Maciej Pinkwart

7 kwietnia 2023, Wielkanoc

Wielki Tydzień

 

TUTAJ wersja video

 

Wiosenny miesiąc nisan, niedziela. Na przedmieściach Jerozolimy stoi osiołek. Nie wiemy, czyją jest własnością. Uczniowie przyprowadzają go do Nauczyciela, na grzbiecie zwierzęcia kładą swoje płaszcze, Jezus siada na chudzinę, nogi niemal ciągną się po ziemi. Ktoś przestrzega go, że może się zebrać tłum, jak wtedy gdy nauczał na górze i trzeba było wykarmić tysiące ludzi. W mieście jest niebezpiecznie, przyjechało wielu obcych na zbliżające się święto Pesah, ulice ciasne, może dojść do prowokacji. Jezus nie zwraca na to uwagi, wjeżdża do Jerozolimy. Ludzi początkowo niewielu, potem tłum gęstnieje. Witają go jak celebrytę, widzą w nim mesjasza, króla, wielkiego przywódcę. Większość ma w dłoniach gałązki palmy, machają, co ma oznaczać serdeczne powitanie. Część gałęzi i sporo płaszczy ludzi rozściela się pod kopytkami osiołka. Ten osiołek nie jest przypadkowy: król, przyszły władca, wielki przywódca – i tak skromnie? Nie koń, nie powóz, nie lektyka, nie maybach? Syn Boży – ale przecież zwyczajny człowiek.

Kto ich zwołał, skąd się dowiedzieli o przybyciu Nauczyciela? Kto podsunął im pomysł z palmami? Dzień wjazdu do Jerozolimy to dzień wielkiego triumfu. Do dziś Niedzielę Palmową w Kościele obchodzi się uroczyście, kapłani odprawiający msze mają na sobie czerwone szaty. To purpura królewska – kolor, niegdyś zastrzeżony tylko dla głów koronowanych. Dziś wiemy, że musi jednak kojarzyć się także z kolorem krwi, która będzie niebawem przelana.

W tydzień po Niedzieli Palmowej obchodzimy święto Zmartwychwstania – najważniejszy dzień chrześcijaństwa. Żeby Jezus mógł zmartwychwstać, musiał przedtem umrzeć. Został zabity dwa dni wcześniej. Cztery dni po triumfie Niedzieli Palmowej. Jego śmierci w piątek domagali się głośno ci sami ludzie, którzy w niedzielę witali go jak króla. Co się z nimi stało? Zadaję to pytanie podczas zajęć z literatury. „Zostali zmanipulowani” – nowocześnie odpowiada jedna z uczennic. Bingo! A przez kogo? „Przez władze”. Pewno tak, ale rzecz wymaga uszczegółowienia.

Pierwszy wiek naszej ery. Palestyna jest mało znaczącą, peryferyjną prowincją Imperium Rzymskiego, którym w dalekim (ponad 2300 km w linii prostej, ponad 3500 km drogą lądowo-morską) Rzymie rządzi cezar Tyberiusz, wielki miłośnik ogórków. W Palestynie istnieją dwa państwa – w północnej części Izrael, ze stolicą w Samarii, w południowej – Judea z Jerozolimą. Judea jest częścią imperium, ale ma autonomię religijną i w pewnym sensie administracyjną. Jej ważnym terytorium jest Galilea, gdzie mieszkał Jezus i jego rodzina. Formalnie rządzi tu marionetkowy, podległy Rzymowi król Herod Antypas, syn słynnego i zasłużonego dla Judejczyków Heroda Wielkiego, który zmarł w czwartym roku przed naszą erą. Antypas jest tetrarchą, czyli jednym z czterech żydowskich władców Palestyny. Nie był w Palestynie lubiany, zwłaszcza od czasu, kiedy to – sprzecznie z religią żydowską – poślubił swoją bratową i kuzynkę Herodiadę, która porzuciła swego męża, przyrodniego brata Antypasa. Z matką i ojczymem zamieszkała piękna Salome, córka Herodiady z pierwszego małżeństwa. Jednym z głównych i głośnych krytyków tego związku był prorok Jan Chrzciciel, o pół roku starszy kuzyn Jezusa, prawdopodobnie działacz ortodoksyjnej sekty esseńczyków.

Za krytykę niemoralności Heroda Antypasa Jan Chrzciciel został wtrącony do więzienia. Zabito go w 32 r. z rozkazu tetrarchy, gdy Salome wykonująca na jednym z przyjęć dla swego ojczyma erotyczny taniec siedmiu zasłon, za zdjęcie ostatniej z nich na prośbę matki zażądała od Heroda głowy proroka. Dostała ją na srebrnej misie.

Herod Antypas sprawował władzę administracyjną, z której niewiele wynikało, ale miał także pewne prerogatywy sądownicze i odpowiadał przed Rzymianami za spokój społeczny w swoim państwie. Władzę religijną w Judei sprawowała Wielka Rada, Sanhedryn, w skład której wchodzili kapłani i przedstawiciele miejscowych notabli, wybierani głównie spośród stronnictw saduceuszy i faryzeuszy. Do niej należało też sądownictwo religijne, orzekanie zgodności z zasadami judaizmu i rozstrzyganie sporów w tej dziedzinie. Na terenie Jerozolimy Sanhedryn dbał także o spokój społeczny i swobodny handel.

No i wreszcie Rzymianie. Prefektem Judei, czyli namiestnikiem rzymskim w tej prowincji był wówczas już od siedmiu lat Piłat, średniej klasy urzędnik najprawdopodobniej wywodzący się z Pontu (stąd: Poncjusz), czyli północnego wybrzeża dzisiejszej Turcji, nad Morzem Czarnym. Do niego należało dbanie o spokój w Jerozolimie, tłumienie zalążków buntu i czuwanie nad regularnym przesyłaniem podatków do Rzymu.

Komu z nich zagrażał Jezus? No, właśnie rzecz w tym, że nikomu. Prawie. Z całą pewnością nie Rzymowi, bo o panowaniu najeźdźców nie wypowiadał się w ogóle. Jeśli trochę wbrew niemu samemu uważano go za króla czy mesjasza, czyli wybawiciela – nigdy tego nie potwierdzał, przeciwnie: mówił że królestwo jego nie jest z tego świata. A Rzymianie byli zasadniczo zainteresowani tym światem, nie tamtym. Czy był, z judaistycznego punktu widzenia heretykiem? To już jest kwestia interpretacji: co prawda mówił o sobie jako o Synu Bożym, ale jeśli Bóg jest stwórcą wszystkiego, to i wszystkich ludzi, gór, lasów i tego osiołka, na którym Jezus wjechał do Jerozolimy, i Jezusa samego. I nas. A zatem, jeśli w to wierzymy, to i my jesteśmy dziećmi Bożymi.

Tyle że Jezus, według ewangelistów, mówił o tym nie metaforycznie, tylko realistycznie. Potwierdza to opis sceny przemienienia na Górze Tabor, gdzie Jezus ukazany jest jako Bóg, co autoryzują objawieni tam starotestamentowi prorocy Mojżesz i Eljasz. A to już jest grube przestępstwo religijne, bo w judaizmie w owych latach Bóg był wielkim, tajemniczym panem wszystkiego i nawet jego imienia nie wolno było wymieniać, pod groźbą ukamienowania. Tyle, że żydowskie spory religijne Rzymian nie interesowały, zaś prefekt nazywany niekiedy, niesłusznie, prokuratorem Judei miał wyłączność na ferowanie wyroków śmierci. A te wydawane być miały tylko za najcięższe przestępstwa, takie jak morderstwa i spiskowanie przeciwko władzy rzymskiej. Stąd też sfabrykowane – a może tylko nadinterpretowane – posądzenia o podżeganie przez Jezusa do buntu przeciw cesarzowi. Całkowicie nieprawdziwe.

Jak to możliwe, żeby tłum, który jeszcze w niedzielę był gotów nosić go na rękach, w piątek wrzeszczał do Piłata „Ukrzyżuj go”? Przecież nie w proteście przeciwko rzekomemu spiskowaniu wobec Rzymian (których w Jerozolimie ludzie nienawidzili, bo byli okrutnymi, barbarzyńskimi – według żydowskich kryteriów - poganami)? I na pewno nie za to, że był na bakier wobec religii starego prawa, bo jeszcze niedawno z entuzjazmem przyjmowali te rzekome herezje, nie mówiąc już o sławie, jaką cieszył się nie tylko jako nauczyciel, ale i jako uzdrowiciel. Nie. Obie sytuacje – z niedzieli i z piątku – daje się wytłumaczyć psychologią tłumu, który najpierw entuzjazmował się rzekomą przewalanką, jaką Jezus ma w ich opinii urządzić rzymskim okupantom, a potem, kiedy okazało się, że to w ogóle nie o to chodzi – zwrócił się przeciwko człowiekowi, który zawiódł ich nadzieje. A zresztą – jeśli ktoś był kiedyś na tłumnie zapełnionym boisku piłkarskim czy hokejowym – to wie, jak bezrefleksyjnie ludzie poddają się wrzaskom prowodyrów. A tacy na pewno byli, i w niedzielę, i w piątek. Nie twierdzę, że przed pałacem prefekta Piłata stanęli kibole z piłkarskiej „Żylety” na stadionie Legii, sterujący tłumem, ale gdy ludzie Annasza i Kajfasza puścili w ruch koło nienawiści, to już samo poszło. Zresztą, mogło być i tak, że na dziedzińcu pałacu, obok sędziwych arcykapłanów – autorytetów religijnych Jerozolimy – stanęli tylko ich współpracownicy, dworzanie, najemnicy, spostponowani przez Jezusa kupcy i ich słudzy. Już setka ludzi przed Piłatem wrzeszcząca „Ukrzyżuj go”, „Uwolnij Barabasza, nie Jezusa” mogła na namiestniku sprawić wrażenie, że oto przemówił głos ludu, słynny rzymski vox populi. A ci, co Jezusa cztery dni wcześniej witali palmami i okrzykami „Hosanna”, zostali w domu, bo było mnóstwo roboty przed świętami, bo się bali wdawać w awanturę, bo była brzydka pogoda, bo myśleli, że Król Żydowski, mesjasz i Syn Boży nie potrzebuje pomocy zwykłych ludzi – machnie ręką i wszystkie więzy spadną, a prześladowcy legną pokotem. Barabasz wyszedł na wolność.

I obywatele Palestyny, i członkowie Wielkiego Sanhedrynu znali Jezusa i jego działalność od dawna, przynajmniej od trzech lat. Dlaczego wcześniej nikt ani nie obwoływał go królem, ani nie wsadzał do więzienia? Po prostu dlatego, że takich jak on, pozornie, w Palestynie od lat było wielu. Wiemy ze źródeł historycznych, że co chwilę na ulicach miast i w pustynnych okolicach wsi pojawiali się prorocy, zapowiadający nadejście końca świata, albo przynajmniej wielkich kataklizmów, mieniący się zbawicielami, mesjaszami – albo takowymi byli ogłaszani przez mniejsze czy większe grona wyznawców, uzdrowiciele czy nawet wskrzeszacze zmarłych. Stary Testament pełen jest takich ludzi, zresztą jest ich mnóstwo we wszystkich kulturach i we wszystkich czasach, nawet współczesnych, choć, jak się wydaje, jedynym współczesnym Bogiem Wszechmogącym jest technologia, a jej aniołami są aplikacje, algorytmy i chatboty sztucznej inteligencji. Przed wydarzeniami paschy roku 33 Rzymianie w zasadzie w ogóle nie interesują się Jezusem, ani on nimi. A przedstawiciele religii mojżeszowej nie mają – jak się wydaje - nic przeciwko jego działaniom nauczycielskim, a nawet chętnie z nim dyskutują: i uczeni w piśmie, i faryzeusze. Jednak sprawa z Jezusem okazuje się dla władz religijnych zdecydowanie poważniejsza niż działania wcześniejszych domorosłych proroków i zamawiaczy chorób. Inna rzecz, że tego co powyżej napisałem, nie potwierdzają poważne źródła historyczne i wszelkie tutejsze rozważania musimy opierać jedynie na zapisach ewangelistów.

Do zmiany zachowań tłumu oraz intensyfikacji działań Sanhedrynu dochodzi zaraz potem, gdy Jezus, wjechawszy na osiołku do miasta idzie do najważniejszego miejsca Jerozolimy, czyli wielkiej świątyni i urządza tam demolkę. Na dziedzińcu, może i w głębi budowli działają kantory wymiany walut, obok handlarze sprzedają zwierzęta ofiarne. Jest hałas, smród, brud. Dom boży wydaje się mało istotnym dodatkiem do prymitywnej komercji. To także nic nowego: z jarmarku i handlu ofiarami utrzymało się wiele pokoleń kupców, bankierów i personel świątynny, który im sprzedawał licencje. Pewno było tak też wtedy, kiedy 12-letni chłopak, po ucieczce od młodej Marii i stolarza Józefa wrócił do świątyni i tam zadziwiał swoją wiedzą dorosłych uczonych. Ale tym razem Jezus wpada w szał i fizycznie atakuje kupców, bije ich, niszczy ich dobytek i krzyczy, żeby nie robili targowiska z domu jego ojca. Jego ojca. Tym razem już nawet przychylni mu ludzie nie wezmą tego za metaforę. Co więcej, wszyscy słyszą jak mówi, żeby zburzyli tę świątynię, a on ją w ciągu trzech dni odbuduje.

To, rzecz jasna, przenośnia: dziś interpretuje się to w ten sposób, że Jezus mówi o sobie – zapowiada, że jego ciało zostanie zniszczone, ale po trzech dniach zmartwychwstanie. Jeszcze dziś, kiedy to piszę, czuję w tym mocno naciągane tłumaczenie. A przecież wiem, co według ewangelii wydarzyło się potem. Zaś wtedy, na świątynnym dziedzińcu nikt – poza nim samym – nie wie, jak sprawy dalej się potoczą. Jedni, pewno najliczniejsi, potraktują to jako przechwałki wkurzonego faceta, który chce udowodnić, że jest wszechmocny, a więc ma prawo rozpirzyć targowisko. Inni popukają się w głowę. Ale szpiedzy Sanhedrynu zapiszą w notatnikach: Jeszua z Nazeretu nawołuje do zburzenia świątyni jerozolimskiej.

Jeśli wierzymy w to, że Jezus musiał zostać w Jerozolimie niesprawiedliwie skazany i zabity po to, żeby mógł zmartwychwstać, na czym oprze się w zasadzie jedyny fundament chrześcijaństwa – to wydarzenie w świątyni jest świadomie zaprojektowaną prowokacją. Ale wysłannicy Sanhedrynu nie przychodzą. Jeszcze nie. Jeszcze wciąż z nim dyskutują, przekonują, polemizują. A więc musi być Ostatnia Wieczerza – wydarzenie o charakterze mitu założycielskiego największej religii świata. A po niej – zdrada Judasza.

Judasz. To jest już zupełnie nieprawdopodobna i na pierwszy rzut oka – niepotrzebna historia. Juda z Kariotu był jednym z najważniejszych uczniów Jezusa – wchodził w skład Dwunastu, czyli apostołów najbliżej związanych z Nauczycielem i był jedynym z nich, który nie pochodził z Galilei tylko z południowej Judei. Był podobno człowiekiem zaufanym, a nawet zaprzyjaźnionym z Jezusem, pełnił jakoby funkcję skarbnika grupy apostolskiej. Z tego punktu widzenia wybranie go – może przez szpiegów Sanhedrynu - do roli zdrajcy było jak najbardziej trafne. Tylko po co i komu Judasz miałby ujawniać tożsamość człowieka, którego od trzech lat dobrze znano, który parę dni temu był witany przez „całe miasto” jak król i który parę dni wcześniej zrobił taką awanturę w świątyni, że raporty na jego temat trafiły z pewnością przed oblicze najważniejszych ludzi w Judei?

No, ale to są tylko spekulacje, nie wiemy tego na pewno. Wróćmy więc do opisów ewangelistów. Trwa Ostatnia Wieczerza. W pewnym momencie, wcale nie na koniec, Jezus mówi: Jeden z was dziś mnie zdradzi. Apostołowie patrzą po sobie ze zdziwieniem, niepokojem i podejrzliwością. Nie wiedzą, o kogo chodzi. Jezus ujawnia, że zdrajcą będzie Judasz. Zdekonspirowany wstaje i wychodzi.

I co? I nic. Przecież na logikę, natychmiast powinni za nim pobiec i przynajmniej zażądać wyjaśnień. Tymczasem apostołowie siedzą spokojnie i piją wino. Uczta trwa dalej, Judasz idzie po swoje srebrniki. A w nocy wraca, gdy wszyscy są w Ogrodzie Getsemani i nie zatrzymywany przez nikogo, podchodzi do Jezusa i całuje go – to jest umówiony znak dla napastników: to on, to jego macie zatrzymać.

Podłość jakich mało: wydanie na śmierć Syna Bożego. A może Judasz myślał, że to tylko taka próba, no bo przecież cóż znaczy garstka pachołków świątynnych wobec kogoś, kto reprezentuje największą siłę wszechświata? Nauczyciel pstryknie palcami i nie tylko napastnicy znikną, ale wszystkie opresje ludzkie, Sanhedryn, Rzym, klęski głodu, suszy i nieurodzaju przestaną istnieć. Może apostołowie myślą, że Jezus żartuje? No bo jak można skutecznie zdradzić Syna Bożego?

Modne teraz są zabawy w historię alternatywną, spekulacje myślowe prowadzące do konkluzji innych niż zastane: co by było, gdyby nie było? Wyobraźmy to sobie: Judasz nie zdradza Jezusa. Rabbi nie zostaje aresztowany, nie staje przed sądem, nie milczy przed Herodem, który jako człowieka niespełna rozumu odsyła go z powrotem do Jerozolimy, Sanhedryn macha ręką i wraca do rozważania zawiłości Tory, w świątyni kupcy naprawiają stragany, zganiają z powrotem jagnięta i bydło ofiarne, po czym wznawiają handel, Jezus nie zostaje ukrzyżowany, nie ma zmartwychwstania, nie ma kostiumu ogrodnika i spotkania z Marią Magdaleną oraz uczniami w Emaus, jak się pascha kończy - zbiera swoich uczniów i wraca nad Jezioro Tyberiadzkie, albo rozpuszcza ich do domów, żon i teściowych, a sam zaszywa się w Betanii u Łazarza, Marty i Marii i odpoczywa. Po niedługim czasie żeni się, może z Marią Magdaleną, dożywa swoich dni gdzieś w gospodarstwie, albo przy warsztacie stolarskim, a może zostaje ważnym kapłanem w świątyni i przywódcą w Sanhedrynie i doprowadza do wycofania się Rzymian z Palestyny, która rośnie w siłę i przeciwstawia się inwazji pasterzy ze wschodu.

Tak czy inaczej nie powstaje chrześcijaństwo, którego podstawą i główną osią założycielską jest wiara w to, że Jezus istniał, poczęty z Ducha Świętego, narodził się z Maryi Panny, umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion. Zstąpił do piekieł, trzeciego dnia zmartwychwstał. Wstąpił na niebiosa, siedzi po prawicy Boga Ojca wszechmogącego. Stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych. Nie powstaje święty Kościół powszechny, ludzie nie wierzą w świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny. Bez amen. A może wierzą, ale zupełnie inaczej i w co innego?

No to może z tym Judą z Kariotu powinniśmy się pogodzić i przyznać, że bez niego i jego podłości wszystko byłoby na nic?

Nie i nie. Zdrada jest zdradą, a podłość podłością – bez względu na to, jakie intencje wobec zdrajcy i podleca miały siły wyższe. Bo, podobno – jak wiemy z księgi Genesis – Bóg obdarzył człowieka (a może nie tylko człowieka?) darem najwyższym, kto wie, może ważniejszym od życia: wolną wolą. Co prawda, zakazał mu równocześnie nabyć umiejętności rozróżniania dobra i zła, którą mogły zapewnić zabronione do konsumpcji owoce pewnego drzewa, ale człowiek owoce i tak zeżarł, a wiedzy nie posiadł.

Jednak wypada nam tu stwierdzić, że gdyby nie labilność uczuć jerozolimskiego tłumu, uległość Piłata wobec wydarzeń, które w zasadzie wymknęły się spod jego kontroli, egotyzm Wielkiego Sanhedrynu i zwykłe interesiki kupców świątynnych – nie byłoby tego tygodnia od Niedzieli Palmowej do Niedzieli Zmartwychwstania, może najważniejszego tygodnia w konstrukcji największej religii świata. A symboliczna waga opisanych w Ewangeliach wydarzeń jest większa, niż same wydarzenia. Istotą każdej religii jest próba pokonania – czy oszukania – śmierci i wiara w to, że wraz z ostatnim oddechem nie wszystko dla nas się kończy. Chrześcijaństwo do pokonania śmierci prowadzi ludzi przez śmierć swojego założyciela. Krzyż – najpopularniejszy w Imperium Rzymskim instrument kaźni – dla chrześcijan stał się symbolem życia, życia wiecznego. Niestety, Wielki Tydzień uświadamia nam również i to, że śmierć jest dla wszystkich nieunikniona – nawet dla istoty, która dla chrześcijanina jest zwycięzcą śmierci. Żeby pokonać strach przed śmiercią, trzeba przestać żyć. I to nam uprzytamnia – jak przed laty pisał na łamach „Kultury” Jan Zbigniew Słojewski (Hamilton) – noszona niekiedy od dziecka na szyi maleńka złota szubienica. Która nie jest gadżetem jubilerskim, znakiem triumfu czy symbolem gildii religijnej, tylko przypomnieniem, że choć jesteśmy śmiertelni, to śmierć jest immanentną cechą życia, które musimy cenić póki trwa. Bowiem możemy się nie urodzić, ale nie możemy nie umrzeć. Dlatego spróbujmy żyć pełnią życia, żeby go nie zmarnować.

I takie jest dla mnie przesłanie tego tygodnia, ważnego dla nas wszystkich, bez względu na osobisty stosunek do symboli, którymi Wielki Tydzień jest przepełniony. Dla wielu najważniejszymi symbolami tego czasu są pisanki, kurczaczki, bazie i poświęcony koszyczek pełen smakołyków. Dla mnie jest to wrzeszczący tłum, sfingowane oskarżenia, bezwzględność władzy, nieuchronność śmierci i cisza Golgoty. I rozpaczliwa nadzieja na to, że zdołamy to wszystko zrozumieć i pogodzić się z tym, dzięki wierze w to, że nasze życie mimo wszystko ma sens.