Maciej Pinkwart

Skoki w bok

5 września 2024

 

Koniki polne wyginęły. A w każdym razie znikły z mojej ścieżki spacerowej. Przez wiele lat starannie uważałem, by na żadnego nie nadepnąć, bo zazwyczaj były niewielkie, kolorem zbliżone do asfaltu. Rzadko pojawiały się takie duże, kilkucentymetrowe zielone potwory, które, przestraszone, wyskakiwały wysoko w powietrze, tam otwierały przezroczyste skrzydła i odlatywały by zniknąć w zielonej trawie. Te „moje”, codzienne, miały od jednego do dwóch centymetrów, nie latały, tylko odskakiwały i czekały, co będzie dalej. Podziwiałem je, zastanawiając się, gdzie w ich kruchych i maleńkich ciałkach znajduje się tyle energii, gdzie mają ulokowane takie silne mięśnie, które pozwalają im odskoczyć nawet na pół metra, czyli pięćdziesiąt razy dalej, niż wynosi ich długość. Człowiek, by zachować proporcje, musiałby skoczyć jakieś 80 metrów, bez rozbiegu. Najskoczniejsi z nas próbują doskoczyć po rozbiegu do dziewięciu metrów, więc gdzie ludziom do koników polnych! Ja, choć kiedyś konkurencja skoków w bok nie była mi całkiem obca, gdybym dziś próbował skoczyć choć na drugą stronę ścieżki, raczej nie miałbym szans na pozbieranie się w całości, stąd też nawet nie przyjmuję zaproszeń na olimpiadę lokalną, w której trzeba skoczyć po piwo do sąsiedniego sklepu. Zwłaszcza, że w ramach życzliwości sąsiedzkiej spółdzielnia mieszkaniowa zarządzająca terenem osiedla, gdzie jest ten sklep, najpierw wyznaczyła granicę z naszym osiedlem przy pomocy gęsto posadzonych tui (tuj?), a potem gdy już ludność obydwu osiedli wydeptała ścieżki między drzewami, postawiła w tych miejscach drucianą siatkę, co zmuszałoby mnie do skakania po piwo wzwyż. Niektórzy bardziej usportowieni sąsiedzi pokonują siatkę jeśli nie wprost, to obok, między tujmi (tujami?), co zapewne skłoni zarząd tujowej spółdzielni do przeplecenia tui (tuj?) żyletkowym drutem kolczastym, a gdy i ten zostanie przez desperatów prosklepowych pokonany – do wprowadzenia obywatelskiej straży granicznej i stosowania pushbacków. Przykra, wręcz tujowa sprawa.

Oczywiście, nie ma sytuacji bez wyjścia – na moim osiedlu też jest sklep, do którego teraz nie mogą w ranach rewanżu skakać po bułeczki mieszkańcy osiedla zatujowego, ale go mniej lubię, no i zawsze mogę podjechać po piwo dookoła, samochodem. Może po prostu powinienem zrezygnować z piwa, co byłoby najlepsze. Od razy stałbym się lżejszy i bardziej sposobny do skakania w dal, wzwyż i w bok.

A koniki już nie skaczą. Wypatrywałem ich całe mijające lato, i nic. Fakt, że znacznie popsuł mi się wzrok, zjawiska tego nie tłumaczy: koniki znikły i basta. Na ścieżce, poza biegaczami, rowerzystami, nordicwalkingowcami, suwakami, popychaczami dzieci w wózkach i psami, wyprowadzającymi ludzi na spacer – maszerują co najwyżej ślimaki bezskorupkowe. Pomrów, jako ślimak zasadniczo bezdomny, a nawet seksualnie nie koniecznie dobrze zorientowany, porusza się niespiesznie, bo nie ma do czego i do kogo się spieszyć: ma zapewne głęboką wiarę w to, że nawet nie spiesząc się, dojdzie do celu. Przemierza ścieżkę spacerową od trawy do trawy, czyli przeważnie w poprzek i na tę niewielką odległość nie skacze, tylko pełznie, wyścielając sobie drogę własnym śluzem. Pokonanie ścieżki zajmuje mu godzinę albo dwie, i to przy sprzyjających okolicznościach, jeśli zagapiony czy złośliwy człowiek albo ludzkie młode nie rozdepcze go na śmierć. Psy i ptaki nie korzystają z takiego bezbronnego, pełzającego białka: widać pomrowy są niesmaczne, a może nawet trujące.

Nieobecność koników polnych próbuję sobie wytłumaczyć racjonalnie: może one tak jak cykady składają jaja, które muszą przeleżeć pod ziemią rok, dwa, może więcej, i potem, odrodzone, powrócą? O owadach wiem mało, ale przerażają mnie i fascynują zarazem: nie potrafię zrozumieć jak w tak krótkim (zazwyczaj) czasie w ich drobnych (zazwyczaj) ciałkach może zachodzić tyle przemian? Jeżeli życie owadów też liczy się od poczęcia, to najpierw mamy do czynienia z zapłodnionym jajem, którego charakter jest trudny do określenia. W każdym razie rodzi się zeń coś, co owada (ani jego poczętego jaja) zupełnie nie przypomina: gąsienica to przecież coś w rodzaju robaka, co najwyżej pierścienicy, może krocionoga. Pełza sobie jak moje pomrowy, pożera liście, nawet specjalnie nie rośnie. Któregoś dnia wydala z siebie cienką nitkę, oplata się nią szczelnie i precyzyjnie, nie używając do tego rąk, bo ich nie ma, ani innych kończyn, bo się do tego nie nadają. Siedzi w tym kokonie, a w środku dzieje się kolejna przemiana – gąsienicy w poczwarkę. Poczwarka jest prawdziwą poczwarą, choć nie robi nikomu krzywdy, bo przeważnie w ogóle się nie odżywia. Ale koniec końców wygryza się z kokonu (albo z własnej skóry, bo nie wszystkie przepoczwarzają się w kokonach) i wzlatuje ku niebu, słońcu i kwiatom jako motyl. Albo ku księżycowi, jako ćma. Albo tak sobie polatuje dla hecy, kocha się z innym owadem, składa jaja i da capo al fine.

Ale nasze koniki polne są prostsze w rozwoju: z jajeczka, które siedzi w ziemi od roku do pięciu lat, wylęga się nimfa, niestety nie mająca nic wspólnego z pięknymi boginkami greckimi, bo podobna do dorosłego osobnika, tylko malutka i bez skrzydeł. Rośnie i linieje – to jest wydobywa się ze swojej starej skóry, mając pod spodem nową, większą, ciałko się gwałtownie powiększa, po czym zastyga na nim nowa powłoka, nimfa znów linieje i tak sześć razy. Po czym samiec wydobywa skrzypce i gra. No, może raczej skrzypi pocierając tylnymi nogami o pokrywy skrzydeł. Jeśli w okolicy jest jakaś obdarzona nie koniecznie absolutnym słuchem samica, podąża w kierunku dźwięku, (uwaga: teraz będzie powyżej 18 lat!), a gdy znajdzie grajka, wdrapuje się na niego, a on od spodu przykleja jej do odwłoka dwie tórbecki: w jednej jest pakiecik z nasieniem, w drugiej – coś w rodzaju suplementów diety: środek odżywczy, który samica połyka, nasienie jakoś tam kontaktuje się z jajeczkami i niebawem cykl zaczyna się od nowa.

Czyli może tak się złożyło, że w zeszłym roku wszystkie koniki polne złożyły jajeczka, po czym wyginęły zimą, a my musimy poczekać parę lat, żeby nowe wyroiły się z ziemi? A na wątpliwą pociechę zostaje nam obserwacja bezdomnych ślimaków, która stanowczo powinna być niedozwolona dla dzieci, księży, polskiej prawicy i doktora Kosiniaka-Kamysza. Bo każdy pomrów jest hermafrodytą: jest zarazem samcem i samicą. Ale mimo tego nie rezygnują z przyjemności obcowania płciowego, choć w zasadzie nie wiadomo, który kiedy jest jakiej płci. Może płeć przy obcowaniu płciowym jest równie nieistotna, jak to, że słowo „obcować” bierze swój źródłosłów od słowa określającego obcość, a oznacza bycie z kimś blisko? No więc nasze paskudniki, całe gołe od urodzenia do śmierci i oblepione śluzem jak nie powiem co kiedy, spotykają się na jakiejś gałązce albo łodyżce trawy, wieszają się na niej na pasemku śluzu i robiąc buju-buju w pozycji 69 przekazują sobie śluzowe woreczki z plemnikami. Potem każdy wpycha ów woreczek do miejsca, gdzie trzyma jajeczka i nie mówiąc adieu i nie dogadując się w kwestii alimentów odpełzają każdy/każda w swoją stronę, po czym składają jajeczka z poczętymi pomrówkami do dziurki w ziemi (albo takową znajdują, albo wykopują dołek na głębokość 2-5 cm) w liczbie od kilkudziesięciu do kilkuset. I tyle o życiu płciowym współtowarzyszy moich zdrowotnościowych spacerów.

Siedzę na ławce nad Dunajcem i usiłuję nie wejść w bliższy kontakt z mrówkami, które tu nieopodal mają chyba podziemne mrowisko. Mrówka jest, konika polnego nie ma. Nie ma nawet ani jednego pomrówka. I chcąc nie chcąc przypominam sobie bajkę, która od dawien dawna ma uczyć ludzi pracowitości, zapobiegliwości i życia z planem, a nie marnotrawienia czasu, który jest nam dany. Ezop, frygijski niewolnik z czasów Krezusa, a więc z VI w. p.n.e. przeciwstawiał sobie mrówkę, gromadzącą zapasy na zimę i konika polnego, nie dbającego o jutro hulakę, żyjącego tylko tym, co niesie dzień. Przyszła zima, mrówka nie podzieliła się swoimi zapasami, konik polny został skazany na śmierć. Kiedy pierwszy raz czytałem tę bajkę, chyba w tłumaczeniu francuskiej wersji, napisanej przez Jeana de la Fontaine’a, polski przekład Władysława Noskowskiego – znienawidziłem bezduszną mrówkę i polubiłem wartogłowego konika. A potem się dowiedziałem, że i u Ezopa, i u La Fontaine’a trzpiotem nie jest konik, ale cykada. Tu się sprawy komplikują, cykada taka skoczna jak konik nie jest, a zresztą nad Dunajcem nie występuje, choć kto wie jak się sprawy potoczą, gdy ocieplenie klimatu będzie postępować: cykady do cykania potrzebują średniej temperatury dziennej powyżej 25 stopni, no a jak dotąd tego jeszcze nie mamy.

Jedyne, co cykadę łączy z konikiem polnym to to, że jej granie jest zmyłkowe: słychać je zawsze gdzie indziej niż ona sobie siedzi na drzewie. A konik polny uciekając przez naszymi nieuważnymi krokami prawie zawsze skacze nie do przodu, nie w górę, tylko w bok. Dlatego go mile wspominam i czekam, kiedy wróci na moją ścieżkę zdrowia.

 

Inne komentarze i recenzje