Maciej Pinkwart

Kolacja z Piórkiem

 

(Tekst na sesję TPN 17-06-2011)

Leszek Gajer, mój przyjaciel i współtwórca Teatrzyku Piosenki „Scherzo”, kompletując listę gości zaproszonych na pierwszą premierę naszego kabaretu wpisał na listę państwa Paryskich. Byłem przekonany, że pomnikowi już dla mnie wówczas twórcy Encyklopedii Tatrzańskiej premierę „Ceperiady” opuszczą. Ale nie, siedzieli w pierwszym rzędzie, klaskali, chyba nawet się im podobało. Na drugiej premierze, przy spektaklu „Cyganeria z tamtych dni” otrzymali od nas dedykowaną im bardzo romantyczną piosenkę Goryczki.

Ale już wcześniej, zaraz przy premierowym szampanie, pan Witold zaprosił nas do siebie na Koziniec. Krygowaliśmy się trochę, że to niby nie chcemy przeszkadzać w pracy, że może w wolnej chwili kiedyś tam… Pan Witold skrzywił się w czymś w rodzaju uśmiechu i powiedział:

- My nie miewamy urlopów, ale jak państwo przyjdziecie, to będziemy mieli wolną chwilę. A odkładać na później niczego nie powinniśmy, bo my jesteśmy dość starzy.

Mój Boże… Był rok 1975. WHP miał 66 lat, pani Zofia 74. Jak dla nas w tamtym czasie byli okropnie starzy. Nawet od mojej mamy o całe pokolenie… Dziś mi się śmiać chce z tej starości.

Przyszliśmy więc któregoś zimowego dnia, przekopując się przez śnieg na Kozińcu, otworzyliśmy maleńką, niską furteczkę mikroskopijnego ogródka, zatupaliśmy na progu, otrzepując buty ze śniegu. Pan domu otworzył natychmiast, przez małą sionkę weszliśmy do saloniku, zabrał nasze kurtki i rzucił je na biurko w pracowni. Pani Zofia siedziała przy owalnym stole, którego tylko część była pozbawiona rozłożonych książek i papierów, najwyraźniej po to, żeby pomieścić kilka talerzyków, słoik z konfiturami, drobne ciasteczka i jakieś niewielkie kryształowe kieliszki, do których pani nalała odrobinę domowego wina.

Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, pewnie o muzyce, choć jeszcze wówczas nie było „Atmy” i to raczej warszawskie środowisko muzyczne, z którym związana była Lidka, mogło interesować panią Zofię – wybitną miłośniczkę muzyki klasycznej, łaskawie aprobująca również nasze zainteresowania dla piosenek. Pan Witold, nudzący się nieco przy tematach muzycznych, w pewnym momencie zaprosił mnie do pracowni, by pokazać mi swoją bibliotekę i katalog bibliograficzny. Zapamiętałem stertę papierowych fiszek, archaiczną maszynę do pisania i atramentowe pióro, którym sporządzał notatki. Na górze były sypialnie, dokąd mogłem wejść dopiero w wiele lat później, i to tylko po to, by pomóc w ustawieniu jakichś mebli. Zerknąłem za to na drzwi, prowadzące na zaplecze parteru.

- Tu lepiej nie wchodzić – powiedział Witold – no chyba że się musi, tam jest przejście do toalety. Ale wcześniej jest dalszy ciąg biblioteki, archiwum zdjęć i map. I – obejrzał się w stronę saloniku – kociarnia mojej żony.

Wróciliśmy do pań. Pani Zofia właśnie tłumaczyła, jak ocaliła salonik przed losem pozostałych pokoi, które podległy całkowitemu „zaksiążkowaniu”.

- Zgodziłam się tylko na jedną szafkę. Zapełnił ją w tydzień. Potem wymęczył u mnie zgodę na tylko jedną półkę. Też się zgodziłam. No to zrobił jedną półkę – machnęła ręką w stronę ściany.

Półka biegła dookoła całego pokoju. Już była prawie całkiem zapełniona książkami.

Przez pierwszych kilka lat nasza znajomość miała charakter niemal całkiem towarzyski. Po otwarciu „Atmy” w 1976 r. pani Zofia żywo interesowała się jej działalnością i z radością przyjęła w 1977 r. zaproszenie do współtworzenia Towarzystwa Muzycznego im. K. Szymanowskiego, którego została członkiem-założycielem. Trochę później poprosiłem ją o przeczytanie maszynopisu pracy, którą miałem zamiar opublikować – rzecz dotyczyła związków Szymanowskiego z Zakopanem. Po przedyskutowaniu i wprowadzeniu poprawek złożyłem tekst w Polskim Wydawnictwie Muzycznym, skąd nawet nie otrzymałem odpowiedzi. Po dwóch latach dostałem propozycje wydania tej książki przez PTTK-owskie wydawnictwo „Kraj”, z okazji 100-lecia urodzin Szymanowskiego. Naturalnie, doskonale wiedziałem, komu zawdzięczam to zaproszenie. Książka Zakopiańskim szlakiem Szymanowskiego ukazała się w 1982 roku, a Zofia Radwańska-Paryska była jej recenzentką. Zaraz potem namówiła mnie do zakopiańskiego szlaku Karłowicza, który także recenzowała, a pan Witold „sprzedał mi” proponowany jemu temat zakopiańskiego szlaku Zaruskiego twierdząc, że seria jest już w pewnym sensie moja, on i tak ma dużo roboty, a ja przecież mogę korzystać z jego zbiorów. No to korzystałem. Najwięcej zresztą przy czwartej książce z tej serii, to znaczy publikacji Zakopiańskim szlakiem Walerego i Stanisława Eljaszów, która w zasadniczej mierze oparta była na materiałach z archiwum Paryskiego, wspartych przez dokumenty z Biblioteki Czartoryskich. WHP, oczywiście, był recenzentem tej pracy, podobnie jak późniejszych moich dużych książek – „Przewodnika historycznego po Zakopanem” i encyklopedii „Zakopane od A do Zet”.

Powiedzmy sobie od razu, że nie była to współpraca łatwa, zwłaszcza na początku. Byłem w wielu sprawach debiutantem, a Paryski weteranem, jego wiedza w porównaniu do mojej była jak Mount Everest do Gubałówki, a ja byłem dość ambitnym i przesadnie drażliwym gówniarzem, który dodatkowo nie znosił nadmiaru roboty. Jak każdy początkujący autor nie cierpiałem recenzji i czepliwych recenzentów, którzy nie tylko poprawiali błędy, ale wtrącali się do koncepcji, stylu itp. Trzeba pamiętać, że nie było jeszcze wtedy komputerów i każda większa poprawka - o serii poprawek nie wspominając - wiązała się z przepisywaniem pracy na nowo. Na maszynie, oczywiście... Ale to właśnie Paryski mnie nauczył, że im więcej krytycznych uwag przed drukiem, tym mniej po opublikowaniu... Po latach współpracy mogłem tylko westchnąć: „i kto to mówi!” - bo co jak co, ale krytycznych uwag przed drukiem (tak samo jak po...) to WHP nie cierpiał. Szczególnie wydziwiał na redaktorki w wydawnictwach, nazywając je głupimi korektorkami...

Pan Zofia tymczasem stała się regularną bywalczynią zakopiańskich koncertów, nie opuszczając niemal żadnego z nich. Po kilku latach otrzymała nawet za tę wierność naszym poczynaniom muzycznym medal atmowski. Pan Witold zazwyczaj towarzyszył jej na koncertach, choć jego zamiłowania muzyczne miały znacznie niższą temperaturę. Natomiast wierną towarzyszką wizyt pani Zosi w „Atmie” była jej przyjaciółka, przyrodniczka Józefa Talewska.

I właśnie wspólnie z panią Talewską Zofia Radwańska-Paryska, na podstawie analizy zdjęć, opracowała projekt rewitalizacji roślinności przy „Atmie”. Klombu przed werandą nie dało się co prawda odtworzyć, bo na jego miejscu wyrosły solidne drzewa, których niestety nie można ściąć, a zasłaniają mi teraz widok na Giewont, ale uzyskaliśmy piękne plantacje żółtych rudbekii, pomarańczowych nasturcji i malownicze pnącza chmielu, tak jak dawniej oplatające południowe okna.

W tej atmowskiej scenerii postanowiliśmy też urządzić 80-te urodziny pani Zofii. Już wcześniej poznałem Paryskich z warszawskim pianistą, wielkim miłośnikiem Tatr i wysokogórskiej wspinaczki – Andrzejem Stefańskim, który bez chwili wahania zgodził się zupełnie honorowo wystąpić z recitalem dla pani Paryskiej, a dodatkowo przywiózł ze sobą swoją uczennicę – nie wiem, czy najzdolniejszą, ale na pewno wtedy najładniejszą i najbardziej znaną. Nazywała się Monika Rosca i była niegdyś odtwórczynią roli Nel w pierwszej filmowej adaptacji powieści „W pustyni i w puszczy”. Był także wspaniały tort, soki, ciastka i mnóstwo gości z rozmaitych, dotąd często nie związanych z „Atmą” środowisk: m.in. tego 3 maja 1981 r. pojawiło się kilka szarych urszulańskich habitów, jako że zaprzyjaźnione z panią Zofią zakonnice z Jaszczurówki, wraz ze swoim kapelanem księdzem Stanisławem Wawszczakiem porzuciły swoją samotnię w Borach, na rzecz spotkania z Jubilatką, z Chopinem, Szymanowskim, no i gronem przyrodników, przewodników i melomanów, a nawet polityków.

Wszyscy wiedzieliśmy, że pani Zofia jest bardzo religijna, co nie znaczy dewocyjna, a pan Witold jest ateistą, co nie znaczy, że jakobinem. Ale nie przeszkadzało to panu Witoldowi co niedzielę odprowadzać pani Zofii na mszę do Urszulanek, ani miło rozmawiać z księżmi i zakonnicami. Pamiętam arcyuprzejmą i ciekawą rozmowę Paryskiego z ojcem Benedyktem – taternikiem Jerzym Piotrowskim, na chrzcinach mojej córki Asi. Paryscy byli wówczas mocno krytykowani za zawarte w „Encyklopedii Tatrzańskiej” stwierdzenie, że krzyż ustawiony na Giewoncie szpeci ten szczyt. Ojciec Benedykt i Paryscy poruszyli w rozmowie tę kwestię, podejmując rzecz na akceptowanym przez wszystkich poziomie ogólności twierdząc, że człowiek bardzo ostrożnie powinien ingerować w sprawy przyrody, bo to zawsze jest ryzykowne.

W naszych spotkaniach nigdy nie były poruszane kwestie religijne, a polityczne bardzo rzadko. Po wprowadzeniu stanu wojennego Paryski trochę podrwiwał z mojego zacietrzewienia:

- Jesteście historykiem, co? – najczęściej mówił do mnie właśnie przez „wy”, jak to było w zwyczaju wśród turystów lat międzywojennych – No to podchodźcie do tego jak historyk. Historyk nie robi historii, tylko ją obserwuje, a po latach opisuje. Po latach!

Pani Zosia była o wiele bardziej zapalczywa i nie unikała nawet ostrych sformułowań, obsypując bałwanami i imbecylami tych polityków, zwłaszcza lokalnych, którzy usiłowali zdobywać poklask publiczny planując działania zagrażające tatrzańskiej przyrodzie.

W jakiś taki naturalny sposób zaczęliśmy łączyć współpracę merytoryczną z zażyłością towarzyską. Paryski któregoś dnia zaproponował, byśmy wspólnie, we czwórkę, zaczęli przygotowywać nowe wydanie Encyklopedii, tym razem Encyklopedii Tatr i Podtatrza. Pomysł ewoluował przez kilka miesięcy, do współpracy zaproszony został także pisarz Włodzimierz Wnuk, wspólnie z którym (oraz z Wiesławem Wójcikiem) razem mieliśmy robić Podhalański Słownik Biograficzny, zaś nasza czwórka miała przygotować rozszerzoną encyklopedię – Paryscy mieli opracowywać część ogólna i tatrzańską, ja z Lidką – Zakopane. WHP narzucił ostre tempo – spotykaliśmy się co tydzień, mieliśmy przedstawiać na tych spotkaniach przynajmniej po kilka haseł, które miały być omawiane i dyskutowane, Paryski jako redaktor miał gromadzić i poprawiać materiał, choć my również mieliśmy się wypowiadać na temat ich haseł. Niestety, współpraca załamała się po kilku miesiącach. Myśmy swoje robili, Paryscy zajmowali się innymi, bieżącymi sprawami. WHP pracowicie gromadził nasze teksty, my nie mieliśmy od nich nic. Prawdę powiedziawszy było to cos na kształt czarnej dziury – do archiwum na Kozińcu wpadało wszystko, a nie wychodziło stamtąd nic. Po pewnym czasie stwierdziliśmy, że trzeba dalej iść osobno. Przyjęli to jako coś oczywistego.

- Wiecie co? – powiedział do mnie WHP, kiedy dostał do ręki tekst mojego doktoratu o prasie zakopiańskiej – Ja już tego nie nadgonię. Róbcie to dalej sami, my zostaniemy przy Tatrach.

Ciąg dalszy był z wielką klasą. Paryscy robili wtedy z Telewizją Kraków „Encyklopedię Tatrzańską” w odcinkach. Któregoś dnia – był rok 1987 - zaproponowali, żeby telewizja ciągnęła to dalej, ale już jako „Encyklopedię Zakopiańską”, którą przedstawiać mieliśmy my. No i nadszedł ten ich ostatni odcinek, który miał być naszym pierwszym. Spotkaliśmy się w domu Paryskich przed kamerami we czwórkę, przeprowadziliśmy dysputę na temat „Tatry a Zakopane”, prowadził to redaktor Czesław Kruszelnicki, a kilka dni później już realizowaliśmy pierwszy nasz, samodzielny odcinek.

Tamtego wieczoru, po wyjeździe telewizorów, zostaliśmy w „Domu pod Jasieniami” na kolacji. Jeśli dobrze pamiętam, WHP przyniósł ją od Urszulanek. Wznieśliśmy toast za powodzenie Encyklopedii Zakopiańskiej, wtedy coś zamiauczało i do pokoju wkroczył Piórek – jedyny z ośmiu kotów, który miał prawo przebywać na salonach. Kroczył ostrożnie, na sztywnych nogach, patrząc na nas niesympatycznie, ale witany przez Paryskich jak najmilsze dziecko. WHP wziął go na kolana, zaczął głaskać, powtarzając pieszczotliwie:

- Piórecek, Piórecek…

Lidka rozmawiała o czymś z panią Zofią, ja doszedłem do wniosku, że skoro już jesteśmy w takiej pięcioosobowej konfidencji, to mogę zaryzykować iść do wucetu. Przeprosiłem elegancko, przeszedłem przez pracownię i uchyliłem drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.

Zapaliłem światło i spod nóg prysnęło mi kilka czarnych, białych, szarych i burych stworzeń. Gdy się rozejrzałem po chwili – było pusto, jakby koty zapadły się pod ziemię. Wszedłem do toalety, ostrożnie się rozejrzałem, było bezpiecznie. Pozory mylą. W newralgicznym momencie zza muszli wyjrzała drapieżnie otwarta biało-czarna paszcza pełna zębów. Nie znałem jeszcze oczywiście filmu Spielberga „Szczęki”, ale ta kocia głowa skojarzyła mi się właśnie z rekinem. Z determinacją zrealizowałem to, po co tam poszedłem i z prawdziwą ulgą wróciłem do Piórka. Patrzył na mnie nieprzychylnie. Odnosiłem wrażenie, że i on dybie na integralność moich członków…

Witold Paryski zawsze był entuzjastą nowoczesnej techniki, choć przez dłuższy czas ten entuzjazm dotyczył tylko wyglądu pudełek na fiszki i samych fiszek. Potem przyszły czasy, kiedy zaczął nas – Zbyszka Ładygina i mnie – szczegółowo wypytywać o komputery, różnice między nimi i o możliwości, jakie stwarzają. W latach 80-tych jednak miał plany znacznie skromniejsze. Obsesyjnym marzeniem WHP był kserograf, który umożliwiłby mu  wejście w posiadanie wszystkich książek i dokumentów, związanych z Tatrami. Planował, że je będzie pożyczał, kopiował i wstawiał na półkę. Nie dawał się nigdy przekonać o nieopłacalności takiego procederu. W tym samym czasie, wypatrzywszy kiedyś u mnie w „Atmie” elektryczną maszynę do pisania, zaczął marzyć o czymś takim, co pozwoliłoby mu uniknąć bólu w rękach przy pisaniu – już wtedy miał kłopoty reumatyczne. Zdobyć taki sprzęt w czasach PRL-u nie było sprawą prostą, wreszcie udało się to załatwić przez wydawnictwo „Sport i Turystyka” (które wtedy liczyło na wydanie nowej Encyklopedii Tatrzańskiej), a transportu ciężkiego grzmota z Warszawy na Koziniec podjął się nasz przyjaciel, jeden z głównych twórców „Atmy” – Zdzisław Sierpiński. Podjechaliśmy do Paryskich, wytargałem maszynę z łady zaparkowanej przy bramie „Domu pod Jedlami”, i weszliśmy. Zachwytom i wyrazem wdzięczności nie było końca. Po krótkiej instrukcji zasiedliśmy w saloniku przy herbacie i ciasteczkach. Ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Dyzio Sierpiński – dość tęgi, apoplektyczny, czerwonawy na twarzy, zawsze z nadciśnieniem, zawsze wesoły, dowcipny i gadatliwy był zupełnie nieswój, osowiały i milczący. Początkowo myślałem, że to zmęczenie po długiej podróży. Widziałem, jak kolor schodzi z jego twarzy, Dyzio milknie, maleje, chudnie, zielenieje. W pewnym momencie przeprosił i wyszedł, mówiąc że musi coś sprawdzić w samochodzie. Odczekałem grzecznościowe pięć minut i życząc dobrej pracy na nowej maszynie poszedłem szukać Dyzia.

Sierpiński stał oparty o samochód i dyszał ciężko. Powoli wracał do siebie. Okazało się, że jest uczulony na zapach kotów. Alergia o mało go nie wykończyła.

Potem roboty i na Kozińcu, i na Orkana zrobiło się coraz więcej. Pani Zofia zapadła na przykry półpasiec, po którym pozostały jej bardzo uciążliwe nerwobóle, niekiedy uniemożliwiające wręcz wychodzenie z domu, czy nawet wstawanie z łóżka. Pan Witold coraz gorzej słyszał i coraz bardziej garbił się nad zawalonym jak zwykle papierami i książkami stolikiem. Koty zaczęły powoli znikać, Piórek nie pojawiał się już w salonie. Wreszcie któregoś dnia usłyszałem, że droga do toalety jest już całkiem wolna, a nowych kotów nie będzie. W domu pojawił się komputer, ale fiszki były nadal w robocie. WHP dzielił swój czas na pracę, obsługę pani Zosi i spraw domowych, zastanawianie się nad przyszłością swojej pracy i swoich zbiorów – i na gości, których jak zawsze było dużo. Powtarzał, że tych kilka bliskich i zaprzyjaźnionych osób – Mirkowie, Wójcikowie, Ładyginowie i my, kilku przewodników i ratowników - jest zawsze mile widzianych. Ale irytowali go strasznie pseudonaukowcy rozmaitego szczebla, którzy przychodzili go pytać o to, co już dawno napisał i opublikował. Twierdził, że ludziom nie chce się czytać, albo żałują pieniędzy na książki, to łatwiej im jest przyjść i zawracać głowę. Jeszcze bardziej pomstował na dziennikarzy, którzy nawet nie próbowali opanowywać jakiejkolwiek wiedzy, tylko podstawiali mu sitko i zmuszali do wypowiadania się tak na poważne, jak i bzdurne tematy.

- Całe życie się uczyłem, badałem sprawy, kupowałem książki – a taki przychodzi, nagra co mu powiem i sprzeda w gazecie. I to on, nieuk, dostanie pieniądze, a nie ja.

Próbowałem mu mówić o popularności i popularyzacji podejmowanych przez niego tematów, ale machał z niecierpliwością ręką:

- Popularność nam niepotrzebna do niczego, jeszcze ich więcej będzie przechodzić. A popularyzacją niech się zajmą wydawnictwa, jeśli zdążę im coś napisać, bo przez tych nieuków nie mam kiedy.

Kiedy skończył 90 lat, przy jakimś toaście mówił, że ma pracy jeszcze na pięćdziesiąt, a potem sobie odpocznie. My pakowaliśmy manatki, by się wynieść z Zakopanego. Nie pochwalał tej decyzji, ale ją rozumiał.

- Będziecie tam na wsi przynajmniej mieli spokój.

Dla nas była to tylko kwestia dłuższego niż do tej pory dojazdu na Koziniec. Teoretycznie, bo wkrótce okazało się, że już nic nie będzie takie jak dawniej, kiedy w każdej chwili, gdy tylko czas i okoliczności pozwalały, można było wyjść wieczorem na spacer i zakończyć go u Paryskich, u Jostów, u Wójcików, u Ładyginów… Odległość zmusiła do związania się z samochodem, a samochód to jednak zawsze konieczność zaplanowania wyprawy. Po zakopiańskiej pracy mknęło się jak najszybciej do Frydmana, gdzie czekało mnóstwo roboty, domowej, gospodarskiej, literackiej. Niemniej jednak nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, że Mistrz i jego żona, którzy przez ćwierć wieku znajomości stali się częścią naszego życia, osobami z którymi byliśmy związani bliżej niż z wieloma członkami rodziny, mogą z tego życia zniknąć. Jeszcze z milenijnego sylwestra w Paryżu wysyłaliśmy im kartki, że to niby dla zakopiańskich Paryskich – paryscy Pinkwartowie…. W następnego Sylwestra już odwiedzaliśmy Witolda na Pęksowym Brzyzku.

Przeprowadzka do Nowego Targu i trudne sprawy domowe przez następny rok trzymały nas z dala od Kozińca. I głupio nam było jakoś tam się pojawić, bo przecież sama pani Zofia – sama – nie wychodziła już z łóżka, tak jakoś zanikała w oczach. Jej setne urodziny upłynęły nam tylko teoretycznie. Trudno nam było zaakceptować to, że to kolejne, tak dla nas ważne życie, się kończy. Dopiero w październiku, długo się wahając, dzięki państwu Stawiszyńskim zdobyliśmy się na odwagę i przyszliśmy z wizytą. Leżała w łóżku na górce, gdzie byłem może przez te wszystkie lata może ze trzy razy, taka jakaś mała jak niemowlę, wychudzona, niemal nie słysząca. Poznała nas jednak od razu, ze starym temperamentem w głosie zrugała mnie, że w którymś z wywiadów prasowych powiedziałem, że Witold irytował się na te koty, że lubił tylko lepiej wychowanego Piórka, ale je tolerował, bo Zosia je lubiła i bo były przydatne – w domu, gdzie było tyle książek kot jest najlepszym ich stróżem. Potem obróciła to w żart, ale czułem, że nie może mi tego darować, że przecież Witold nie mógł myśleć o kotach inaczej niż ona. Tłumaczyć się nie było co, bardzo źle mnie słyszała. Lidkę, pewno z powodu wyższego głosu, lepiej. Rozmowa – w zasadzie niemal monolog Lidki – była zwyczajna, wręcz banalna: praca, dom, dzieci, podróże… Pani Zofia początkowo słuchała, potem jej spojrzenie uciekło w bok, gdzie na nocnym stoliku stało zdjęcie młodego Witolda.

- Ładne zdjęcie – powiedziała Lidka.

- Strasznie mi go brak – powiedziałem, świadom, że mnie nie usłyszy.

I wtedy nadspodziewanie mocnym głosem pani Zofia zaczęła recytować:

 

Gdy się miało szczęście, które się nie trafia,

czyjeś ciało i ziemię całą.

a zostanie tylko fotografia

to jest bardzo mało.

 

Musiałem odwrócić oczy, choć zdawałem sobie sprawę, że ona mnie nie widzi, a nawet może już nie pamięta, że tu jestem. Nie było już co mówić. Lidka starała się ukryć łzy, potem delikatnie pogłaskała ją po ręce i wyszliśmy. Był październik, liście spadały z jesionów i szeleściły pod nogami.

A potem nawet „Dom pod Jasieniami” się spalił, a ja nie umiem sobie wytłumaczyć, że muszę teraz przenieść swoje wspomnienia o starych, dobrych i kochających ludziach ze starego, dobrego i kochanego domu na dekoracyjny cmentarz.