Maciej Pinkwart
Światy równoległe
17 października 2024
Prezydent Andrzej Duda wielokrotnie próbował dawać do zrozumienia, że jest
następcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz jego duchowym i politycznym
spadkobiercą – co wywoływało irytację, jeśli nie widoczną niechęć prezesa
Jarosława Kaczyńskiego, który po swoim bracie widział na stanowisku prezydenta
tylko siebie, albo nieważną marionetkę. Andrzej Duda, wyznaczony co najwyżej do
roli Poloniusza, usiłował grać Hamleta, co skutkowało swoistym paradoksem: jego
własne środowisko go lekceważyło, przeciwnicy polityczni go wyśmiewali i
oskarżali o różne nieprawości, ale jedna trzecia społeczeństwa głosowała na
niego i uważała za wybitnego męża stanu. Krytykowano, że jego żona na stanowisku
pierwszej damy jest wielką niemową, która pozwala się trzymać za rękę, czyta z
dobrą dykcją szkolne lektury i nie zabiera głosu w ważnych sprawach. W
nieważnych zresztą także. Ale nie było w tym ani wielkiej straty, ani wielkiej
pustki, bowiem jej mąż mówił dużo, czasem krzyczał, czasem grał pauzą i robił
miny, a zawsze wywoływał liczne, zwykle nieprzychylne komentarze.
Jeśli na początku pierwszej kadencji był skromnym waletem trefl w talii
pisowskich kart, to pod koniec drugiej usiłował wybić się na niepodległość i
zostać w tej talii asem, choć ta wybita niepodległość nie była niepodległością
od Nowogrodzkiej, tylko usiłowała wykazywać, że Nowogrodzka jest już passé
i jedynie Wielki Pałac może przejąć wszystkie atrybuty polskiej walczącej
klerykalnej prawicy. Sprawia to wrażenie, że kończą się naraz dwie kadencje –
pisowskiego prezesa i pisowskiego prezydenta. Tylko, że ten pierwszy odchodząc
zostaje i póki żyje (sto lat!) będzie demiurgiem dla kilkudziesięciu swoich
pretorianów i kilku milionów wyznawców, a ten drugi, odchodząc w polityczny
niebyt, pozostanie w pamięci jako challenger, którego nie stać było na własny
talent i własne pomysły: w ostatnich miesiącach swojej ostatniej kadencji
Andrzej Duda jest nie tyle asem w pisowskiej talii, ile jokerem: zapewnia
zgarnięcie lew, bo tylko on po wyborach sprzed roku może przebić inne figury,
ale wywołuje nie strach i szacunek, tylko śmiech. Bo joker najczęściej występuje
w kostiumie błazna, a nie każdy błazen jest Stańczykiem, albo choćby Yorickiem.
Środowe wystąpienie prezydenta w Sejmie było wisienką na tym trującym torcie i
dokładnie pokazało, o co chodzi w tym etapie walk w politycznym kisielu.
Andrzej Duda nie jest pierwszym polskim prezydentem, który zjawisko kohabitacji
z rządem wyłonionym z jego przeciwników politycznych traktuje nie jako pole
trudnej współpracy dla dobra kraju, tylko jak pole walki w okopach pierwszej
wojny światowej. Robił to już jego idol, Lech Kaczyński, który po 2007 roku
stworzył w swojej kancelarii Okopy świętej Trójcy, a nawet paradoksalny rząd na
uchodźstwie, z własną polityką wewnętrzną i zagraniczną, próbami sterowania
wojskiem i policją, z żenującymi kłótniami o to, kto gdzie będzie Polskę
reprezentował, z połajankami o dostęp do krzesła na konferencjach
międzynarodowych (tam, gdzie dla Polski był przewidziany jeden reprezentant,
rządowy, nagle pojawiał się prezydent i kazał dostawiać drugie krzesło), z walką
o rządowy samolot. Czym się to skończyło – wiemy dobrze. A może nie wiemy? W
2010 roku polska wizyta państwowa mająca upamiętniać 70-lecie zbrodni katyńskiej
została rozdzielona na dwie osobne: 7 kwietnia 2010 w Katyniu pojawił się
premier Donald Tusk i ówczesny premier Rosji Władimir Putin. 10 kwietnia rano z
Warszawy wyleciał samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim, który nie chciał
stanąć obok Putina, nawet gdy ten miał uznać winę ZSRR za Katyń. W samolocie
Tu-154 znalazł się cały Front Jedności Narodu, bo Lech Kaczyński chciał pokazać,
jak bardzo on i tylko on reprezentuje Polskę. A potem był Smoleńsk.
Dzisiejsza sytuacja w Polsce, po wygranych rok temu przez koalicję demokratyczną
wyborach, jest o wiele gorsza. Niektórzy mówią, że mamy w kraju chaos,
spowodowany przez dwie rzeczywistości prawne. Nie, rzeczywistość prawna jest
jedna: to wciąż jest rzeczywistość, którą zbudował PiS. I niech nas nie
uspokaja, nawet moralnie, to, że ta PiS-owska rzeczywistość prawna w istocie
jest bezprawiem. Być może tak jest: ale jeśli nie chcemy dokonać jakobińskiej
rewolucji i próbować odrzucić ryczałtem wszystkie prawa, które radośnie uchwalił
sobie PiS w latach 2015-2023, to musimy w tej rzeczywistości nauczyć się
funkcjonować. A choćby uświadamiać sobie i innym, jaka ona jest.
Poprzednie dwie kadencje rządów PiS doprowadziły do sytuacji, w której w całej
strukturze państwa polskiego nastąpiła taka degrengolada, że jego funkcjonowanie
stoi na krawędzi katastrofy. Wynika to z faktu, że co prawda tzw. Zjednoczona
Prawica przestała rządzić, ale pozostawiła po sobie system prawny, sankcjonujący
bezprawie. Paradoks? Nie, praktyka.
Wszyscy znamy słynną scenę z Misia, zakończoną zdaniem: Nie mamy
pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi? Traktujemy ją jako przejaw
bezczelności. Ale wystarczy, żeby Sejm większością głosów przyjął prawo, które
zezwala zabierać płaszcze klientów. I już: złodziej kradnie w zgodzie z prawem.
Powiecie: to przykład wymyślony. To prawda, więc sięgnijmy do czegoś
konkretniejszego. Wszyscy oglądaliśmy, jak największy samolot świata w czasie
pandemii przywiózł do Polski zakupione w Chinach (przez państwową spółkę KGHM)
maseczki i inne środki ochrony, które potem okazały się bezwartościowe, nie
mające certyfikatów i w ogóle nie nadające się do niczego. Transport tego
badziewia witali na lotnisku premier i członkowie rządu tak, jakby to była
wizyta jakiegoś wysokiego dostojnika. Niedługo potem ujawniono, że polskie
ministerstwo zdrowia kupiło za ogromne pieniądze inne środki ochrony od
znajomego Podhalanina, który na co dzień był instruktorem narciarskim pana
ministra, a pośrednikiem w sprzedaży był ktoś, handlujący bodaj oscypkami pod
Gubałówką, zaś respiratory, mające ratować życie ciężko chorych kupiono od
firmy, handlującej bronią. Ich ceny były większe od cen rynkowych, dostarczono
tylko część sprzętu, który był niesprawny, a handlarz uciekł z pieniędzmi.
Wszystko wiemy – kto, za ile, jak, a więc nic tylko napisać akt oskarżenia i
postawić kogo trzeba przed sądem. Nic z tych rzeczy. PiS zadbał o to, by w
ustawach związanych z covidem umieścić paragraf, zwalniający od
odpowiedzialności osoby, postępujące niezgodnie z prawem w stanie wyższej
konieczności, jaką niewątpliwie była epidemia.
Dodajmy do tego tysiące krewnych-i-znajomych królika, poobsadzanych w
instytucjach, spółkach, ministerstwach, wymiarze sprawiedliwości, administracji
państwowej i samorządowej… W sytuacji, kiedy poparcie społeczne waha się pół na
pół, a interes państwa i obywateli ma się nijak do interesów partii i jej
prominentów, musi dochodzić i dochodzi do ewidentnego sabotażu, a w najlepszym
wypadku planowej opieszałości w przywracaniu stanu normalności prawnej. To,
jeśli w ogóle będzie możliwe w czasie jednej kadencji, będzie trwać tak długo i
będzie wyglądać na taką nieudolność, że najgorętszym zwolennikom demokratycznej
władzy ręce opadają. Dodajmy do tego społeczne przeświadczenie, że poprzednia
władza działała szybko i skutecznie, choć parszywymi metodami, kierując się
niezrozumiałym upodobaniem do kultu nie najwybitniejszej przecież intelektualnie
jednostki, otoczonej setkami bezrefleksyjnych potakiwaczy, a obecna musi nie
tylko obijać się o ściany prawnego bezprawia, ale i lawirować między
często rozbieżnymi interesami koalicjantów.
No i jeszcze jedno, co zakorzeniło się jak na razie trwale w naszym życiu
społecznym: bezprzykładne i bezkarne chamstwo, agresja, brutalizacja języka już
nawet nie debaty publicznej, bo tej zwyczajnie nie ma, tylko połajanek rodem z
magla. Magli zdaje się zresztą też nie ma… Na chamstwo, brak kultury i agresję
polityczną kodeksowych paragrafów brak. Oczywiście, premier, członkowie rządu,
niektórzy dziennikarze i działacze NGOS-ów mogliby wobec chamideł z obecnej
opozycji, oskarżających ich publicznie o najgorsze zbrodnie, ze zdradą kraju,
szpiegostwem i planowym działaniem przeciwko życiu i zdrowiu obywateli na czele
stosować oskarżenia prywatne, dochodzić w sądach odszkodowań za naruszoną
godność osobistą – ale wtedy nie mieliby czasu pracować, a sądy, jeśli w ogóle
doszłoby do procesów, rozpatrywałyby ich pozwy za jakieś 7-8 lat.
Do tego wszystkiego dochodzi narracja pisowskich odpiłowanych od koryta notabli
i pisowskiego ludu, walczących jakoby z autokracją obecnego reżimu, w obronie
Konstytucji, praw pracowniczych, wolności słowa. To, że najgorliwszymi obrońcami
polskiej Konstytucji są teraz ci, którzy za swoich rządów za organizowanie
spotkań na temat Konstytucji wsadzali ludzi do policyjnych suk i wyrzucali ich z
pracy, mogłoby być śmieszne, ale jakoś nie jest. Dodatkowo przygnębiające jest
to, że po odkurszczeniu TVP kilkaset tysięcy osób natychmiast przestawiło
swoje piloty na TV Republikę – tylko dlatego, że przejęła ona sposób
prezentacji, pracowników i wiadra pomyj od dawnych mediów rządowych. Ci ludzie
nie szukają w TVR lepszej i szybszej, obiektywniejszej informacji – szukają
nienawiści, której w innych telewizjach nie mają. Ta nienawiść jest im potrzebna
do życia, jak tlen. No i gadaj tu o narodowej zgodzie…
I nad tym wszystkim pomyka wybujałe ego polityczne odchodzącego prezydenta,
wspieranego i wspierającego w sprzężeniu zwrotnym wszystkich powoływanych z
naruszeniem wcześniejszego prawa (Prawo zezwala nam nie chronić pańskiego
płaszcza…) prokuratorów, sędziów Sądu Najwyższego i sądów powszechnych,
Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa… I nie ma się co pocieszać,
że Andrzej Duda kończy swoją kadencję za niespełna 300 dni: 300 dni to bardzo
długo. Poza tym – nie ma najmniejszej pewności, że po tych 300 dniach nie
nastąpi kolejnych pięć lat kogoś, kto okaże się neo-Dudą. W dodatku działacze
PiS twierdzą, że zaraz po tych wyborach dokonają (legalnego, oczywiście)
przewrotu politycznego i przejmą władzę w Sejmie, zgłaszając votum nieufności
wobec Donalda Tuska, mając większość złożoną z PiS-u z przystawkami,
Konfederacji i PSL-u. PSL co prawda twierdzi, że żadnych porozumień z PiS-em nie
zawiera, ale pamiętamy, jak kiedyś prezes PSL Waldemar Pawlak mówił, że w
każdych okolicznościach rządzić będzie ich, PSL-u, koalicjant.
Dlatego warto się zastanowić przed pomstowaniem na nierealizującego szybko i
wszystkich obietnic Tuska, na niewymachującego pistoletem czy choćby kajdankami
Bodnara, na bezradną niekiedy i mało skuteczną prokuraturę i wciąż funkcjonujące
z PIS-owskim zakalcem służby. Warto pohamować wybujałe ego ministra spraw
zagranicznych z ambicjami prezydenckimi i rozbudować aktywność prezydenta
Warszawy, który jeśli ma kandydować na prezydenta Polski – do czego ma wszelkie
kwalifikacje – powinien trochę odpuścić kwestie tramwaju do Wilanowa i pokazać
mieszkańcom Parzęczewa, że i dla nich powstanie tramwaj do lepszej przyszłości.
Bo, niestety, słonie bojowe nie poszły do zoo, a Hannibal jest ciągle ante
portas.