Maciej Pinkwart
Zaklejanie mapy
15 lutego 2024
W jednym z opowiadań Stanisława Lema z cyklu Dzienniki
gwiazdowe podróżnik Ijon Tichy gdzieś w odległej galaktyce rozmawia z
misjonarzem, który opowiada mu o niezwykłych trudnościach w jego dziele
nawracania na katolicyzm okolicznych istot: żyjących w piekielnym gorącu, albo z
braku kończyn żegnających się ogonem, mających pięć płci, czy
zmartwychwstających codziennie rano, po wieczornym rozłożeniu się na atomy.
Watykan w odniesieniu do tych kłopotów milczy i nie udziela zakonnikowi żadnej
pomocy. Ale we wschodniej części galaktyki jest też obszar, w którym dla
głosicieli ziemskich ewangelii jest jeszcze trudniej - tam po prostu wszystkie
opowieści biblijne konfrontują z nauką: fizyką, kosmogonią, genetyką... Na te
kłopoty Watykan szybko znalazł radę - kazał tę część mapy wszechświata zakleić
nieprzezroczystym papierem.
Ta opowieść przypomina mi się ostatnio często, gdy słucham
dyskusji o wojnie Rosji z Ukrainą i optymistycznych, choć mało realistycznych
nadziejach na to, że Ukraina pokona Rosję, nad Kremlem załopoczą
żółto-niebieskie sztandary, Putin stanie przed Trybunałem Haskim, a potem
zniknie z powierzchni ziemi, zaś Rosja rozleci się na tysiąc kawałeczków i
przestanie być problemem dla mniej czy bardziej wolnego świata.
Ale jeżeli ktoś serio tak myśli, to powinien czym prędzej napić
się zimnej wody i zacząć myśleć od nowa. To nie jest nawet wishfull thinking,
ani polityczna utopia – udawanie, że części świata, która nam nie pasuje – nie
ma niczego nie rozwiąże. Owszem, teoretycznie wszystko jest możliwe, także i to,
że jadąca na oparach armia ukraińska pokona zasilaną przez Iran i Koreę Północną
(już samo to wydawałoby się jeszcze kilka lat temu ogromnym upokorzeniem dla
mocarstwowej Moskwy) armię rosyjską. A nawet to, że Federacja Rosyjska rozpadnie
się na 22 wchodzące w jej skład republiki, 9 krajów, blisko 50 obwodów i 8
okręgów. I zapewne każdy z nich będzie chciał dysponować przynajmniej
kilkunastoma wyrzutniami rakiet z pociskami nuklearnymi... Broń atomowa w
Czeczenii, Kirgizji, Inguszetii, Tatarstanie, Mordowii, Kraju Kamczackim czy
Obwodzie Kurskim chyba nie jest tym, o czym myślą wielcy stratedzy nad Wisłą,
Potomakiem czy Dnieprem – i dobrze, bo lepiej o tym nie myśleć.
Równie utopijne jest myślenie, reprezentowane przez część
politycznych emigrantów rosyjskich, a także kontrkandydata Putina w
nadchodzących wyborach prezydenckich (raczej nie wróżę mu zwycięstwa, a nawet
wątpię, żeby go do konkurencji w ogóle dopuścili) – Borysa Nadieżdina, który w
wywiadzie opublikowanym w „Wyborczej” (z 10 lutego 2024) powiedział:
Szczerze pragnę, aby Rosja była wielka, ale nie wielka w tym
sensie, w jakim Putin uważa, że jest wielka – z kindżałami i iskanderami
krążącymi tam i z powrotem. Ale wielka w tym sensie, że powinna być wolnym i
spokojnym krajem, do którego każdy chce przyjechać, a ludzie czują się tu
dobrze.
Miło jest pomarzyć, zwłaszcza, jeśli się kandyduje – też dość
utopijnie – na najwyższy urząd kraju, który ma największy na świecie obszar,
dysponuje największymi na świecie zasobami naturalnymi i energetycznymi, z
północy na południe rozciąga się na 4000 km, ze wschodu na zachód – na 9000 km i
ma 11 stref czasowych, a faktyczna różnica czasu astronomicznego między
Bałtijskiem w Obwodzie Królewieckim a Przylądkiem Dieżniowa nad Morzem Beringa
to 11 godzin 25 minut. Moja wyobraźnia nie sięga jednak sytuacji, w której ja,
moje dzieci, czy moje wnuki moglibyśmy gdzieś tak bliżej wiosny usiąść i
wyciągnąwszy mapę, zaplanować sobie dwa tygodnie wakacji w kraju, który leży
niezbyt daleko na wschód od nas, w którym jest tyle do zwiedzania i z którym
dzielimy spory kawał niełatwej historii i o którym moglibyśmy dowiedzieć się
tylu ciekawych rzeczy, gdyby... No, właśnie – gdyby co? Gdyby nie co?
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Nie wierzę w jakieś
antropologiczne uogólnienia o rosyjskiej duszy, odwiecznym rosyjskim
imperializmie, o tym, że Rosjanie zawsze to i tamto - bo to trąci rasizmem. Nie
ma czegoś takiego – poza Dostojewskim – jak rosyjska dusza, bo to nie dusza
decyduje w Federacji Rosyjskiej o postępowaniu człowieka, tylko władza, tępa
propaganda, sytuacja ekonomiczna i opaczne rozumienie świata. Federacja to 145
milionów ludzi, spośród których trzy czwarte to Rosjanie, a reszta – to
przedstawiciele blisko 200 narodowości. Mówi się tam po rosyjsku, ale oprócz
niego oficjalnie urzędowych języków jest dwadzieścia jeden, których nie
wymieniam, bo nie przypuszczam, żeby wiele osób w Polsce wiedziało cokolwiek o
takim na przykład języku selkupskim, ale i to niewiele znaczy – ludność
Federacji mówi w rzeczywistości 122 językami. Dialektów nie liczę.
Po co o tym piszę? Ano po to, żeby uświadomić wszystkim, którzy
dziś – wczoraj – jutro będą uważać, że wystarczy wesprzeć Ukrainę militarnie i
problem Rosji przestanie istnieć, że to nieprawda. Rosję można pokonać
wygrywając wojnę, choć w obecnej sytuacji trudno to sobie wyobrazić. Ale nie da
się jej podbić. Jakkolwiek ułożą się losy świata w najbliższej przyszłości,
jeśli tylko nie zafundujemy sobie opcji zerowej, to znaczy totalnego zniszczenia
cywilizacji – będziemy skazani na to, że niecałe 600 km od Polski na wschód
będzie nadal zaczynać się Rosja (o enklawie królewieckiej nawet nie mówię, choć
może powinienem). Od felietonisty nie należy oczekiwać tego, że będzie
przedstawiać uniwersalną receptę na rozwiązywanie problemów. Ale warto się po
prostu zastanowić nad tym, że problem istnieje i że najbardziej buńczuczne
deklaracje go nie rozwiążą.
Obecna wojna kiedyś się zakończy – i w zasadzie są tylko trzy
rodzaje takiego zakończenia:
1. Ukraina wygrywa, Rosja wycofuje się na granice sprzed 2014
roku, potwierdza memorandum budapesztańskie uznając jeszcze raz niepodległość
Ukrainy i integralność jej terytorium, ale sprzeciwia się wejściu tego państwa
do NATO. Wejściu Ukrainy do Unii Europejskiej sprzeciwia się większość państw
Unii, z powodów gospodarczych (tania i brudna produkcja rolna, tania siła
robocza). Na terytorium obwodów donieckiego, ługańskiego i na Krymie ożywa
partyzantka prorosyjskich „zielonych ludzików”. Rosja zbroi się na potęgę i
czeka na moment do odwetu. Konkluzja: wojna trwa.
2. Ukraina przegrywa, Rosja zajmuje całe jej terytorium i osadza
w Kijowie swojego człowieka, który próbuje zostać ukraińskim Łukaszenką. NATO
ustawia zasieki na granicach rosyjsko-natowskich. Na terytorium Ukrainy
rozpoczyna się walka partyzancka przeciwko rosyjskiemu reżimowi. Rosja utrzymuje
stan wojenny na całym terytorium, operacja specjalna się nie kończy.
Konkluzja: wojna trwa.
3. Zostaje zawarte porozumienie, w myśl którego za cenę oddania
Doniecka i Ługańska oraz rezygnacji z odzyskania Krymu Ukraina uzyskuje spokój
na pozostałym terytorium, gdzie państwa Unii i NATO ochoczo sprzedają swoje
usługi w sprawie odbudowy zniszczonego kraju. Rosja blokuje wstąpienie Ukrainy
do NATO, zresztą samo NATO się temu sprzeciwia, bo kraj członkowski nie może
mieć dyskusyjnej integralności terytorialnej. Ukraińska mniejszość (większość?)
na zabranych przez Rosję terytorium rozpoczyna walkę partyzancką. Rosja
wprowadza tam większe siły wojskowe, w tym samym czasie odbudowuje swój
potencjał militarny, szykując się do ponownej próby podbicia całej Ukrainy.
Konkluzja: wojna trwa.
Czy nie nauczymy się zatem z tym żyć, tak jak żyjemy z
trwającymi wojnami na Bliskim Wschodzie, na subkontynencie indyjskim, w Afryce,
na Kaukazie? Niestety, jest różnica skali i zapewne to sprawia, że do tej
sytuacji ani się nie można przyzwyczaić, ani jej jak na razie rozwiązać. Choć to
głupio brzmi, ale trzeba liczyć na terapeutyczną rolę upływającego czasu i
narastające problemy globalne. To zabrzmi jak herezja, ale grożą nam sytuacje,
wobec których okrutna wojna na Wschodzie może się okazać mało ważnym incydentem
w historii ludzkości.
Na osiedlowym parkingu zobaczyłem średniej klasy bmw, które na
zderzaku miało napis: Wołyń pamiętamy. Z pewnością jest to synekdocha i
chodzi o pamięć o rzezi wołyńskiej. Czy to deklaracja patriotyzmu, nienawiści do
wołyńskich morderców, potwierdzenie wiedzy historycznej, czy informacja o
doskonałym stanie umysłu i odporności na demencję? Chodziłem po okolicy,
oglądałem zderzaki i nie widziałem na nich deklaracji Auschwitz pamiętamy,
Katyń pamiętamy, Wolę pamiętamy, Jedwabne pamiętamy... No i
co z tego, że właściciel bmw pamięta Wołyń? Czy zbierze grupę innych
zderzakowców i pojedzie na Wołyń się mścić? Nie pojedzie, już tam za niego
mszczą się rosyjskie rakiety i irańskie drony. Sprawa Wołynia jest o tyle teraz
aktualna, że na ulicach spotykamy rodaków sprawców tamtej tragedii, którzy
szukają u nas bezpiecznego miejsca – i nas to coraz bardziej uwiera. Ich miejsce
– mówimy często – jest tam, pod rosyjskimi bombami, niech walczą i bronią naszej
cywilizacji. Jak obronią, to się z nimi policzymy.
Jeśli będzie nam dany czas, to stanie się on naszym głównym, a
może nawet jedynym sojusznikiem w walce z logicznie niedefiniowalnym problemem
Rosji. Ten słynny reset w stosunkach z Rosją nie jest tylko próbą
obrzucenia szambem Tuska i jego ludzi przez Michała Rachonia, Sławomira
Cenckiewicza i ich wspólników. To nie tylko całkowite niezrozumienie przez
polskich demagogów faktu, iż przywódcy ważnych krajów muszą ze sobą rozmawiać,
bez względu na to, co o sobie naprawdę myślą, bo każda rozmowa jest lepsza niż
szermierka guzikami atomowymi. To projekt Zachodu, który miał na celu
oswojenie władców Rosji i przekonanie ich do tego, że lepiej jest
współpracować niż skazywać się na wzajemne wyniszczenie. Zgoda: ogłoszono go i
zaczęto wdrażać przedwcześnie, wobec nie myślących logicznie szaleńców, nie
mając wystarczających atutów w kartach. Ale, czy się to nam dziś podoba, czy
nie, jutro przyniesie nam znów tę diabelską alternatywę: albo będziemy
współpracować, albo będziemy próbowali się zniszczyć, co jak wiadomo przy
dzisiejszej technologii należy rozumieć dosłownie. Obawiam się, że nawet
Einsteinowska anegdota na temat przyszłej wojny wydaje się przesadnie
optymistyczna:
Nie wiem jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie
światowej, ale czwarta będzie na kije i kamienie.
Wygląda bowiem na to, że nie będzie miał kto w tej czwartej
wojnie walczyć, a kije i kamienie także nie będą dostępne.
Wiara w to, że czas leczy rany i usuwa przeszkody, a także
zbliża ludzi w jednej, wspólnej cywilizacji jest może naiwna, ale mamy tylko ją.
Alternatywą jest zagłada albo cofnięcie się do neolitu. Tertium – w
zasadzie - non datur. Naturalnie, poza zasadą jest jeszcze, z
przeproszeniem – trzecia droga. Jest nią leczenie dolegliwości salcesonem,
gromkie pokrzykiwanie przez Facebooka, napisy na zderzakach czy – last but
not least - zaklejanie mapy.