Maciej Pinkwart
Raj pozyskany
W Milanówku mama czekała na przydzielenie telefonu przez prawie 12 lat. Dostała.
Potem założyła na tarczę kłódkę, bo nie było jej stać na opłacenie rachunku. Po
latach, w Zakopanem, udało mi się zorganizować zakopiański oddział „Gazety
Krakowskiej” i siedzibę redakcji chciałem wyposażyć w dwa telefony. Mieściliśmy
się jakieś 50 metrów od budynku Poczty i Telekomunikacji. Złożyłem stosowne
podanie, a gdy telefonów wciąż nie było, poszedłem interweniować. W rozmowie z
dyrektorem argumentowałem, że redakcja dużo będzie dzwonić i będzie płacić duże
rachunki, na czym Telekomunikacja zarobi, więc uprzejmie proszę… itd. Dyrektor
wzruszył ramionami i powiedział, że może i Telekomunikacja zarobi, ale – zapytał
– co on z tego będzie miał? Powiedziałem mu, że na przykład to, że tego co
właśnie usłyszałem nie opiszę w gazecie. Dostaliśmy dwa numery.
Mieliśmy już wtedy jakieś rachityczne komputery, Internet już raczkował, więc
jeden telefon posłużył nam jako modem, bo nasze teksty nowocześnie przesyłaliśmy
do Krakowa tą właśnie drogą. Za każdym razem, gdy siadałem do redakcyjnego
peceta, przypominałem sobie moje blisko 10-letnie Atari, które za częściowo
pożyczone 80 dolców (dolar był wtedy wart 80 złotych) kiedyś kupiłem w PEWEX-ie
i stukając w to cudeńko głośno mówiłem, że trzeba tylko to oswoić, a to coś
zmieni nasz świat. Grając w Boulder Dash albo Zemstę Montezumy
moja rodzina nie bardzo w to wierzyła. Prowadziłem nawet w partyjnym tygodniku
nowosądeckim „Dunajec” kącik komputerowy, w którym przekonywałem, że komputery
to nie tylko wspaniała rozrywka i ułatwienie pracy pisarskiej i obliczeniowej,
ale też że to w przyszłości będzie urządzenie, zastępujące biblioteki, kadrowe i
magazynowe bazy danych i telefoniczną komunikację. Dość szybko mnie stamtąd
wywalili, bo podobno klasa pracująca miast i wsi
protestowała przeciwko zajmowaniu cennych łamów i marnowaniu papieru na
takie banialuki.
Dziś po mojej lewej ręce leży niewielki smarciak, którego zdolności
cyfrowe – użyjmy takiego uogólnienia – są kilkadziesiąt milionów razy większe
niż możliwości komputera, jaki obsługiwał misję Apollo, która wyniosła
Amerykanów na Księżyc. Komputer Apolla miał zaledwie 72 KB pamięci ROM i 4 KB
pamięci RAM. Mój telefon, na którym wszystko to sprawdziłem, ma 128 GB pamięci
ROM i 6 GB pamięci RAM. Jest w nim wszystko, czego potrzebuję – no, może z
wyjątkiem czteropaku piwa „Strong” – a kosztuje dziś równowartość 300 dolarów.
Jeśli wrócimy do Atari i jego ówczesnej ceny – to w przeliczeniu na dzisiejsze
wartości – za to Atari sprzed lat mógłbym sobie kupić dziś sześć smartfonów. Co
więcej – dziś telefon komórkowy mogę kupić byle gdzie (a nawet, nie wychodząc z
domu, przez… telefon), najtańsze, ale w pełni funkcjonalne aparaty kosztują
kilkadziesiąt złotych, a za cenę abonamentu, liczonego na kilkanaście czy
dwadzieścia parę złotych miesięcznie mam prawie nieograniczone możliwości rozmów
w kraju i zagranicą. To ostatnie na terenie Unii Europejskiej, za sprawą
unijnego ustawodawstwa, opracowanego i przeforsowanego dzięki europosłance Róży
Thun, skądinąd współdziedziczce zakopiańskiego Domu pod Jedlami, kosztuje tyle
co w Polsce. W ramach abonamentu rozmowy i SMS-y w znacznej części są za darmo.
Ale telefon w coraz mniejszym stopniu służy do telefonowania: ma w sobie aparat
fotograficzny i kamerę, ciągły dostęp do Internetu i setki aplikacji – od
kalkulatora, zegarka i kompasu, po monitoring stanu zdrowia oraz śledzenie ruchu
samolotów i nieba gwiaździstego nade mną. Jakby na nim zainstalowali
Pegazusa, to śledziłby także ład moralny we mnie… Cały świat jest
dostępny w kieszeni, czy torebce. No, prawie cały: telefon nie postawi mi co
prawda na stole pysznych greckich dolmadesów i przekąski tzatziki, ale powie mi,
jak mogę je sobie przyrządzić. Albo gdzie zamówić z dostawą do domu.
Sporo czytam. Sporo też jeszcze pamiętam, ale nieraz
napotykam w lekturach wyrażenia, których znaczenia nie rozumiem, albo
zapomniałem. Często (ech, ten pesel…) jakieś słowa mi umykają, mam je na
końcu języka i wiem, że za chwilę mi się przypomną (przynajmniej tym się
łudzę), ale potrzebuję ich już, teraz… Na przykład ciągle zapominam nazwiska
aktorek, które mi się bardzo podobają. Wpisuję wtedy w wyszukiwarkę Google jakąś
peryfrazę, na przykład dziewczyna, w której zakochał się bohater filmu „O
północy w Paryżu” – właśnie to zrobiłem – i w ćwierć sekundy sztuczna
inteligencja podpowiada mi: Dziewczyną, w której zakochał się główny bohater
filmu „O północy w Paryżu”, jest Adriana, grana przez Marion Cotillard. Jest ona
muzą i bywalczynią paryskich kawiarni lat 20. XX wieku, a jej postać odgrywa
kluczową rolę w romansie z Gilem (Owen Wilson) w podróży w czasie. Tyle
sztuczna inteligencja. Druga zaś to moja ukochana Kleopatra z filmu z Asterixem
– pstryk, i już wiem: Kleopatrę z filmu „Asterix i Obelix: Misja Kleopatra”
zagrała Monica Bellucci.
Nie jest to, oczywiście, żaden sposób na Alzheimera, trzeba przecież wiedzieć co
i gdzie wpisać, nie jest to też proteza inteligencji. Jest to po prostu
narzędzie, którego istnienia kiedyś domyślał się może tylko Stanisław Lem, a bez
którego dziś trudno mi wyobrazić sobie moje życie i pracę. Ale narzędzia można
wykorzystywać mądrze i głupio: metaforę mikroskopu, służącego do wbijania
gwoździa w ścianę wszyscy znają zbyt dobrze (można mikroskopem, ale lepiej użyć
młotka, który z kolei może służyć do wbicia tego gwoździa, albo do rozbicia
głowy sąsiadowi), więc przytoczę inną: można użyć wiertarki do zamieszania
herbaty, ale lepiej do tego posłuży łyżka, którą z kolei nie należy wywiercać
dziury w ścianie. Podobnie kwestia komunikacji: za mojego (długiego, przyznaję!)
życia komunikacja międzyludzka praktycznie zmieniła się radykalnie: wszyscy
znajomi są teraz do osiągnięcia w ciągu kilku sekund, bez względu na to czy są w
Zakopanem, czy w Cape Town, czy na Sumatrze. Mail – wychodzący już w młodszych
pokoleniach z użycia – Messenger, WhatsApp, SMS czy cokolwiek innego powodują,
że stale jesteśmy wśród ludzi.
Ejże! Czy na pewno? Co do mnie, odnoszę wrażenie, że im mam więcej możliwości
porozumiewania się, tym mniej udaje mi się porozumieć. Chyba to działa tak, że
skoro mogę skomunikować się z kimkolwiek natychmiast, no to mogę też jutro, czy
kiedyś. A ci, do których pisuję, niekiedy nawet nie potwierdzają otrzymania
wiadomości, bo przecież mają co innego do roboty. Często przypomina mi się
ponura anegdotka o pani, którą znaleziono nieżywą przed włączonym komputerem,
gdzie na otwartym Facebooku miała ponad dwa tysiące znajomych…
Oczywiście, dzięki komputerom czy teraz częściej smartfonom
możemy uzyskać odpowiedź na prawie wszystkie pytania. Ale po pierwsze –
prawie robi wielką różnicę. Po drugie – trzeba jeszcze umieć zadać pytanie.
Po trzecie – trzeba sporo wiedzieć, żeby móc zweryfikować odpowiedź. Zwłaszcza
teraz, kiedy sztuczna inteligencja ma zupełnie ludzkie skłonności do
nieprzyznawania się do swojej niewiedzy i często halucynuje – składa
odpowiedź z nieadekwatnych kawałków pseudowiedzy, jaka przelewa się przez
Internet, opowiadając nam kompletne bzdury, które świetnie ubrane w gramatykę i
pozory prawdopodobieństwa mogą nas wyprowadzić na całkowite manowce. Co gorsza,
ludzie często bardziej ufają owym odpowiedziom, niż „żywym” fachowcom: znamy
wszyscy smutne skutki posiłkowania się diagnozami i poradami doktora Google.
Ale to też nic nowego: wiele wieków przed komputerami i Internetem dawaliśmy się
zwodzić ludzkim szarlatanom, i dajemy się im zwodzić nadal: wystarczy
przeanalizować tysiąclecia rozmaitych doktryn politycznych, religijnych czy
spiskowych. Internet jest przeważnie za darmo – a przecież płaciliśmy nieraz za
niby-relikwie, np. szczeble drabiny, która się śniła Jakubowi. A propos:
zagadnąłem o te szczeble sztuczną inteligencję w moim komputerze, bo
chciałem sobie przypomnieć, jak nazywał się handlarz tych relikwii: oto
doskonały przykład halucynacji, tym razem typu dzwonią, ale nie w tym
kościele:
Chociaż drabina jest symbolem biblijnym, w niektórych
wierzeniach i kulturach pojawia się jej fizyczny wymiar. Na przykład, w sztuce
średniowiecznej, postać Sanderusa sprzedawała relikwie, w tym rzekomo szczebel z
tej właśnie drabiny, co miało odzwierciedlać handel świętymi przedmiotami.
Jak, widać AI nie skojarzyła z drabiną Jakubową Sienkiewicza i jego
Krzyżaków… Oczywiście, to dolegliwość przejściowa: za kilka lat takich
błędów nie będzie. Będą, rzecz jasna, inne. Ale świat, ludzkość, inteligencja –
nawet sztuczna – bez błędów byłyby niesłychanie nudne, nie do wytrzymania.
Jednak wspierając się wiedzą tego całego świata, który mamy na wyciągnięcie
ręki, musimy stale pamiętać o własnym krytycyzmie, o tym, że nadmiar
niezweryfikowanej informacji szkodzi.
Tak czy inaczej, musimy pogodzić się z tym, że świat, w którym – my, starcy –
się wychowaliśmy, dorośliśmy i się zestarzeliśmy – odchodzi i nie ma co się go
kurczowo czepiać i wychwalać, bo inaczej znajdziemy się w skansenie, w którym
nawet nie będzie jak zapłacić za bilet kartą, telefonem, zegarkiem czy obrączką
płatniczą (a jakże, próbowałem wszystkiego i pozostałem przy telefonie). Choć
czasem żal.
W młodości kolekcjonowałem różnojęzyczne słowniki. Nie wiem po co. Miałem
słowniki sanskrytu, hindi i swahili, zbierałem słowniki arabskie, angielskie,
niemieckie i francuskie, no i oczywiście polskie – słowniki poprawnościowe,
ortograficzne, frazeologiczne i najciekawsze – etymologiczne. Sporo tłumaczyłem,
a więc na półce znalazły się wielotomowe słowniki łacińskie, greckie, słowackie…
Sanskryt, swahili i arabski poszły gdzieś do ludzi, a te pozostałe siedzą
pokryte kurzem na najwyższej półce podręcznej biblioteczki, smutne, zapomniane,
niepotrzebne. Bo przecież nie będę próbował się wykuśtykać po drabinie, żeby
sprawdzić słowo, które mogę bez najmniejszego kłopotu wyszukać w Internecie… Nie
tylko zobaczyć, jak się je pisze, ale nawet wysłyszeć, jak się je
wymawia, nieraz w kilku dialektach lokalnych… I co ja teraz mam zrobić z tamtymi
słownikami? Podobnie encyklopedie: to kompletny anachronizm. Przy obecnym tempie
powiększania sfery wiedzy, wielotomową Britannikę należałoby wznawiać co
tydzień… No i tak właśnie się dzieje: Britannica, Larousse, PWN – nie mówiąc już
o niesłusznie krytykowanej Wikipedii – służą mi w wersji internetowej, on-line,
gdzie są aktualizowane na bieżąco. Te papierowe w zasadzie przestały istnieć.
A co z innymi książkami? Nie umiem wyrzucić, czy oddać na makulaturę, a taką
widzę przyszłość mojej biblioteki po tym, jak sam stanę się tomem w największej
książnicy świata. Od lat próbuję zastępować papier elektroniką, bo to i miejsca
nie zabiera, i łatwiej korzystać, e-booki na przykład są niezastąpione przy
sprawdzaniu cytatów, a ponadto w każdym komputerze czy telefonie są aplikacje,
które pozwalają, by to sprzęt nam na głos czytał książki czy gazety – co przy
starych i zmęczonych oczach ma spore znaczenie – ale po pierwsze: nie zawsze
wydawnictwa udostępniają swoje publikacje w postaci elektronicznej, po drugie –
cóż, może to konserwatyzm: ale gdy na biurku znajdzie mi się pięknie wydana,
gruba książka, w eleganckich, twardych okładkach – jest to jakoś przyjemniejsze.
Może dlatego, że patrząc na nią – widzę konkret. A patrząc na e-booka widzę
ekran telefonu czy komputera. Niby też konkret, ale jakby z innej bajki.
Świat bliższy dzięki nowoczesności nie stał się przez to mniej ciekawy, ale jest
zasadniczo łatwiej dostępny. Jednak trzeba i móc, i chcieć z tego korzystać.
Stwarza więcej możliwości, niż kiedykolwiek – także nam, ludziom starym. Bo
komputery, Internet i cały ten cyfrowy świat jest właśnie dla nas. Młodzi sobie
znajdą inne rozrywki – jeśli zechcą. Kłopot w tym, że korzystają także z tej
całej elektroniki, ale zdaje się w większości wybierają z tego cyfrowego raju
rzeczy nie zawsze mądre, nie zawsze przydatne i nie zawsze ciekawe. A bliskość
tik-tokowa jest żadną bliskością, tylko jej pozorem. Choć i to jest dla ludzi,
więc ani tego nie potępiam, ani w ogóle nie oceniam. Wiem, jakie to niesie z
sobą zagrożenie, ale mam abominację do wołania na puszczy. Puszcza kojarzy mi
się z robactwem i puszczaniem, co jest ze wszech miar niestosowne w moim wieku.
Co do mnie – szalenie się cieszę z tego pozyskanego raju nowoczesności. Głównie
z tego, że w sposób – jak mi się wydaje, bezkarny – mogę jak dotąd korzystać z
owoców drzewa wiadomości dobrego i złego i to zarówno bez diety jabłecznej, jak
i bez archaniołów z płonącymi mieczami u bram.