Maciej Pinkwart
4 kwietnia 2024
Pewno się zdziwicie, ale jestem zdecydowanym przeciwnikiem
aborcji. Zdecydowanym, choć nie bezwarunkowym. Jednak nie zawsze tak było. W
czasach PRL-u, kiedy to aborcji nie nazywano jeszcze w tak wyszukany sposób,
tylko mówiono brutalnie o skrobance, albo eufemistycznie o zabiegu,
co zrównywało przerwanie ciąży z wycięciem kurzajki czy, w cięższych
przypadkach, z usunięciem ślepej kiszki - uważałem, że człowiek zaczyna żyć
dopiero wtedy, kiedy się urodzi. Przedtem jest to po prostu płód,
nie
wiadomo co w nim siedzi, czy dziecko, czy potworek, czy nowotwór typu zaśniad
groniasty. To tylko zestaw komórek, którego życie jest
wciąż tylko swojego rodzaju ewentualnością, która może zakończyć się powstaniem
noworodka po dziewięciu miesiącach. Ale też może się wcześniej zakończyć
poronieniem, w wyniku którego nie będzie niczego dobrego. Ciekawe, że myślenie
tego rodzaju jakoś nie stało mi wtedy w konflikcie z faktem, że sam byłem
wcześniakiem.
Nie przypominam sobie, żeby o aborcji mówiono wtedy głośno i z
oburzeniem. Temat ten raczej był poruszany półgłosem i to tylko wtedy, kiedy
zdarzyła się wpadka, a sytuacja w żadnym wypadku – jak się zdawało – nie
pozwalała na akceptację nagłego stanu błogosławionego. I raczej mało kto
rozstrzygał tę kwestię w kategoriach moralnych czy światopoglądowych: przerwanie
ciąży było kwestią organizacyjną: trzeba było znaleźć stosowny gabinet i zdobyć
pieniądze na zabieg. Pierwsze nie sprawiało kłopotów. O tym, że człowiekiem –
dzieckiem – jest już zygota, czyli komórka zawierająca podwójny zestaw
chromosomów, powstająca w chwilę, od godziny do dwóch dni po udanej randce, nikt
nie myślał, a może nawet nie wiedział. Na religii częściej mówiono wtedy o
męczeńskich śmierciach, tak miłych Bogu i chętnie ponoszonych przez świętych
pańskich niż o powstawaniu życia. Rzecz jasna, nie studiowaliśmy ani
Arystotelesa, ani św. Augustyna, ani św. Tomasza z Akwinu, który – jak to się
zwłaszcza teraz często powtarza – twierdził, że płód otrzymuje duszę, czyli
staje się potencjalnym człowiekiem po 40 dniach od zapłodnienia, jeśli ma się
zeń narodzić chłopiec. Dziewczynka otrzymuje duszę po 90 dniach. Dlaczego tak –
no, bo żeńska osobniczka to w ogóle coś niedorobionego, błąd natury, bo skoro –
jak twierdzili doktorzy kościoła – życie powstaje wyłącznie z nasienia męskiego,
to powinni się rodzić sami mężczyźni. Jednak androgeneza nie występuje, bo Bóg
tylko kobiecie dał urządzenia, które pozwalają na ciążę i narodziny, więc rodzą
się też kobiety, niemniej jednak jest to swojego rodzaju aberracja natury. Ale
bez kobiet nie ma narodzin, więc kobieta musi być chroniona w czasie ciąży. Na
aborcję nie było zasadniczo zgody Kościoła, chyba że powstawała alternatywa:
albo życie płodu, albo życie matki. Wtedy trzeba było ratować matkę. Tak było
kiedyś. Dziś wybór tego, komu pozwoli się umrzeć: matce, dziecku czy najczęściej
obojgu lekarze zgodnie z klauzulą sumienia pozostawiają Panu Bogu. Niech On się
martwi.
Ale te rozważania nie miały w najmniejszym stopniu wpływu na
zmianę mojego myślenia o ciąży, aborcji i narodzinach. Niewykluczone, że gdzieś
tam, w mojej podświadomości zaszła zmiana na skutek stanowiska Kościoła, który w
Polsce zaczął głośno mówić o kwestiach aborcyjnych dopiero po odzyskaniu
niepodległości, kiedy to do dyskursu publicznego weszły sformułowania o
mordowaniu nienarodzonych, o Holokauście aborcyjnym, kiedy po miastach jeździły
samochody z planszami z filmu Niemy krzyk, z krwawymi szczątkami
porozrywanych płodów, rączkami, nóżkami, główkami, które już nigdy nie będą
żyły. Może sprawiły to narodziny własnych dzieci i poprzedzające je miesiące
ciąży, kiedy to dzień za dniem towarzyszył mi strach o to, czy wszystko jest w
porządku, czy dziecko – zawsze myślałem „dziecko”, nie płód, nie syn czy córka
(nie było jeszcze wtedy badań USG) - rozwija się prawidłowo, czy urodzi się
zdrowe i sprawne, czy nie powstanie szatańska alternatywa: dziecko, czy matka.
Chyba jednak największe znaczenie miała logika: jeśli nawet
organizm w łonie matki jeszcze nie jest człowiekiem, to tylko bezpieczne trwanie
w powiększającym się z tygodnia na tydzień brzuszku daje mu gwarancję, że
człowiekiem się stanie. Jeśli tego bezpiecznego trwania nie będzie – nowego
człowieka nie będzie. I oczywiście wiadomo, że bywają stany organiczne, kiedy
następuje naturalne poronienie, czasem wręcz seryjnie, to jednak w tym
dramatycznym przypadku działa sama natura, a nie my i opłacony przez nas lekarz.
Nie ukrywam, że do zmiany podejścia do tej sprawy przyczyniły się opowieści
zaprzyjaźnionej położnej, która jako neonatolog zajmowała się ratowaniem życia
dzieci, które bez jej pomocy by umarły, jako wcześniaczki, mieszczące się na
dłoni dorosłej osoby, jako dzieci wadowe czy genetyczne. I ta jej
radość, z jaką opowiadała o spotkaniu po latach takiego uratowanego dziecka,
które wyrosło i było gorąco kochane, a które w innych okolicznościach nigdy by
się nie urodziło, albo by zmarło zaraz po urodzeniu.
Dlatego zawsze, kiedy zaplątam się w dyskusję o aborcji,
przedstawiam swoje credo: zanim zaczniemy walczyć o legalność aborcji (do
którego bądź tygodnia) – co samo z siebie wydaje się być nieco oksymoroniczne –
pokażmy, co zrobiliśmy, by wiedza o ciąży i procesach rozmnażania się stała się
większa, a wraz z nią – by udawało się uniknąć niechcianych, przypadkowych ciąż.
Co zrobiliśmy, by środki antykoncepcyjne stały się powszechnie dostępne,
bezpieczne i skuteczne, skutkiem czego będzie zmniejszenie liczby wpadek,
a zatem albo aborcji, albo narodzin niechcianych dzieci. Logika prezydencka, w
myśl której jeśli się utrudni dostęp do antykoncepcji, to urodzi się więcej
kandydatów do chrztu, jest błędna, co pokazują statystyki wszystkich krajów
cywilizowanych. Nie, panie prezydencie - jeśli utrudni się dostęp do środków
antykoncepcyjnych, to będzie więcej aborcji i więcej tragedii. Może więcej
pogrzebów kościelnych, ale chrztów mniej.
Już od dawna myślę, że tam, w brzuszku
mamusi, siedzi nie płód, tylko malusi człowiek. Tylko zastanawia mnie to,
że
skoro tak uważa Kościół, to i jego wierni powinni tak uważać - a więc nie
przerywać ciąży. A jeśli przerwie ciążę ktoś spoza kościoła - to OK, jednego
heretyka mniej. Skoro w Polsce jest podobno jakieś 90 procent katolików, to o co
ta cała aborcyjna awantura? Jeśli Kościół nie potrafi swoją wizją ognia
piekielnego zmusić swoich wiernych owieczek (i baranów) do zaprzestania aborcji,
to dlaczego uważa, że dokona tego świeckie ustawodawstwo? Ale dziesięcioro
przykazań istnieje już tyle lat, a ludzie jak je łamali, tak łamią. Co prawda,
tak samo podchodzą do kodeksu karnego...
Wkurza
mnie okropnie to, że labidzenie na ten temat wygląda tak, jakby ewentualna
liberalizacja aborcji zmieniała prawo na takie, które ZMUSZA kobiety do aborcji.
Irytujące jest też to, że zakazywanie aborcji w ogóle jest przedmiotem prawa.
Kiedyś się tak zastanawiałem: jeśli tyle osób i Kościół uważają przerwanie ciąży
za zabicie człowieka, to po cholerę zakaz aborcji, jeśli jest w Kodeksie Karnym
artykuł 148: Kto zabija człowieka... To tak, jakby się domagano, żeby w
kodeksie osobno, dodatkowo, umieszczono zakaz zabijania mężczyzn, zabijania
blondynek i zabijania nożem.
Rozsądniejsze byłoby zatem ustanowienie prawa o dopuszczalności aborcji w
sytuacji, kiedy jest to niezbędne dla ocalenia życia i zdrowia matki oraz w
sytuacjach tragedii socjalnych. Ale przy jednoczesnym zainwestowaniu w wiedzę,
farmakologię i pomoc państwa dla nowonarodzonych dzieci. I nie chodzi mi o
podniesienie stawki i zmianę 800 na 1000 plus. Dziecka nie powinno się kupować,
powinno się go chcieć, kochać je i mieć warunki do jego dobrego wychowania. A o
tym wszystkim jakoś cicho. Łatwiej jest wymachiwać sztandarem, niż go utkać i
wyhaftować.
Takie rozważania zdystansowanego do tego problemu z kilku
powodów starucha są, w kategoriach realistycznych, nie warte funta kłaków.
Niechciane ciążę były, są i będą. I nadal będą przyczynami ogromnych ludzkich
tragedii. I dla tych kobiet (nie tylko kobiet!), dla których powstaje
dramatyczny konflikt między nieoczekiwanym załamaniem się własnego życia a
opresją prawa, religii i obyczaju, i dla tych, które z pokorą będą dźwigać ten
krzyż zamieniając swoje i cudze istnienia w Golgotę, i dla tych, które nie
poddadzą się pokorze i podejmą wszelkie wysiłki, żeby dziecka się pozbyć - w
pokątnym gabinecie, za granicą, przy pomocy wieszaka, okna życia czy muszli
klozetowej. I dla tych, które wybiorą śmierć z własnej ręki, swoją i tej drugiej
istoty.
Za drastycznie? Może. Ale czy nie ma takich przypadków?
Niestety, są. I dlatego przerwanie ciąży z tzw. przyczyn społecznych czy
psychicznych może być równie uzasadnione jak z przyczyn medycznych. Oby nie. Ale
zaklinanie rzeczywistości tej rzeczywistości nie zmieni. Przed nami nie stoi
więc alternatywa: zakaz lub liberalizacja aborcji, lecz wzrost świadomości
rodzinnej albo pozbywanie się ciąży. A państwo powinno szykować dla kobiet w
ciąży nie sale sądowe tylko przyjazne szpitale, a dla ich dzieci pomoc socjalną
i pedagogiczną. Mimo, że prokurator i ksiądz są tańsi niż żłobek.