Maciej Pinkwart
Prawdziwych przyjaciół…
Jak się wydaje, Mickiewiczowska mądrość o prawdziwych przyjaciołach poznawanych
w biedzie nieco się zdezaktualizowała. Choć bieda jest prawdziwa, to jeszcze nie
najgorsza i miejmy nadzieję, że rację będą mieli ci, którzy przypominają
porzekadło: chroń nas, Boże od przyjaciół, bo z wrogami jakoś sobie poradzimy.
Niestety, wygląda na to, że jak na razie sami sobie nie poradzimy. Ani z
przyjaciółmi, ani z wrogami. No, ale póki jeszcze Kijów się broni, póty nie
musimy sobie z wrogami radzić sami. Póki Francuzi, Niemcy, Włosi i Skandynawowie
uważają nas za ważnych partnerów, mamy jakieś szanse w starciu z przyjaciółmi.
Jak długo jeszcze będziemy udawać, że Stany Zjednoczone są naszym przyjacielem,
sojusznikiem czy choćby partnerem? Ile jeszcze będzie zużytej wazeliny w
przemówieniach polskiego ministra wojny i ile będziemy musieli kupić
amerykańskich czołgów, elektrowni i używanych samolotów, żeby nas nie
potraktowano jak wygłodzonego bezpańskiego psa, tylko jak ulubionego pudla
kanapowego? Ile błazeńskich czapek muszą założyć politycy, żeby się przypodobać
za oceanem? Ile amerykańskich flag musi przed sobą podczas konferencji prasowej
umieścić kandydat na polskiego prezydenta, żeby może dostał przychylny tweet na
iksie?
Jak długo jeszcze będziemy mówić, że USA są ostoją demokracji? Czytam artykuł w
„Wyborczej” (Nr 82, 8 kwietnia 2025, Maciej Czarnecki, Przylot do USA i
zaostrzone kontrole Trumpa), a w nim o tym, że urzędnik imigracyjny na
lotnisku w Stanach ma prawo – poza szczegółowym odpytywaniem nas o cel podróży
(jeśli jest to cel turystyczny, może nas spytać jakie atrakcje zamierzamy
zwiedzić i nie daj Boże się pomylić) – zażądać od nas naszego telefonu, tabletu
i laptopa, odblokowania ich i umożliwienia przejrzenia naszej osobistej
korespondencji, sms-ów i mediów społecznościowych. Jeśli znajdą się tam jakieś
krytyczne uwagi na temat polityki USA, czy złośliwości na temat, na przykład,
pomarańczowego kosmity i jego porąbanych pomagierków z przedszkolnych
starszaków, możemy się pożegnać ze zwiedzaniem Wielkiego Kanionu, stracić
telefon, a sami wylądować w pace i zostać deportowani.
Pisząc to wiem, że za to nigdy nie zostanę wpuszczony do kraju, gdzie pierwsza
poprawka do Konstytucji gwarantuje wolność słowa, prasy i zgromadzeń, ale się
tam za cholerę nie wybieram, nawet gdyby osobiście Donald Trump zaprosił mnie do
Mar-a-Lago na popijawę z okazji wręczenia mu pokojowej Nagrody Nobla. No, chyba
że byłoby to połączone z uroczystością z powodu postulowanego przez Marka
Suskiego przyznania literackiego Nobla dla śp. Marii Dąbrowskiej. Ale nie, bo to
groziłoby spotkaniem z Dominikiem Tarczyńskim, a moje dobre wychowanie nie
pozwala na kontakty z takimi osobami.
Mam nadzieję, że żołnierzy amerykańskich wycofanych z lotniczego hubu w Jesionce
koło Rzeszowa nie zastąpią przyjaciele prezydenta Trumpa z bazy w Czkałowsku
koło Królewca. Ani, że jego genialna strategia ekonomiczna (sprowadzająca się do
tego, że kolor giełdy na rogu Wall Street i Broad Street stał się identyczny z
kolorem prezydenckiej czapli i krawatoslipek) nie każe mu uczynić Ameryki bogatą
przez zażądanie od Europy Zachodniej zwrotu pieniędzy z Planu Marshalla (z
odsetkami), a od Europy Wschodniej kosztów uposażenia Jana Nowaka
Jeziorańskiego, Aliny Grabowskiej i innych pracowników Radia Wolna Europa, nie
mówiąc już o kosztach powielaczy
dla Solidarności w latach 80.
Przyznam się też, bez nacisków, że dawno, dawno temu w naszym domu w Milanówku
pojawiła się przynajmniej raz paczka żywnościowa z UNRR-y, która to organizacja
firmowana była po wojnie przez ONZ, ale finansowały ją w 70 % USA. Jestem więc
winien administracji federalnej za kakao, pieprz i pyszne mleko w proszku,
dzięki której to pomocy wyrosłem na chłopa na schwał i w dodatku, zdaje się, w
miarę psychicznie zdrowego. Zwłaszcza, że od teraz ani nie spojrzę na
przyjaciela wielu Polaków Jacka Danielsa.
Choć patrząc na to co się dzieje tak w Waszyngtonie, jak i na ulicy Wiejskiej w
Warszawie zaczynam się obawiać, że niespodziewanie trafiłem do psychicznej
mniejszości.