Maciej Pinkwart
Najtrudniejsze wybory
21 marca 2024
W niewielkich miastach straszliwa banneroza i niestety nie ma ona nic wspólnego
z dawnym serialem kowbojskim, choć liczba kandydatów na miejskie i powiatowe
godności zdaje się wskazywać, że w samorządach mnóstwo osób poszukuje swojej
bonanzy. A może po prostu tak bardzo obrodziło nam w dziedzinie lokalnych
zbawców narodu?
Do wyborów jeszcze ponad dwa tygodnie, ale publikuję ten komentarz już dziś, bo
jeszcze jest chwila na zastanowienie się – i ze strony wybierających, i
wybieranych. I z mojej strony też.
Spoglądam na spis tytułów moich tekstów i widzę, że od paru lat większość z nich
dotyczy spraw – pozornie – wielkich: polityki ogólnokrajowej, świata wojen i
głodu, Kosmosu i kwarków, fizyki kwantowej i fizycznych cech mojego gatunku… A
przecież żyjemy, co prawda, w Kosmosie, wojny toczą się zawsze za blisko, a
dzwon zawsze bije nam – ale tak naprawdę na co dzień nasze życie toczy się po
ulicach naszej miejscowości, odwiedzamy nasze sklepy, uciekamy przed
szczekającym psem pana Rysia, podrywamy panią Kasię z parteru i podlewając
kwiatki na naszym balkonie, wchodzimy w konflikt z pościelą, wywieszoną na
balkonie piętro niżej.
Jednak nasze relacje ze światem reguluje oglądana telewizja czy przeglądane
posty internetowe, czego skutkiem jest to, że najprawdopodobniej większość z nas
częściej potrafi przypomnieć sobie nazwiska i twarze co bardziej aktywnych
(najczęściej w złym sensie) posłów, zwykle nie z naszego okręgu, niż radnych
reprezentujących naszą ulicę. Wybierając wójta, burmistrza czy prezydenta miasta
w większym stopniu gramy w wyborczą ciuciubabkę niż wybierając prezydenta kraju.
Bo w wyborach wyższego stopnia tak naprawdę wybieramy aktorów kiepskiego serialu
telewizyjnego pod tytułem Polityka, natomiast tu, w miejscu gdzie
mieszkamy, w najlepszym wypadku wybieramy znajomych. W gorszym – wybieramy
nieznajomych, tych których pies nigdy nas nie obszczekał i który nie zmoczyli
nam pościeli, podlewając kwiatki na balkonie.
Co parę lat mam nadzieję, że powstanie nowa ordynacja wyborcza, która zabroni
kandydatom wybieranym do samorządów wspierać się poparciem partii politycznych,
ba! – wyeliminuje z konkurencji działaczy, obiecujących nam nie tyle własną
pracę, pomysłowość i życzliwość dla sąsiadów, tylko przychylność „od tronu”, czy
inne gruszki na wierzbie. Częściowo tak się dzieje, ale to tylko kamuflaż:
najczęściej łatwo jest się dowiedzieć, czyjego poparcia oczekują rozmaite
komitety wyborcze o nic nie mówiących nazwach typu Razem dla miasta,
Miasto dla nas, Uśmiechnięta wieś, Nowoczesność w domu i zagrodzie,
Nasz powiat, Dla mieszkańców, Łączy nas… (tu pada nazwa
regionu czy okręgu wyborczego). Nieco lepiej pod tym względem jest na wsiach czy
małych miasteczkach – tam komitety wyborcze zwykle firmowane są przez konkretne
nazwisko, co zwykle wystarcza: wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. I kto za kim
stoi.
I teraz sięgam do felietonów już dawno opublikowanych. Bo co parę lat w
przededniu wyborów samorządowych piszę niemal to samo i nigdy jeszcze nie
musiałem skreślać tego, co z moich postulatów już zostało zrealizowane. Bo nie
zostało zrealizowane nic. Tak sobie myślę teraz, że to pewno moja wina – na
starość obwiniam się o wszystkie grzechy świata. To zapewne z mojej winy Ewa
zamiast zjeść węża przeszła na wegetarianizm i wrąbała jabłko. Potem Kain
wyeliminował Abla z przyszłego postępowania spadkowego po rodzicach, dostał
piętno i założył Kainowe plemię – zawsze się zastanawiałem z kim je założył,
jako że na świecie według tego, co zostało nam z dobrej księgi, żyli poza
nim jeszcze tylko Adam, Ewa, no i potem jeszcze pierwsi rodzice dorobili sobie
Seta, od którego wszyscy pochodzimy. Z kim Kain tentego? Wybór jest
między mamusią, która go raczej by nie polubiła po bratobójstwie, a którąś
samicą z naczelnych. Dla młodszych dziennikarzy: nie chodzi to o szefową
redakcji.
Trudne wybory znów przed nami. I znów musimy patrzeć na listy wyborcze niejako
zezem: jedno spojrzenie rejestruje nazwisko, z którym wiążemy jakąś partię i jej
polityczne preferencje, drugie – próbuje wydobyć z pamięci to, co wiemy o
kandydacie, jako naszym sąsiedzie, bliższym czy dalszym. Czy jest przeciw
aborcji czy za penetrującym chrzczeniem zygot w obrębie ciała kobiety, czy żąda
zamknięcia granic i wyjścia z Unii, czy może widziałby nas jako obywateli jednej
Europy, czy też jest może właścicielem sympatycznego beagle’a, jeździ
dwunastoletnią toyotą i codziennie pomaga odrabiać matematykę swojej córce? Czy
kandyduje na burmistrza, czy na burmistrzę?
Poprzednie wybory samorządowe były w listopadzie 2018 roku i niezbyt się nimi
przejmowaliśmy. Wybory to wybory, wygrają albo nasi swoi, albo cudzy swoi, w
sumie niewiele od nich zależy – czy załatają dziurę na naszej ulicy, czy na
sąsiedniej, czy staną w pierwszym rzędzie w kościele, czy skromnie ukryją się w
czwartym, czy przebiorą się w kostium regionalny, czy będą udawać panów…
Nieważne. No i wyszło, jak wyszło. Nieoczekiwanie byliśmy z nimi ponad pięć lat,
w czasie których nasi wybrani musieli zmagać się ze śmiertelnym zagrożeniem dla
nas wszystkich, jakie wywołały epidemia Covidu i wojna w Ukrainie, w dodatku w
atmosferze ciągłej wojenki polsko-polskiej, która, niestety, objęła wszystkie
szczeble demokracji i autokracji, wszystkie środowiska i nawet większość rodzin.
Wtedy, ponad pięć lat temu, podobnie jak w 2014 roku, myślałem, że przecież
sprawa jest prosta, tylko się ją niepotrzebnie komplikuje. Nic się od tamtej
pory nie zmieniło, więc sięgam do starego felietonu:
Gdyby ktoś chciał zdobyć moje poparcie, powinien obiecywać kontynuację tego, co
dobrego zrobiła poprzednia władza, a nie deklarować, że dotąd świat nie istniał
i zacznie się dopiero od jego kadencji. Głosowałbym na tych, którzy by mi
powiedzieli, skąd będą usiłowali uzyskać pieniądze na realizację swoich
obietnic. I na tych, którzy wspieraliby rozwój Nauki i Kultury. Napisałem z
wielkich liter, by wiadomo było, o jaką naukę i kulturę mi chodzi.
Moim kandydatem byłby więc burmistrz, który by ufundował stypendia dla
wywodzących się z naszego regionu najlepszych przyszłych lekarzy, nauczycieli,
przyrodników, ekonomistów - przyznawane w drodze konkursu, obejmujące gwarancje
zatrudnienia, zwrotną pomoc w zdobyciu mieszkania i… miejsca parkingowego.
Poparłbym radnego, który by dążył do wspierania miejscowych architektów i
urbanistów, oferując im udział w rozwiązywaniu lokalnych problemów rozwojowych i
w planowaniu inwestycji. Wsparłbym kandydata, który by mnie uwiadomił jakie
książki przeczytał w ostatnim roku i nie mówił, że nie ma na to czasu. Wsparłbym
taką władzę, która wprowadzi do budżetu fundusze na coroczny zakup jednego
dzieła plastycznego dla lokalnego muzeum, na wsparcie konkursu kompozytorskiego,
na dofinansowanie filmu, na zakup książek dla biblioteki, na stypendium dla
pisarzy. Po co nam to? – zapytają kandydaci wiedzący, że pieniądze na załatanie
dziury w jezdni są lepszą inwestycją w elektorat. Ano, po to, by coś po was
zostało, jak przestaniecie rządzić. Uważałem wtedy także, iż w wyborach
samorządowych nie ma miejsca na politykę i ideologię, a wielkie ogólnokrajowe
partie – w tym rządzące – nie powinny w ogóle się do nich wtrącać.
Dziś idziemy do wyborów poniekąd po gruzach, w warunkach, które zafundowała nam
poprzednia władza centralna i w sytuacji, kiedy po zmianie władzy, wojenka
polsko-polska stała się jeszcze gorętsza, bardziej chamska, bardziej nastawiona
na zniszczenie przeciwnika niż na zwycięstwo nad kimkolwiek. Niestety, nadal nie
jest ważne, co który kandydat samorządowy obiecuje i jakie inicjatywy zamierza
wysunąć i realizować. W wielu miejscach nadal liczy się to, czy będzie walczył o
Polskę partyjną, czy o jej pozycję w świecie, czy będzie wstawał z kolan,
uważając Unię Europejską za wroga, którego należy okiwać po to, żeby wyrwać z
niej pieniądze, ale nie podzielać jej wartości, czy będzie padał na kolana przed
krajowymi kacykami, trzymającymi łapę na naszych pieniądzach – czy będzie starał
się uzyskać wsparcie Unii dzięki byciu nowoczesnym Europejczykiem.
Ale może uda się przestać wybierać między PiS-em a nie-PiS-em, czy między
Kaczyńskim a Tuskiem. Bynajmniej nie proponuję tu jakiejś trzeciej drogi,
tylko drogę lokalną. Globalnej polityki oczywiście nie uda się uniknąć, bo ona
niestety wciska się do naszego życia czy tego chcemy czy nie. Ale jeżeli już
musi być obecna w tych wyborach, to niech pełni rolę dekoracji, zamiast pchać
się na proscenium i wygłaszać kolejne monologi Hamleta czy Wielkie Improwizacje.
I przede wszystkim wybierajmy tych, którzy zdają sobie sprawę z tego, że interes
publiczny nie jest sumą interesów prywatnych.