Maciej Pinkwart
O rybie i autobusie
Rzadko zgadzam się z panią profesor Magdaleną Środą, ale tym
razem – („Wyborcza” z 30 stycznia 2024) jak najbardziej: też uważam, że
dziennikarze niepotrzebnie tyle piszą o odstawionych od władzy politykach PiS-u.
Niby ja wiem, że to jakby obiektywne, że to krytyka, że może dla beki – ale o
byłej władzy w mediach jest więcej niż o obecnej. Wsadzą – nie wsadzą, wyjdą –
nie wyjdą, wejdą – nie wejdą... do Sejmu, czy do Parlamentu Europejskiego, a
może na prezydentów Radomia czy Warszawy... Gdy w sobotę PiS ruszył w Polskę i
jego działacze wygadywali bzdury z większą niż przed wyborami intensywnością –
to było tego w mediach tyle, że niemal przyćmili finał Wielkiej Orkiestry
Owsiaka, choć i jej było za dużo.
Magdalena Środa sugeruje, żeby potraktować ich tak, jak by się
należało: odesłać do medialnego składu starzyzny. Pełna zgoda – tylko że tak się
niestety nie da. Nie tylko dlatego, że dziennikarze chętnie piszą o takich
rzeczach, które irytują ludzi, bo powodują klikalność. Na pewno nie po
to, żeby coś w polityce zmienić. Wyznawcy PiS nie czytają tekstów krytycznych
wobec swojej partii, a przeciwnikom takie teksty niczego nowego nie wnoszą – już
chyba nie można ich utwierdzić jeszcze bardziej w przeświadczeniu, że to był
najgorszy rząd i najokropniejsza partia od czasów Peerelu.
Można, naturalnie, powtarzać, że prezes Jarosław już całkiem się
odkleił od rzeczywistości, że mu peron odjechał, a on sam poszybował daleko w
Kosmos – o ile, oczywiście, w Kosmosie mógłby szybować. Ale to po pierwsze
nieprawda, bo choć wypowiedzi ma może i niezborne, to jednak jest w nich jasna i
klarowna idea: Tusk jest be, ja jestem cacy, walczymy o wolność słowa, a kto
będzie przeciw, zostanie skasowany. No i po drugie: wciąż prezesowi raczej
klaszczą niż gwiżdżą, a jeśli ktoś nie klaszcze zbyt entuzjastycznie, to może
zebrać cięgi werbalne, a i po ryju może wziąć.
Ostatnio prezes lekko się wycofał ze zrównywania Tuska z
Hitlerem, bo łaskawie przyznał, że w tej metaforze bynajmniej mu nie chodziło na
przykład o ludobójstwo, bo do tego Tusk jeszcze się nie posunął. No i co? Ulżyło
nam? W walce o wolność słowa nie masz większego wojownika nad prezesa, który
zapowiedział, że partia dołoży wszelkich starań, żeby wybudować nową, wielką,
prywatną telewizję, która będzie taka, jak on i jego wyborcy lubią. Oczywiście –
dodał zaraz – nie będzie to taka wielka i wspaniała telewizja, jaką była TVP
przez poprzednie osiem lat i równie oczywiście, że najlepiej by było wygrać
wybory i przywrócić tę naszą, czyli ichnią telewizję. Sprzężenie zwrotne, czyli
kółko graniaste: trzeba mieć władzę, żeby mieć telewizję, bo jak się ma
telewizję, to się ma władzę. Prezes przeoczył jednak to, że przerżnął wybory (to
znaczy: poniósł zwycięstwo) mając tę swoją wspaniałą telewizję. A teraz
chce zrobić trochę gorszą, która pomoże mu wygrać i mieć tę lepszą.
Ale nie piszę tego, żeby polemizować z prezesem. To działanie
kompletnie jałowe. Piszę dlatego, że od mojej przyjaciółki – jedynej, jaka mi
została z poglądami propisowskimi – usłyszałem ostatnio przez telefon, że ona
TEJ telewizji oczywiście nie ogląda. Do niedawna TA telewizja to był TVN, ale
teraz chodziło o TVP, tylko tę z programem „19.30”. A dlaczego? Bo TA telewizja
kłamie. Jak kłamie? Kłamie, bo nie mówi źle o Tusku i nie chwali Zjednoczonej
Prawicy.
Nie oglądałem TVP od kilkunastu lat i pewno w przyszłości nadal
nie będę oglądał, aliści od jakiegoś czasu po „Faktach” przełączam na „19.30”,
żeby porównać. TVN ma lepszych prowadzących, ale układ materiału i
wszechstronność przekazu są lepsze w obecnym TVP. Te nowe wiadomości są
obiektywne aż do bólu, momentami nudnawe, ale na pewno nie można im zarzucić
upartyjnienia czy kłamstwa. Rzecz jasna dla tych, którzy przez lata
przyzwyczaili się do agresji, mieszania informacji z komentarzem, albo zgoła
zastępowania jednego drugim, dla tych, którzy uwierzyli, że tylko ten przekaz
jest dla nich dobry, bo odpowiada ich gustowi – taka zmiana jest nie do
przyjęcia.
I tu dochodzimy do przykrej konstatacji, której nie chciałbym
nazywać sednem. Wygląda na to, że obiektywna telewizja wyborcom PiS-u nie jest
wcale potrzebna, że wolność słowa, o którą TERAZ walczą jest utożsamiana z
wolnością słowa agresywnego, żeby nie powiedzieć – z wolnością kłamstwa. I to
nie jest pogląd tylko jakiejś ciemnoty, która nie zna świata i łykała tę agresję
jak gęś kluski. Tej agresji, tego chamstwa brakuje także ludziom inteligentnym,
wykształconym, zdawałoby się – kulturalnym. Tym, o których dobrostan duchowy
chce tak bardzo dbać ogromnie przeze mnie ceniony i szanowany prof. Marcin
Matczak. Profesor i inni symetryści uważają, że Tusk wygrał, no to już nie ma o
czym mówić, jest OK, bardzo się cieszymy. Ale PiS przegrał i bardzo to przeżywa,
a że jest jaki jest, to wiadomo, że nie cofnie się ani o krok, więc, żeby
stworzyć przestrzeń do porozumienia, do którego Tusk tak dąży (Kaczyński nie
musi, on poczeka, aż mu władzę zwrócą...), to cofnąć się musi koalicja
demokratyczna.
Na takie porozumienie mojej zgody nie ma. Tym bardziej, że w
słowie porozumienie istnieje rdzeń: rozumienie. Jeśli PiS
zrozumie, dlaczego nam ich postępowanie nie odpowiada, i dlaczego przegrali –
wtedy jakaś przestrzeń dla porozumienia się stworzy. Albo nie, bo nie wystarczy
rozumieć, jeszcze trzeba to zrozumienie zaakceptować.
Za ostro? Bynajmniej. Przekaz tamtego TVP, sprzed szarży
„pułkownika” Sienkiewicza, składał się w programach informacyjnych prawie
wyłącznie – jeśli chodzi o ówczesną opozycję oraz o naszych bądź co bądź,
sojuszników europejskich – z kalumnii, oskarżeń, pomówień i inwektyw. I co? I
nic. Nie wiem, czy to było jedynie powielanie poglądów i haseł rzucanych przez
Jarosława Kaczyńskiego i jego polityczne protezy, czy wręcz przeciwnie – prezes
przejął styl swoich ulubieńców, których nazwisk nie warto przypominać. I jeśli
ci komentatorzy na służbie PiS-u są po prostu nieprofesjonalni, a często
zwyczajnie chamscy, to od inteligenta z Żoliborza można by było wymagać nieco
więcej - jeśli już nie kultury, to znajomości prawa. Zwłaszcza, że jest on
doktorem prawa (co ostatnio nie jest najlepszą rekomendacją). Choć zdaje się, że
jeśli chodzi o prawo, to Jarosław Kaczyński praktycznie nie miał z nim wiele
wspólnego, a w każdym razie nie tyle, ile być może czeka go niebawem. Nie
pracował jako adwokat, sędzia, prokurator czy radca prawny, a jeśli krótko był
na etacie uniwersyteckim w Białymstoku, to nie koniecznie jak praktyk prawniczy.
Ale powinien wiedzieć, że gdy kogoś się o coś oskarża, to albo ma się na to
dowody, albo nie. Jeśli mówi się publicznie, że ktoś jest przestępcą, mając na
to dowody, to należy dowody te przedstawić organom ścigania – inaczej można
zostać oskarżonym o ukrywanie przestępcy. A jeśli się dowodów nie ma i zarzuca
się komuś przestępstwo – to samemu staje się przestępcą.
Kaczyński publicznie wielokrotnie pomawiał Tuska o zdradę
polskich interesów narodowych, o bycie agentem obcego państwa, o działanie na
szkodę Polski. I o to, że jest rudy. Albo prezes ma rację (w co wierzą święcie
jego wyznawcy, w tym moja wysoko wykształcona przyjaciółka), to powinien dowody
przedstawić prokuraturze (która przez osiem ostatnich lat była mu co najmniej
życzliwa) i Tusk powinien albo już siedzieć, albo spędzać więcej czasu przed
sądem, niż w rządzie – albo nie ma racji, oskarża fałszywie i to on powinien
stanąć przed sądem. Tymczasem nie dzieje się ani jedno, ani drugie. Dlaczego?
Pamiętacie, jak premier Mateusz Morawiecki mówił o mafiach
vatowskich, które ukrywał rząd PO-PSL? I jak to rozbicie tych mafii przez rząd
PiS pomogło polskiej gospodarce? Może coś przegapiłem, ale jakoś nie zauważyłem,
żeby choć jeden vatowski mafioso stanął przed sądem. Czy choć jeden polityk
Platformy został oskarżony przez prokuraturę o ochronę przestępców vatowskich?
Też nie zauważyłem. Ale za to wymiar sprawiedliwości zainteresował się
machinacjami vatowskimi trzech urzędników ministerstwa finansów. Wyłudzeń VAT
mieli dopuszczać się od listopada 2015 r. do sierpnia 2018 r. Czyli za rządów
PiS-u.
Po wygraniu wyborów przez PiS w 2015 roku w Sejmie nowi
ministrowie przez długie godziny opowiadali o straszliwych przekrętach, jakich
dopuścili się ich platformerscy poprzednicy. I co? I nic. Ani jeden minister za
owe przekręty nie trafił do paki, i ani jeden pisowski działacz nie stanął przed
sądem za pomówienia. Żeby była jasność: nie stawiam tych spraw na jednej
płaszczyźnie. Ale wkurza mnie i to bezczelne obrzucanie błotem ludzi bez
konsekwencji, i to opowiadanie o tym, że polityk musi mieć twardą skórę i nie
przejmować się kalumniami, które na niego rzuca Kaczyński czy ktokolwiek. Tusk
może się kalumniami Kaczyńskiego nie przejmować, ale pan Iksiński, słuchając
tego i widząc, że nikt za kłamstwa i fałszywe oskarżenia nie ponosi konsekwencji
nauczy się, że prawo nie obowiązuje i jeśli Kaczyński może Tuska nazywać
bezkarnie agentem niemieckim, to on może bezkarnie nazywać Igrekowskiego
złodziejem, a jego żonę lafiryndą tylko dlatego, że mu się nie podoba to, że
Igrekowscy mają balkon po słonecznej stronie, a Iksińscy mają okna od strony
śmietnika.
Inna rzecz, że działacze pisowscy kilkakrotnie oskarżani przed
sądem za różne rzeczy bezczelnie i bezkarnie odmawiali wykonania wyroków, nie
stawiali się przed rozmaitymi komisjami czy kontrolerami NiK-u i włos im z głowy
nie spadł. Pamiętacie, jak wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki, gdy sąd nakazał
mu przeprosić obrażanego posła Sławomira Nitrasa powiedział, że nigdy tego nie
zrobi? Chyba się nie mylę, że dotąd nie przeprosił i nie dostał za to nawet
grzywny? A Nitras machnął ręką? Może jeszcze toczy się postępowanie odwoławcze?
Albo ułaskawieniowe?
Obym był złym prorokiem, ale podejrzewam, że nawet teraz nic się
w tej kwestii nie zmieni. Bo obecnie rządzący politycy mają tak mało czasu i tak
bardzo chcą pojednania, które obiecywali narodowi, że nie widzą, iż polityczna
ryba okropnie cuchnie od głowy i zepsute od tej ryby stosunki społeczne mogą już
być nie do naprawienia. I co wtedy?
Też jestem zdania, że miłość jest lepsza od nienawiści, a
sympatia od antypatii. Ale jak pijak obrzyga cię w autobusie – jak to mówił
profesor Bartoszewski – to nie jest przyjemne. Jednak choć wtedy są zawsze dwie
możliwości – można wysiąść z autobusu i można pijaka z autobusu wyrzucić - rzecz
jest w tym, że tak czy owak potem swoje ubranie trzeba oddać do pralni.