznych, w pewnym
momencie zaprosił mnie do pracowni, by pokazać mi swoją bibliotekę i katalog
bibliograficzny. Zapamiętałem stertę papierowych fiszek, archaiczną maszynę do
pisania i atramentowe pióro, którym sporządzał notatki. Na górze były sypialnie,
dokąd mogłem wejść dopiero w wiele lat później, i to tylko po to, by pomóc w
ustawieniu jakichś mebli. Zerknąłem za to na drzwi, prowadzące na zaplecze
parteru.
- Tu lepiej nie wchodzić – powiedział Witold
– no chyba że się musi, tam jest przejście do toalety. Ale wcześniej jest dalszy
ciąg biblioteki, archiwum zdjęć i map. I – obejrzał się w stronę saloniku –
kociarnia mojej żony.
Wróciliśmy do pań. Pani Zofia właśnie
tłumaczyła, jak ocaliła salonik przed losem pozostałych pokoi, które podległy
całkowitemu „zaksiążkowaniu”.
- Zgodziłam się tylko na jedną szafkę.
Zapełnił ją w tydzień. Potem wymęczył u mnie zgodę na tylko jedną półkę. Też się
zgodziłam. No to zrobił jedną półkę – machnęła ręką w stronę ściany.
Półka biegła dookoła całego pokoju. Już była
prawie całkiem zapełniona książkami.
Przez pierwszych kilka lat nasza znajomość
miała charakter niemal całkiem towarzyski. Po otwarciu „Atmy” w 1976 r. pani
Zofia żywo interesowała się jej działalnością i z radością przyjęła w 1977 r.
zaproszenie do współtworzenia Towarzystwa Muzycznego im. K. Szymanowskiego,
którego została członkiem-założycielem. Trochę później poprosiłem ją o
przeczytanie maszynopisu pracy, którą miałem zamiar opublikować – rzecz
dotyczyła związków Szymanowskiego z Zakopanem. Po przedyskutowaniu i
wprowadzeniu poprawek złożyłem tekst w Polskim Wydawnictwie Muzycznym, skąd
nawet nie otrzymałem odpowiedzi. Po dwóch latach dostałem propozycje wydania tej
książki przez PTTK-owskie wydawnictwo „Kraj”, z okazji 100-lecia urodzin
Szymanowskiego. Naturalnie, doskonale wiedziałem, komu zawdzięczam to
zaproszenie. Książka Zakopiańskim
szlakiem Szymanowskiego ukazała się w 1982 roku, a Zofia Radwańska-Paryska
była jej recenzentką. Zaraz potem namówiła mnie do
zakopiańskiego szlaku Karłowicza,
który także recenzowała, a pan Witold „sprzedał mi” proponowany jemu temat
zakopiańskiego szlaku Zaruskiego twierdząc, że seria jest już w pewnym sensie
moja, on i tak ma dużo roboty, a ja przecież mogę korzystać z jego zbiorów. No
to korzystałem. Najwięcej zresztą przy czwartej książce z tej serii, to znaczy
publikacji Zakopiańskim szlakiem Walerego
i Stanisława Eljaszów, która w zasadniczej mierze oparta była na materiałach
z archiwum Paryskiego, wspartych przez dokumenty z Biblioteki Czartoryskich.
WHP, oczywiście, był recenzentem tej pracy, podobnie jak późniejszych moich
dużych książek – „Przewodnika historycznego po Zakopanem” i encyklopedii
„Zakopane od A do Zet”.
Powiedzmy sobie od razu, że nie była to
współpraca łatwa, zwłaszcza na początku. Byłem w wielu sprawach debiutantem, a
Paryski weteranem, jego wiedza w porównaniu do mojej była jak Mount Everest do
Gubałówki, a ja byłem dość ambitnym i przesadnie drażliwym gówniarzem, który
dodatkowo nie znosił nadmiaru roboty. Jak każdy początkujący autor nie
cierpiałem recenzji i czepliwych recenzentów, którzy nie tylko poprawiali błędy,
ale wtrącali się do koncepcji, stylu itp. Trzeba pamiętać, że nie było jeszcze
wtedy komputerów i każda większa poprawka - o serii poprawek nie wspominając -
wiązała się z przepisywaniem pracy na nowo. Na maszynie, oczywiście... Ale to
właśnie Paryski mnie nauczył, że im więcej krytycznych uwag przed drukiem, tym
mniej po opublikowaniu... Po latach współpracy mogłem tylko westchnąć: „i kto to
mówi!” - bo co jak co, ale krytycznych uwag przed drukiem (tak samo jak po...)
to WHP nie cierpiał. Szczególnie wydziwiał na redaktorki w wydawnictwach,
nazywając je głupimi korektorkami...
Pan Zofia tymczasem stała się regularną
bywalczynią zakopiańskich koncertów, nie opuszczając niemal żadnego z nich. Po
kilku latach otrzymała nawet za tę wierność naszym poczynaniom muzycznym medal
atmowski. Pan Witold zazwyczaj towarzyszył jej na koncertach, choć jego
zamiłowania muzyczne miały znacznie niższą temperaturę. Natomiast wierną
towarzyszką wizyt pani Zosi w „Atmie” była jej przyjaciółka, przyrodniczka
Józefa Talewska.
I właśnie wspólnie z panią Talewską Zofia
Radwańska-Paryska, na podstawie analizy zdjęć, opracowała projekt rewitalizacji
roślinności przy „Atmie”. Klombu przed werandą nie dało się co prawda odtworzyć,
bo na jego miejscu wyrosły solidne drzewa, których niestety nie można ściąć, a
zasłaniają mi teraz widok na Giewont, ale uzyskaliśmy piękne plantacje żółtych
rudbekii, pomarańczowych nasturcji i malownicze pnącza chmielu, tak jak dawniej
oplatające południowe okna.
W tej atmowskiej scenerii postanowiliśmy też
urządzić 80-te urodziny pani Zofii. Już wcześniej poznałem Paryskich z
warszawskim pianistą, wielkim miłośnikiem Tatr i wysokogórskiej wspinaczki –
Andrzejem Stefańskim, który bez chwili wahania zgodził się zupełnie honorowo
wystąpić z recitalem dla pani Paryskiej, a dodatkowo przywiózł ze sobą swoją
uczennicę – nie wiem, czy najzdolniejszą, ale na pewno wtedy najładniejszą i
najbardziej znaną. Nazywała się Monika Rosca i była niegdyś odtwórczynią roli
Nel w pierwszej filmowej adaptacji powieści „W pustyni i w puszczy”. Był także
wspaniały tort, soki, ciastka i mnóstwo gości z rozmaitych, dotąd często nie
związanych z „Atmą” środowisk: m.in. tego 3 maja 1981 r. pojawiło się kilka
szarych urszulańskich habitów, jako że zaprzyjaźnione z panią Zofią zakonnice z
Jaszczurówki, wraz ze swoim kapelanem księdzem Stanisławem Wawszczakiem
porzuciły swoją samotnię w Borach, na rzecz spotkania z Jubilatką, z Chopinem,
Szymanowskim, no i gronem przyrodników, przewodników i melomanów, a nawet
polityków.
Wszyscy wiedzieliśmy, że pani Zofia jest
bardzo religijna, co nie znaczy dewocyjna, a pan Witold jest ateistą, co nie
znaczy, że jakobinem. Ale nie przeszkadzało to panu Witoldowi co niedzielę
odprowadzać pani Zofii na mszę do Urszulanek, ani miło rozmawiać z księżmi i
zakonnicami. Pamiętam arcyuprzejmą i ciekawą rozmowę Paryskiego z ojcem
Benedyktem – taternikiem Jerzym Piotrowskim, na chrzcinach mojej córki Asi.
Paryscy byli wówczas mocno krytykowani za zawarte w „Encyklopedii Tatrzańskiej”
stwierdzenie, że krzyż ustawiony na Giewoncie szpeci ten szczyt. Ojciec Benedykt
i Paryscy poruszyli w rozmowie tę kwestię, podejmując rzecz na akceptowanym
przez wszystkich poziomie ogólności twierdząc, że człowiek bardzo ostrożnie
powinien ingerować w sprawy przyrody, bo to zawsze jest ryzykowne.
W naszych spotkaniach nigdy nie były
poruszane kwestie religijne, a polityczne bardzo rzadko. Po wprowadzeniu stanu
wojennego Paryski trochę podrwiwał z mojego zacietrzewienia:
- Jesteście historykiem, co? – najczęściej
mówił do mnie właśnie przez „wy”, jak to było w zwyczaju wśród turystów lat
międzywojennych – No to podchodźcie do tego jak historyk. Historyk nie robi
historii, tylko ją obserwuje, a po latach opisuje. Po latach!
Pani Zosia była o wiele bardziej zapalczywa
i nie unikała nawet ostrych sformułowań, obsypując
bałwanami i
imbecylami tych polityków, zwłaszcza
lokalnych, którzy usiłowali zdobywać poklask publiczny planując działania
zagrażające tatrzańskiej przyrodzie.
W jakiś taki naturalny sposób zaczęliśmy
łączyć współpracę merytoryczną z zażyłością towarzyską. Paryski któregoś dnia
zaproponował, byśmy wspólnie, we czwórkę, zaczęli przygotowywać nowe wydanie
Encyklopedii, tym razem
Encyklopedii Tatr i Podtatrza. Pomysł
ewoluował przez kilka miesięcy, do współpracy zaproszony został także pisarz
Włodzimierz Wnuk, wspólnie z którym (oraz z Wiesławem Wójcikiem) razem mieliśmy
robić Podhalański Słownik Biograficzny,
zaś nasza czwórka miała przygotować rozszerzoną encyklopedię – Paryscy mieli
opracowywać część ogólna i tatrzańską, ja z Lidką – Zakopane. WHP narzucił ostre
tempo – spotykaliśmy się co tydzień, mieliśmy przedstawiać na tych spotkaniach
przynajmniej po kilka haseł, które miały być omawiane i dyskutowane, Paryski
jako redaktor miał gromadzić i poprawiać materiał, choć my również mieliśmy się
wypowiadać na temat ich haseł. Niestety, współpraca załamała się po kilku
miesiącach. Myśmy swoje robili, Paryscy zajmowali się innymi, bieżącymi
sprawami. WHP pracowicie gromadził nasze teksty, my nie mieliśmy od nich nic.
Prawdę powiedziawszy było to cos na kształt czarnej dziury – do archiwum na
Kozińcu wpadało wszystko, a nie wychodziło stamtąd nic. Po pewnym czasie
stwierdziliśmy, że trzeba dalej iść osobno. Przyjęli to jako coś oczywistego.
- Wiecie co? – powiedział do mnie WHP, kiedy
dostał do ręki tekst mojego doktoratu o prasie zakopiańskiej – Ja już tego nie
nadgonię. Róbcie to dalej sami, my zostaniemy przy Tatrach.
Ciąg dalszy był z wielką klasą. Paryscy
robili wtedy z Telewizją Kraków „Encyklopedię Tatrzańską” w odcinkach. Któregoś
dnia – był rok 1987 - zaproponowali, żeby telewizja ciągnęła to dalej, ale już
jako „Encyklopedię Zakopiańską”, którą przedstawiać mieliśmy my. No i nadszedł
ten ich ostatni odcinek, który miał być naszym pierwszym. Spotkaliśmy się w domu
Paryskich przed kamerami we czwórkę, przeprowadziliśmy dysputę na temat „Tatry a
Zakopane”, prowadził to redaktor Czesław Kruszelnicki, a kilka dni później już
realizowaliśmy pierwszy nasz, samodzielny odcinek.
Tamtego wieczoru, po wyjeździe
telewizorów, zostaliśmy w „Domu pod
Jasieniami” na kolacji. Jeśli dobrze pamiętam, WHP przyniósł ją od Urszulanek.
Wznieśliśmy toast za powodzenie
Encyklopedii Zakopiańskiej, wtedy coś zamiauczało i do pokoju wkroczył
Piórek – jedyny z ośmiu kotów, który miał prawo przebywać na salonach. Kroczył
ostrożnie, na sztywnych nogach, patrząc na nas niesympatycznie, ale witany przez
Paryskich jak najmilsze dziecko. WHP
wziął go na kolana, zaczął głaskać,
powtarzając pieszczotliwie:
- Piórecek, Piórecek…
Lidka rozmawiała o czymś z panią Zofią, ja
doszedłem do wniosku, że skoro już jesteśmy w takiej pięcioosobowej konfidencji,
to mogę zaryzykować iść do wucetu. Przeprosiłem elegancko, przeszedłem przez
pracownię i uchyliłem drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.
Zapaliłem światło i spod nóg prysnęło mi
kilka czarnych, białych, szarych i burych stworzeń. Gdy się rozejrzałem po
chwili – było pusto, jakby koty zapadły się pod ziemię. Wszedłem do toalety,
ostrożnie się rozejrzałem, było bezpiecznie. Pozory mylą. W newralgicznym
momencie zza muszli wyjrzała drapieżnie otwarta biało-czarna paszcza pełna
zębów. Nie znałem jeszcze oczywiście filmu Spielberga „Szczęki”, ale ta kocia
głowa skojarzyła mi się właśnie z rekinem. Z determinacją zrealizowałem to, po
co tam poszedłem i z prawdziwą ulgą wróciłem do Piórka. Patrzył na mnie
nieprzychylnie. Odnosiłem wrażenie, że i on dybie na integralność moich
członków…
Witold Paryski zawsze był entuzjastą
nowoczesnej techniki, choć przez dłuższy czas ten entuzjazm dotyczył tylko
wyglądu pudełek na fiszki i samych fiszek. Potem przyszły czasy, kiedy zaczął
nas – Zbyszka Ładygina i mnie – szczegółowo wypytywać o komputery, różnice
między nimi i o możliwości, jakie stwarzają. W latach 80-tych jednak miał plany
znacznie skromniejsze. Obsesyjnym marzeniem WHP był kserograf, który umożliwiłby
mu wejście w posiadanie wszystkich
książek i dokumentów, związanych z Tatrami. Planował, że je będzie pożyczał,
kopiował i wstawiał na półkę. Nie dawał się nigdy przekonać o nieopłacalności
takiego procederu. W tym samym czasie, wypatrzywszy kiedyś u mnie w „Atmie”
elektryczną maszynę do pisania, zaczął marzyć o czymś takim, co pozwoliłoby mu
uniknąć bólu w rękach przy pisaniu – już wtedy miał kłopoty reumatyczne. Zdobyć
taki sprzęt w czasach PRL-u nie było sprawą prostą, wreszcie udało się to
załatwić przez wydawnictwo „Sport i Turystyka” (które wtedy liczyło na wydanie
nowej Encyklopedii Tatrzańskiej), a
transportu ciężkiego grzmota z Warszawy na Koziniec podjął się nasz przyjaciel,
jeden z głównych twórców „Atmy” – Zdzisław Sierpiński. Podjechaliśmy do
Paryskich, wytargałem maszynę z łady zaparkowanej przy bramie „Domu pod
Jedlami”, i weszliśmy. Zachwytom i wyrazem wdzięczności nie było końca. Po
krótkiej instrukcji zasiedliśmy w saloniku przy herbacie i ciasteczkach. Ale
rozmowa jakoś się nie kleiła. Dyzio Sierpiński – dość tęgi, apoplektyczny,
czerwonawy na twarzy, zawsze z nadciśnieniem, zawsze wesoły, dowcipny i
gadatliwy był zupełnie nieswój, osowiały i milczący. Początkowo myślałem, że to
zmęczenie po długiej podróży. Widziałem, jak kolor schodzi z jego twarzy, Dyzio
milknie, maleje, chudnie, zielenieje. W pewnym momencie przeprosił i wyszedł,
mówiąc że musi coś sprawdzić w samochodzie. Odczekałem grzecznościowe pięć minut
i życząc dobrej pracy na nowej maszynie poszedłem szukać Dyzia.
Sierpiński stał oparty o samochód i dyszał
ciężko. Powoli wracał do siebie. Okazało się, że jest uczulony na zapach kotów.
Alergia o mało go nie wykończyła.
Potem roboty i na Kozińcu, i na Orkana
zrobiło się coraz więcej. Pani Zofia zapadła na przykry półpasiec, po którym
pozostały jej bardzo uciążliwe nerwobóle, niekiedy uniemożliwiające wręcz
wychodzenie z domu, czy nawet wstawanie z łóżka. Pan Witold coraz gorzej słyszał
i coraz bardziej garbił się nad zawalonym jak zwykle papierami i książkami
stolikiem. Koty zaczęły powoli znikać, Piórek nie pojawiał się już w salonie.
Wreszcie któregoś dnia usłyszałem, że droga do toalety jest już całkiem wolna, a
nowych kotów nie będzie. W domu pojawił się komputer, ale fiszki były nadal w
robocie. WHP dzielił swój czas na pracę, obsługę pani Zosi i spraw domowych,
zastanawianie się nad przyszłością swojej pracy i swoich zbiorów – i na gości,
których jak zawsze było dużo. Powtarzał, że tych kilka bliskich i
zaprzyjaźnionych osób – Mirkowie, Wójcikowie, Ładyginowie i my, kilku
przewodników i ratowników - jest zawsze mile widzianych. Ale irytowali go
strasznie pseudonaukowcy rozmaitego szczebla, którzy przychodzili go pytać o to,
co już dawno napisał i opublikował. Twierdził, że ludziom nie chce się czytać,
albo żałują pieniędzy na książki, to łatwiej im jest przyjść i zawracać głowę.
Jeszcze bardziej pomstował na dziennikarzy, którzy nawet nie próbowali
opanowywać jakiejkolwiek wiedzy, tylko podstawiali mu sitko i zmuszali do
wypowiadania się tak na poważne, jak i bzdurne tematy.
- Całe życie się uczyłem, badałem sprawy,
kupowałem książki – a taki przychodzi, nagra co mu powiem i sprzeda w gazecie. I
to on, nieuk, dostanie pieniądze, a nie ja.
Próbowałem mu mówić o popularności i
popularyzacji podejmowanych przez niego tematów, ale machał z niecierpliwością
ręką:
- Popularność nam niepotrzebna do niczego,
jeszcze ich więcej będzie przechodzić. A popularyzacją niech się zajmą
wydawnictwa, jeśli zdążę im coś napisać, bo przez tych nieuków nie mam kiedy.
Kiedy skończył 90 lat, przy jakimś toaście
mówił, że ma pracy jeszcze na pięćdziesiąt, a potem sobie odpocznie. My
pakowaliśmy manatki, by się wynieść z Zakopanego. Nie pochwalał tej decyzji, ale
ją rozumiał.
- Będziecie tam na wsi przynajmniej mieli
spokój.
Dla nas była to tylko kwestia dłuższego niż
do tej pory dojazdu na Koziniec. Teoretycznie, bo wkrótce okazało się, że już
nic nie będzie takie jak dawniej, kiedy w każdej chwili, gdy tylko czas i
okoliczności pozwalały, można było wyjść wieczorem na spacer i zakończyć go u
Paryskich, u Jostów, u Wójcików, u Ładyginów… Odległość zmusiła do związania się
z samochodem, a samochód to jednak zawsze konieczność zaplanowania wyprawy. Po
zakopiańskiej pracy mknęło się jak najszybciej do Frydmana, gdzie czekało
mnóstwo roboty, domowej, gospodarskiej, literackiej. Niemniej jednak nie
potrafiliśmy sobie wyobrazić, że Mistrz i jego żona, którzy przez ćwierć wieku
znajomości stali się częścią naszego życia, osobami z którymi byliśmy związani
bliżej niż z wieloma członkami rodziny, mogą z tego życia zniknąć. Jeszcze z
milenijnego sylwestra w Paryżu wysyłaliśmy im kartki, że to niby dla
zakopiańskich Paryskich – paryscy Pinkwartowie…. W następnego Sylwestra już
odwiedzaliśmy Witolda na Pęksowym Brzyzku.
Przeprowadzka do Nowego Targu i trudne
sprawy domowe przez następny rok trzymały nas z dala od Kozińca. I głupio nam
było jakoś tam się pojawić, bo przecież sama pani Zofia – sama – nie wychodziła
już z łóżka, tak jakoś zanikała w oczach. Jej setne urodziny upłynęły nam tylko
teoretycznie. Trudno nam było zaakceptować to, że to kolejne, tak dla nas ważne
życie, się kończy. Dopiero w październiku, długo się wahając, dzięki państwu
Stawiszyńskim zdobyliśmy się na odwagę i przyszliśmy z wizytą. Leżała w łóżku na
górce, gdzie byłem może przez te wszystkie lata może ze trzy razy, taka jakaś
mała jak niemowlę, wychudzona, niemal nie słysząca. Poznała nas jednak od razu,
ze starym temperamentem w głosie zrugała mnie, że w którymś z wywiadów prasowych
powiedziałem, że Witold irytował się na te koty, że lubił tylko lepiej
wychowanego Piórka, ale je tolerował, bo Zosia je lubiła i bo były przydatne – w
domu, gdzie było tyle książek kot jest najlepszym ich stróżem. Potem obróciła to
w żart, ale czułem, że nie może mi tego darować, że przecież Witold nie mógł
myśleć o kotach inaczej niż ona. Tłumaczyć się nie było co, bardzo źle mnie
słyszała. Lidkę, pewno z powodu wyższego głosu, lepiej. Rozmowa – w zasadzie
niemal monolog Lidki – była zwyczajna, wręcz banalna: praca, dom, dzieci,
podróże… Pani Zofia początkowo słuchała, potem jej spojrzenie uciekło w bok,
gdzie na nocnym stoliku stało zdjęcie młodego Witolda.
- Ładne zdjęcie – powiedziała Lidka.
- Strasznie mi go brak – powiedziałem,
świadom, że mnie nie usłyszy.
I wtedy nadspodziewanie mocnym głosem pani
Zofia zaczęła recytować:
Gdy
się miało szczęście, które się nie trafia,
czyjeś ciało i ziemię całą.
a
zostanie tylko fotografia
to
jest bardzo mało.
Musiałem odwrócić oczy, choć zdawałem sobie
sprawę, że ona mnie nie widzi, a nawet może już nie pamięta, że tu jestem. Nie
było już co mówić. Lidka starała się ukryć łzy, potem delikatnie pogłaskała ją
po ręce i wyszliśmy. Był październik, liście spadały z jesionów i szeleściły pod
nogami.
A potem nawet „Dom pod Jasieniami” się
spalił, a ja nie umiem sobie wytłumaczyć, że muszę teraz przenieść swoje
wspomnienia o starych, dobrych i kochających ludziach ze starego, dobrego i
kochanego domu na dekoracyjny cmentarz.