22-12-2007
Jak na złość wczoraj przyszedł solidny mróz, od którego chyba już odwykliśmy. Minus 14 stopni to znowu nie taka Syberia, ale odczuwało się to mocno, zwłaszcza że w powietrzu była wilgoć i od czasu do czasu poduchiwał wiater. Mimo wszystko nie wyobrażałem sobie, żeby nie znaleźć się w tym momencie na którymś z przejść granicznych i nie uczestniczyć osobiście w uroczystości likwidacji granicy. Oczywiście, nie miałem zamiaru pchać się na Łysa Polanę, gdzie w światłach telewizji mieli brylować dostojnicy województwa, oraz cały tłum gapiów. A poza tym wydawało mi się to za daleko i zbyt zimowo. To samo Chyżne: nie lubiłem tego przejścia, zawsze było dla mnie takie oficjalne, bez własnego życia, mimo tłoku - puste. W grę wchodziły te cztery mniejsze: Chochołów, Lipnica, Niedzica i Jurgów. Do każdego miałem stosunek osobisty, emocjonalny. I to od wielu lat.
Pamiętam długotrwałą kampanię prasową w sprawie przejścia w Chochołowie. Pracowałem wtedy ze Zbyszkiem Ładyginem w "Gazecie Krakowskiej", obaj często jeździliśmy na Słowację (on szczególnie na Orawę), a wygodne i bliskie przejście było zamknięte dla samochodów, z powodu złego stanu technicznego drewnianego mostu na Czernym Dunajcu. Po dobrych kilku miesiącach, w czasie których kilka razy w tygodniu apelowaliśmy o remont mostu - władze gminy wzięły się do roboty i most naprawiły. Potem trzeba było jeszcze długo czekać, aż przejście lokalne zostanie zamienione w paszportowe całodobowe - najpierw tylko dla obywateli Polski, Słowacki, i w spadku po starych czasach - Czech, potem dla obywateli całego świata.
Na Winiarczykówkę trafiłem po prostu przypadkiem, od strony Słowackiej. Jechałem samochodem od Bobrowa kiedy na poboczu pustej szosy zobaczyłem tablice z napisem "Granica Państwa, przekraczanie zabronione". Wokół żywego ducha, droga ciągnęła się bez żadnej przerwy dalej. Wysiedliśmy, bodaj z Sergiuszem, i poszliśmy dalej na piechotę. Po chwili z krzaków wyszło dwóch pograniczników. Tą sprawą na lamach zajął się szczególnie Zbyszek, który wiedział, że przed wojną było tu przejście graniczne. Po kilku latach powstało z powrotem, najpierw jako lokalne, czynne tylko w ciągu dnia, na dowód, a potem, jakoś tak dość szybko, całodobowe i paszportowe, dla wszystkich podróżujących.
Jurgów był dla mnie zawsze bardzo ważny, ale bardziej teoretycznie: gdy mieszkałem w Zakopanem, był mocno "z drogi" i jedynie gdy zakorkowana była Łysa Polana, korzystałem z objazdu przez Brzegi i w Jurgowie przekraczałem granicę na dowód osobisty. Mogli to robić tylko mieszkańcy terenów przygranicznych. Pamiętam, jak kiedyś jechaliśmy do Popradu z Leszkiem Brodowskim, który już wówczas mieszkał w Zakopanem (a ja w Nowym Targu). Więc oby nam przysługiwało to przejście, tylko że Leszek, wróciwszy tylko co z Włoch, miał przy sobie tylko paszport, no bo tak był przyzwyczajony w czasie wojaży po Zachodzie. Oczywiście utknęliśmy, bo Leszek mający - teoretycznie - większe uprawnienia do wyjeżdżania za granicę niż ja, legitymujący się dowodem - nie mógł przekonać strażników. Kazali nam wracać i jechać przez odległą o kilka kilometrów w linii prostej - Łysą Polanę. Pytania o logikę takiego postępowania trafiały na mur obojętności urzędników. Taki jest przepis i już.
W Jurgowie kiedyś też mnie nie przepuścili, gdy wracałem ze Słowacji i wiozłem jakiś niewielki alkohol. Jak głupi przyznałem się do tego na granicy i mnie zawrócili - przez przejścia lokalne alkoholu wwozić nie było można. Przez całodobowe paszportowe - i owszem, pewno nie chcieli się kompromitować swoim strachem przez przemytem pary flaszek piwa..
Na Łysą nad Dunajcem (po polskiej stronie - Niedzica) trafiłem po raz pierwszy w bardzo odległych czasach głębokiej komuny, jesienią 1977 r. Podróżowało się wtedy tylko w pasie przygranicznym, na turystyczne "wkładki paszportowe". Byłem wtedy z państwem Jachimskimi - rodzicami Zbyszka - w Jaskini Bielskiej, potem chyba w Popradzie, skąd już wieczorkiem wracaliśmy do Polski. W Spiskiej Białej pan Jurek pomylił drogę i zamiast na Łysą Polanę, pojechał na Łysą nad Dunajcem. Najpierw pokonaliśmy rajdowo górską drogę przez tajemniczy masyw Spiskiej Magury, potem zadziwiająco szerokie arterie Spiskiej Starej Wsi, by wreszcie zatrzymać się przy zamkniętym na głucho szlabanie granicznym w Łysej, która wówczas była absolutnym końcem świata, gdzie przed ósmą wieczór paliło się ledwie kilka światełek po chałupach. Oczywiście na przejściu granicznym nie było żywego ducha, wreszcie po jakimś czasie, gdy mieliśmy nadzieję, że może jednak nas przepuszczą - wyszło z jakiegoś domu dwóch facetów, którzy dobitnie nam wytłumaczyli, że nie mamy u nich żadnych szans. Nie było rady - trzeba było wracać i tarabanić się przez Łysą Polanę.
Potem jeździłem tamtędy wielokrotnie i na łamach prasy i w Radiu Kraków wielokrotnie pisałem o konieczności zmiany statusu tego przejścia. Po paru latach się udało i w starym paszporcie tam właśnie miałem najwięcej pieczątek. Kiedy zamieszkałem w Nowym Targu - a zwłaszcza w czasie kilkuletniego epizodu frydmańskiego - tam mi było najbliżej, no i nie ukrywam, że w licznych sklepach z tzw. artykułami spożywczymi, których mnóstwo powstało od razu po zrobieniu tu normalnego przejścia granicznego - zaopatrywałem się w owe artykuły, których nader ograniczoną ilość można było przez granicę przewieźć: jedna osoba (dorosła!) mogła przewieźć jedną flaszkę wódki lub koniaku, 2 flaszki wina i aż pięć litrów piwa. Na granicy w Niedzicy postrachem była polska celniczka w mocno średnim wieku, która jak pies myśliwski potrafiła wypatrzeć nadmiarowe ilości alkoholu. Kiedyś jechaliśmy we dwójkę i mieliśmy trzy butelki - likier, koniak i whisky. Ponieważ ani wina, ani piwa nie wieźliśmy, byliśmy pewni że nas puszczą, tym bardziej, że poza panią C. nikt tak surowo nie kontrolował. Oczywiście zatrzymała nas i kazała zawrócić i oddać jedna flaszkę w sklepie. Słowacki celnik, kiedy zobaczył jak przejeżdżamy ponownie granicę w tamtą stronę, spytał co się stało, a dowiedziawszy się, patriotycznie odradził nam oddawanie flaszki.
- Schowajcie pod kapotę i już!
Schowaliśmy pod kapotę i wjechaliśmy po chwili ponownie na granicę. Celniczka poznała nas natychmiast i spytała, czy oddaliśmy tę flaszkę. Skwapliwie potwierdziliśmy, nie sprawdzała już tego i puściła nas, zachowując nienaruszony autorytet władzy. Myśmy zachowali flaszkę.
Takich anegdot było oczywiście znacznie więcej - jak choćby ta o panu Zbyszku z Łysej Polany (potem w Niedzicy), który był moim wiernym czytelnikiem i zawsze mnie pytał, cóż na warsztacie u mistrza, cóż, miło rozmawiał i w ogóle był bardzo sympatyczny. Kiedyś jechałem ze znajomymi i wypatrzywszy go z daleka zapowiedziałem, że jest to mój wielbiciel i w ogóle jestem tu traktowany specjalnie. Każdy jest trochę snobem... Pan Zbyszek rozpromienił się jak rencistka na widok listonosza, odpytał mnie o moją pracę literacką, o zdrowie rodziny, w końcu powiedział:
- Panie Maćku, pan tak często tędy jeździ, że muszę tu sobie wziąć kilka pana książek, żeby mi pan podpisał... Paszport, proszę.
To wszystko z dniem wczorajszym odeszło do historii. Przed północą na Łysej/Niedzicy już nie było żadnych budek strażniczych, zniknęły też szlabany. W miejscu, gdzie toczyliśmy boje o jedną flaszkę likieru amaretto, tańczył i śpiewał słowacki zespół regionalny, z towarzyszeniem akordeonu i kontrabasu. Wokół stało przynajmniej kilkadziesiąt aut, kłębił się tłum liczący na pewno ponad sto osób. Wypatrzyłem tylko jednego znajomego, którego zresztą spodziewałem się tu spotkać - przewodniczącego Euroregionu Tatry, Wendelina Habera z Łapsz Niżnich. Słowaccy celnicy wpijali Polakom do paszportów pamiątkowe, ostatnie pieczątki przejścia granicznego i chętnie pozowali do zdjęć. Polskich strażników już dawno nie było. Przemawiali przedstawiciele lokalnych samorządów (ze strony polskiej starosta nowotarski Bogusław Waksmundzki), a potem zaczęły się ceremonie przepiłowywania szlabanu granicznego. Oczywiście szlaban był sztuczny, drewniany, pomalowany na świeżo w barwy narodowe. Zapłonęła watra przyjaźni, usytuowana na małej górce koło dawnego przejścia, a potem były poczęstunki szampańsko-alkoholowe, gorąca grochówka i różne słowackie specjały, bo to na terytorium słowackim było dawne przejście, a więc Słowacja była gospodarzem uroczystości. Koło pierwszej goście zaczęli się rozchodzić.
Cóż... jako miłośnik Słowacji i autor książek o niej, a także publicysta apelujący o likwidację granicy od blisko 20 lat (niektórzy pamiętają mój artykuł w jednym z pierwszych numerów "Tygodnika Podhalańskiego" pt. Sugestie dla Vaška, kiedy o otwarcie granicy apelowałem do nowego prezydenta Czechosłowacji, Vaclava Havla), a niemniej - jako jeden z "ojców założycieli" Euroregionu Tatry - odczuwam wielką satysfakcję i zwyczajną radość, a niemniej - mam świadomość uczestniczenia w chwili dziejowej. To nie są tylko frazesy - tak to czuję.
I pierwszy toast świąteczny wzniosę za tych, z którymi tę sprawę zaczynaliśmy: za słowackiego dziennikarza Mikiego Argalacsa, za Kazka Strachanowskiego, znakomitego dziennikarza z którym lata całe współpracowałem i przyjaźniłem się, a który nie dożył tej chwili i za Zbyszka Ładygina, któremu nigdy nie zapomnę wspólnej walki prasowej o te wszystkie mostki, otwierające się szlabany, dowody i paszporty. Także za pana Zbyszka i panią C. na przejściach granicznych, którzy dostarczali mi zawsze pewnej dawki adrenaliny. Oczywiście, toast będzie wzniesiony słowackim szampanem "Hubert" lub podrabianym na Słowacji Napoleonem.
TUTAJ zdjęcia.