Maciej Pinkwart

O rybie i autobusie

1 lutego 2024

 

Rzadko zgadzam się z panią profesor Magdaleną Środą, ale tym razem – („Wyborcza” z 30 stycznia 2024) jak najbardziej: też uważam, że dziennikarze niepotrzebnie tyle piszą o odstawionych od władzy politykach PiS-u. Niby ja wiem, że to jakby obiektywne, że to krytyka, że może dla beki – ale o byłej władzy w mediach jest więcej niż o obecnej. Wsadzą – nie wsadzą, wyjdą – nie wyjdą, wejdą – nie wejdą... do Sejmu, czy do Parlamentu Europejskiego, a może na prezydentów Radomia czy Warszawy... Gdy w sobotę PiS ruszył w Polskę i jego działacze wygadywali bzdury z większą niż przed wyborami intensywnością – to było tego w mediach tyle, że niemal przyćmili finał Wielkiej Orkiestry Owsiaka, choć i jej było za dużo.

Magdalena Środa sugeruje, żeby potraktować ich tak, jak by się należało: odesłać do medialnego składu starzyzny. Pełna zgoda – tylko że tak się niestety nie da. Nie tylko dlatego, że dziennikarze chętnie piszą o takich rzeczach, które irytują ludzi, bo powodują klikalność. Na pewno nie po to, żeby coś w polityce zmienić. Wyznawcy PiS nie czytają tekstów krytycznych wobec swojej partii, a przeciwnikom takie teksty niczego nowego nie wnoszą – już chyba nie można ich utwierdzić jeszcze bardziej w przeświadczeniu, że to był najgorszy rząd i najokropniejsza partia od czasów Peerelu.

Można, naturalnie, powtarzać, że prezes Jarosław już całkiem się odkleił od rzeczywistości, że mu peron odjechał, a on sam poszybował daleko w Kosmos – o ile, oczywiście, w Kosmosie mógłby szybować. Ale to po pierwsze nieprawda, bo choć wypowiedzi ma może i niezborne, to jednak jest w nich jasna i klarowna idea: Tusk jest be, ja jestem cacy, walczymy o wolność słowa, a kto będzie przeciw, zostanie skasowany. No i po drugie: wciąż prezesowi raczej klaszczą niż gwiżdżą, a jeśli ktoś nie klaszcze zbyt entuzjastycznie, to może zebrać cięgi werbalne, a i po ryju może wziąć.

Ostatnio prezes lekko się wycofał ze zrównywania Tuska z Hitlerem, bo łaskawie przyznał, że w tej metaforze bynajmniej mu nie chodziło na przykład o ludobójstwo, bo do tego Tusk jeszcze się nie posunął. No i co? Ulżyło nam? W walce o wolność słowa nie masz większego wojownika nad prezesa, który zapowiedział, że partia dołoży wszelkich starań, żeby wybudować nową, wielką, prywatną telewizję, która będzie taka, jak on i jego wyborcy lubią. Oczywiście – dodał zaraz – nie będzie to taka wielka i wspaniała telewizja, jaką była TVP przez poprzednie osiem lat i równie oczywiście, że najlepiej by było wygrać wybory i przywrócić tę naszą, czyli ichnią telewizję. Sprzężenie zwrotne, czyli kółko graniaste: trzeba mieć władzę, żeby mieć telewizję, bo jak się ma telewizję, to się ma władzę. Prezes przeoczył jednak to, że przerżnął wybory (to znaczy: poniósł zwycięstwo) mając tę swoją wspaniałą telewizję. A teraz chce zrobić trochę gorszą, która pomoże mu wygrać i mieć tę lepszą.

Ale nie piszę tego, żeby polemizować z prezesem. To działanie kompletnie jałowe. Piszę dlatego, że od mojej przyjaciółki – jedynej, jaka mi została z poglądami propisowskimi – usłyszałem ostatnio przez telefon, że ona TEJ telewizji oczywiście nie ogląda. Do niedawna TA telewizja to był TVN, ale teraz chodziło o TVP, tylko tę z programem „19.30”. A dlaczego? Bo TA telewizja kłamie. Jak kłamie? Kłamie, bo nie mówi źle o Tusku i nie chwali Zjednoczonej Prawicy.

Nie oglądałem TVP od kilkunastu lat i pewno w przyszłości nadal nie będę oglądał, aliści od jakiegoś czasu po „Faktach” przełączam na „19.30”, żeby porównać. TVN ma lepszych prowadzących, ale układ materiału i wszechstronność przekazu są lepsze w obecnym TVP. Te nowe wiadomości są obiektywne aż do bólu, momentami nudnawe, ale na pewno nie można im zarzucić upartyjnienia czy kłamstwa. Rzecz jasna dla tych, którzy przez lata przyzwyczaili się do agresji, mieszania informacji z komentarzem, albo zgoła zastępowania jednego drugim, dla tych, którzy uwierzyli, że tylko ten przekaz jest dla nich dobry, bo odpowiada ich gustowi – taka zmiana jest nie do przyjęcia.

I tu dochodzimy do przykrej konstatacji, której nie chciałbym nazywać sednem. Wygląda na to, że obiektywna telewizja wyborcom PiS-u nie jest wcale potrzebna, że wolność słowa, o którą TERAZ walczą jest utożsamiana z wolnością słowa agresywnego, żeby nie powiedzieć – z wolnością kłamstwa. I to nie jest pogląd tylko jakiejś ciemnoty, która nie zna świata i łykała tę agresję jak gęś kluski. Tej agresji, tego chamstwa brakuje także ludziom inteligentnym, wykształconym, zdawałoby się – kulturalnym. Tym, o których dobrostan duchowy chce tak bardzo dbać ogromnie przeze mnie ceniony i szanowany prof. Marcin Matczak. Profesor i inni symetryści uważają, że Tusk wygrał, no to już nie ma o czym mówić, jest OK, bardzo się cieszymy. Ale PiS przegrał i bardzo to przeżywa, a że jest jaki jest, to wiadomo, że nie cofnie się ani o krok, więc, żeby stworzyć przestrzeń do porozumienia, do którego Tusk tak dąży (Kaczyński nie musi, on poczeka, aż mu władzę zwrócą...), to cofnąć się musi koalicja demokratyczna.

Na takie porozumienie mojej zgody nie ma. Tym bardziej, że w słowie porozumienie istnieje rdzeń: rozumienie. Jeśli PiS zrozumie, dlaczego nam ich postępowanie nie odpowiada, i dlaczego przegrali – wtedy jakaś przestrzeń dla porozumienia się stworzy. Albo nie, bo nie wystarczy rozumieć, jeszcze trzeba to zrozumienie zaakceptować.

Za ostro? Bynajmniej. Przekaz tamtego TVP, sprzed szarży „pułkownika” Sienkiewicza, składał się w programach informacyjnych prawie wyłącznie – jeśli chodzi o ówczesną opozycję oraz o naszych bądź co bądź, sojuszników europejskich – z kalumnii, oskarżeń, pomówień i inwektyw. I co? I nic. Nie wiem, czy to było jedynie powielanie poglądów i haseł rzucanych przez Jarosława Kaczyńskiego i jego polityczne protezy, czy wręcz przeciwnie – prezes przejął styl swoich ulubieńców, których nazwisk nie warto przypominać. I jeśli ci komentatorzy na służbie PiS-u są po prostu nieprofesjonalni, a często zwyczajnie chamscy, to od inteligenta z Żoliborza można by było wymagać nieco więcej - jeśli już nie kultury, to znajomości prawa. Zwłaszcza, że jest on doktorem prawa (co ostatnio nie jest najlepszą rekomendacją). Choć zdaje się, że jeśli chodzi o prawo, to Jarosław Kaczyński praktycznie nie miał z nim wiele wspólnego, a w każdym razie nie tyle, ile być może czeka go niebawem. Nie pracował jako adwokat, sędzia, prokurator czy radca prawny, a jeśli krótko był na etacie uniwersyteckim w Białymstoku, to nie koniecznie jak praktyk prawniczy. Ale powinien wiedzieć, że gdy kogoś się o coś oskarża, to albo ma się na to dowody, albo nie. Jeśli mówi się publicznie, że ktoś jest przestępcą, mając na to dowody, to należy dowody te przedstawić organom ścigania – inaczej można zostać oskarżonym o ukrywanie przestępcy. A jeśli się dowodów nie ma i zarzuca się komuś przestępstwo – to samemu staje się przestępcą.

Kaczyński publicznie wielokrotnie pomawiał Tuska o zdradę polskich interesów narodowych, o bycie agentem obcego państwa, o działanie na szkodę Polski. I o to, że jest rudy. Albo prezes ma rację (w co wierzą święcie jego wyznawcy, w tym moja wysoko wykształcona przyjaciółka), to powinien dowody przedstawić prokuraturze (która przez osiem ostatnich lat była mu co najmniej życzliwa) i Tusk powinien albo już siedzieć, albo spędzać więcej czasu przed sądem, niż w rządzie – albo nie ma racji, oskarża fałszywie i to on powinien stanąć przed sądem. Tymczasem nie dzieje się ani jedno, ani drugie. Dlaczego?

Pamiętacie, jak premier Mateusz Morawiecki mówił o mafiach vatowskich, które ukrywał rząd PO-PSL? I jak to rozbicie tych mafii przez rząd PiS pomogło polskiej gospodarce? Może coś przegapiłem, ale jakoś nie zauważyłem, żeby choć jeden vatowski mafioso stanął przed sądem. Czy choć jeden polityk Platformy został oskarżony przez prokuraturę o ochronę przestępców vatowskich? Też nie zauważyłem. Ale za to wymiar sprawiedliwości zainteresował się machinacjami vatowskimi trzech urzędników ministerstwa finansów. Wyłudzeń VAT mieli dopuszczać się od listopada 2015 r. do sierpnia 2018 r. Czyli za rządów PiS-u.

Po wygraniu wyborów przez PiS w 2015 roku w Sejmie nowi ministrowie przez długie godziny opowiadali o straszliwych przekrętach, jakich dopuścili się ich platformerscy poprzednicy. I co? I nic. Ani jeden minister za owe przekręty nie trafił do paki, i ani jeden pisowski działacz nie stanął przed sądem za pomówienia. Żeby była jasność: nie stawiam tych spraw na jednej płaszczyźnie. Ale wkurza mnie i to bezczelne obrzucanie błotem ludzi bez konsekwencji, i to opowiadanie o tym, że polityk musi mieć twardą skórę i nie przejmować się kalumniami, które na niego rzuca Kaczyński czy ktokolwiek. Tusk może się kalumniami Kaczyńskiego nie przejmować, ale pan Iksiński, słuchając tego i widząc, że nikt za kłamstwa i fałszywe oskarżenia nie ponosi konsekwencji nauczy się, że prawo nie obowiązuje i jeśli Kaczyński może Tuska nazywać bezkarnie agentem niemieckim, to on może bezkarnie nazywać Igrekowskiego złodziejem, a jego żonę lafiryndą tylko dlatego, że mu się nie podoba to, że Igrekowscy mają balkon po słonecznej stronie, a Iksińscy mają okna od strony śmietnika.

Inna rzecz, że działacze pisowscy kilkakrotnie oskarżani przed sądem za różne rzeczy bezczelnie i bezkarnie odmawiali wykonania wyroków, nie stawiali się przed rozmaitymi komisjami czy kontrolerami NiK-u i włos im z głowy nie spadł. Pamiętacie, jak wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki, gdy sąd nakazał mu przeprosić obrażanego posła Sławomira Nitrasa powiedział, że nigdy tego nie zrobi? Chyba się nie mylę, że dotąd nie przeprosił i nie dostał za to nawet grzywny? A Nitras machnął ręką? Może jeszcze toczy się postępowanie odwoławcze? Albo ułaskawieniowe?

Obym był złym prorokiem, ale podejrzewam, że nawet teraz nic się w tej kwestii nie zmieni. Bo obecnie rządzący politycy mają tak mało czasu i tak bardzo chcą pojednania, które obiecywali narodowi, że nie widzą, iż polityczna ryba okropnie cuchnie od głowy i zepsute od tej ryby stosunki społeczne mogą już być nie do naprawienia. I co wtedy?

Też jestem zdania, że miłość jest lepsza od nienawiści, a sympatia od antypatii. Ale jak pijak obrzyga cię w autobusie – jak to mówił profesor Bartoszewski – to nie jest przyjemne. Jednak choć wtedy są zawsze dwie możliwości – można wysiąść z autobusu i można pijaka z autobusu wyrzucić - rzecz jest w tym, że tak czy owak potem swoje ubranie trzeba oddać do pralni.