Maciej Pinkwart
Przymus czytania
13 czerwca 2024
Nie ma obowiązku bycia kulturalnym. W niektórych
kręgach, obejmujących tak na oko gdzieś około 90 procent społeczeństwa, jest to
nawet źle widziane. Można przeżyć długie i ciekawe życie, zrobić karierę
handlowca, programisty, rolnika, inżyniera, polityka i dziennikarza, nie wiedząc
co napisali Sofokles, Szekspir, Słowacki, Dumas, Mann, Dostojewski, Hemingway,
Marquez, Herbert, Szymborska, nie oglądając ani jednego obrazu Giotta, Leonarda,
Moneta, Picassa, Dalego, Witkiewicza, Malczewskiego, Beksińskiego czy Fangora,
nie słuchając muzyki Bacha, Vivaldiego, Beethovena, Musorgskiego, Chopina,
Szymanowskiego czy Kilara, nie wiedząc, co świat zawdzięcza Arystotelesowi,
Spinozie, Kartezjuszowi, Kantowi, Heglowi, Marksowi, Teilhardowi de Chardin,
Tadeuszowi Kotarbińskiemu czy Leszkowi Kołakowskiemu. Można całe życie nie
poświęcić ani chwili uwagi rozważaniom na temat tego, czy – jak wierzą Żydzi –
Pan Bóg stworzył świat 7 października 3761 roku przed naszą erą, czy, jak
wyliczył w XVII w. uczony ksiądz John Lightfoot z Cambridge – stało się to
dokładnie o godzinie 9 rano 23 października 4004 roku przed naszą erą, czy też
Kosmos powstał w wyniku Wielkiego Wybuchu 13,7 miliarda lat temu, nie
zastanawiać się nad współzależnościami między masą i energią, nad tym, jak
zbudowana jest Ziemia i gwiazdy, nie wiedząc nawet jak mieli na imię Einstein,
Curie-Skłodowska i Oppenheimer oraz do czego służy Wielki Zderzacz Hardonów, w
którym odkryto – a może nie odkryto? – boską cząstkę, czyli bozon Petera Higgsa.
Ludzie spokojnie mogą przeżyć życie, nie zastanawiając się nad brzmieniem
orkiestry Wiedeńskich Filharmoników pod batutą Herberta von Karajana ani nad
tym, czy radość ze słuchania Koncertu Fortepianowego b-moll op. 23 Piotra
Czajkowskiego lub Koncertu fletowego e-moll op. 57 Saveria Mercadante
jest większa czy taka sama jak radość ze słuchania When I’m Sixty Four
Beatlesów, Satisfaction Rolling Stonesów czy The Show Must Go On
Queenów. I czy bardziej ich wzrusza pierwsza część V Symfonii Beethovena,
fortepianowe Clair de lune Debussyego, czy Cyrk nocą Osieckiej i
Rodowicz lub No i jak tu nie jechać Przybory i Wasowskiego. A może
Oczy zielone pana Zenka.
A jeśli z jakichś – trudnych dziś do wyobrażenia sobie powodów –
wiedza ta będzie nam potrzebna, zapytamy o to swojego wirtualnego asystenta w
telefonie. I nie poświęcimy ani chwili refleksji nad tym, czy ten telefon jest
narzędziem, które przedłuża naszą inteligencję, czy też ją zastępuje.
Wcale nie uważam, że świat – nasz świat – dzieli się na tych,
którzy uwielbiają Mozarta i tych, którzy szczytują, słuchając Martyniuka oraz
tych, którzy nie mają pojęcia o jednym ani o drugim i uwielbiają tylko panią
Zosię z Żabki przy ulicy Kościuszki. Świat dzieli się na tych, którym taka, czy
jakakolwiek wiedza nie wiążąca się z życiem, użyciem i przeżyciem jest
potrzebna, i na takich, którzy jej nie potrzebują. Ci drudzy, oczywiście, mają
swoją wiedzę, która pozwala im spędzić satysfakcjonujące życie na realizacji
celów, zarówno własnych jak i tych, których od nas wymaga nasz gatunek. I
zarówno dla przeżycia, jak i dla przekazania genów następnemu pokoleniu nie
trzeba wiedzieć, kim był José
Arcadio Buendia, Hans Castorp, Herkules Poirot czy Jakub Lejbowicz Frank, jak i
o tym, co to jest tangens lub nadmanganian potasu.
Co do mnie, uważam że do tego, żebyśmy jako gatunek nie zeszli
do poziomu operatorów sztucznej inteligencji i hodowców optymalnej żywności dla
nas i naszych psów, choćby podstawowa wiedza o sprawach pozornie zbędnych jednak
jest niezbędna. Podobnie jak urodę miasta oceniamy po tym, ile w nim jest rzeczy
niekoniecznych do życia: kwietników, fontann, muzeów, katedr, teatrów,
bibliotek...
Piszę to, sam niepewny tego, co trzeba czynić w tym zakresie, na
marginesie obecnej dyskusji o szkolnych lekturach. Wiadomo, że jeśli ktoś
przymusza nas do czegoś – na przykład do czytania – to pierwszym odruchem będzie
obrona: nie przeczytam, w razie konieczności ściągnę sobie streszczenie, zdam i
zapomnę. Idę na Politechnikę, na cholerę mi tam będzie Słowacki i Tokarczuk?
Będę programistą, nie muszę odróżniać Salwatora Dali od Joana Miró. Jako
przyszły lekarz nie muszę się katować XVI sonatą fortepianową Mozarta. Kończę
zawodówkę, zapisałem się do młodzieżówki partyjnej, jak się dostanę do Sejmu, to
z pewnością nikt mnie nie będzie pytał o promieniowanie Hawkinga, ani nawet o
drugą zasadę termodynamiki... To rozumowanie jest pozornie słuszne: od wielu lat
nie pamiętam, co to jest sinus i cosinus i nie wyobrażam sobie okoliczności, w
których ta wiedza byłaby mi do czegokolwiek potrzebna. Ale należę do
wymierającego pokolenia, które uważało, że wiedzieć więcej jest lepiej, niż
wiedzieć mniej. I że wiedza ogólna nie musi kolidować z wiedzą specjalistyczną,
która może dobrze się przyjąć jedynie na podkładzie z ogólnej erudycji, kultury
i inteligencji. Zdaję sobie sprawę, że to archaiczne myślenie, pochodzące z
czasów, kiedy ludzie spotykali się nie tylko po to, żeby coś załatwić lub
wymienić informacje, ale także dla samej przyjemności rozmowy. A ta może być
rzeczywiście przyjemnością tylko wtedy, gdy ani my, ani nasi rozmówcy nie musimy
co chwilę sięgać do telefonicznego Googla, by zrozumieć, o czym mówimy. Albo
zakończyć rozmowę, nie widząc potrzeby dyskutowania może nie tyle w obcych
językach, co na różnych poziomach kultury.
Zapewne każdy z nas będzie miał w dyspozycji parę tematów na
tyle ogólnych (lub, odwrotnie, na tyle szczegółowych), że pozwolą nam przez
kilkanaście minut przetrwać każde spotkanie: pogoda – komunikacja miejska –
uroda mijającej nas panienki – zaopatrzenie w Biedronce – wszyscy kradną –
komunikacja miejska. I to, rzecz jasna, też jest potrzebne. Może nawet jest
bardziej niezbędne niż wiedza o tym, dlaczego taką sensację w Macondo
spowodowali Cyganie, pokazując mieszkańcom bryłę lodu.
Nie, tego wszystkiego o czym powyżej napisałem, nie nauczyła
mnie szkoła. Może tylko dała mi ogólną orientację na temat tego, czym jest lód,
tangens, Szekspir, Mozart i Kartezjusz. Ale chodziłem do liceum
ogólnokształcącego i jadąc z Milanówka zdawać egzamin na Uniwersytet Warszawski
czułem się ogólnie wykształcony i na tyle pewny siebie, że ośmieliłem się stanąć
do tego egzaminu. I ta pewność – może nie tyle siebie, ile przynależności do
świata ludzi wstępnie wykształconych – pozwoliła mi uwierzyć, że tyle mojego,
ile zdobędę wiedzy niekoniecznej do przeżycia i przekazania genów. Bo ważne jest
może i to, że owe przekazane geny będą się kształtować w człowieka, który nie
będzie pukał się w czoło, gdy ktoś zapyta go, ile książek w tym roku przeczytał
czy ile metrów ma biblioteka w jego domu.
Z przymusu czytania szkolnych lektur oczywiście nie wyniknie
zamiłowanie do książek, ani tym bardziej do wiedzy ogólnej. Ale likwidacja tego
przymusu tym bardziej zamiłowania tego nie rozwinie. Prawdę powiedziawszy, bez
przymusu, a jedynie z własnej woli zapewne nie wkuwalibyśmy także tabliczki
mnożenia, dwumianu Newtona, twierdzenia Pitagorasa, wzoru strukturalnego
benzenu, wyglądu pantofelka pod mikroskopem czy opisu bitwy pod Cedynią.
Liczenie na to, że jedynie miła, kulturalna i inteligencka atmosfera szkoły
gminnej w Zatylu Dolnym skłoni jej uczniów po sięgnięcie z własnej inicjatywy po
Przesłanie Pana Cogito Herberta jest, obawiam się, zaklinaniem
rzeczywistości. A że lista lektur, a może same zmiany listy lektur są
kontrowersyjne i wywołują dyskusje? To naturalne: ewolucja programów nauczania,
jak każda ewolucja prowadzona sztucznie, koniec końców dla wielu okazuje się
nieakceptowalną rewolucją. Już sobie wyobrażam, jakie awantury wywoła kolejna
ewolucja programowa polskich matur! Sam przeżyłem – w czasach swojego liceum
oraz w czasach, gdy do szkół średnich chodziły moje dzieci i wnuki – ze siedem
zmian. A poznając zajęcia gimnazjalne bohaterów moich książek biograficznych –
podziwiałem, jaki trud intelektualny wiązał się z podejściem do matury na
przykład u Karłowicza czy Witkiewicza!
No, ale wkrótce potem rozpowszechniło się pełne pogardy dla elit
powiedzenie: nie matura, lecz chęć szczera...
Szczerze mówiąc: nie bardzo rozumiem, jak mamy przygotowywać do
kreatywnego życia (kreatywności nie należy mylić z prokreacją...) bez kreatywnie
realizowanego nauczania szkolnego. A to, czy nam się to podoba, czy nie, wiąże
się ze swojego rodzaju przymusem: musisz iść do szkoły na określoną godzinę,
musisz wysiedzieć w ławce określony czas, musisz zapoznać się z określonymi
tematami, musisz jakoś zdać sprawę z tego, czy ten przymus odniósł jakikolwiek
skutek. Oczywiście, nie mamy, jako ta cholerna elita wiedząca kim był Marquez,
żadnego wpływu na to, co z tą uzyskaną ze szkoły wiedzą zrobią potem nasi
podopieczni. 20 procent dorosłych mężczyzn, który ukończyli szkołę podstawową,
nie umie czytać ani pisać. 70 procent Polaków ma trudności ze zrozumieniem tego
co czyta: 40 procent Polaków w ogóle nie rozumie tego, co czyta, a 30 procent
rozumie kierowany do nich przekaz w ograniczonym stopniu. W ogóle poza postami w
mediach społecznościowych, czyta cokolwiek ok. 40 procent Polaków. Z badań
przeprowadzonych przez organizacje międzynarodowe wynika, że co szósty polski
magister jest analfabetą funkcjonalnym. Takie osoby mają kłopot ze zrozumieniem
instrukcji obsługi lodówki czy ulotek dołączanych do leków, nie potrafią też bez
pomocy wypełnić prostych druków urzędowych i formularzy. Wiedza internetowa nie
zastępuje u nas wiedzy własnej, bo wg badań sprzed dwóch lat aż 80% Polaków nie
rozumie prostych informacji i pojęć, 68% Polaków nie rozumie wewnętrznych
zarządzeń i poleceń służbowych, 93% Polaków nie umie korzystać z nowych technik
bankowych, 81% Polaków nie potrafi logicznie i gramatycznie, nie mówiąc już o
ortografii, formułować postów na Facebooku, 95% Polaków ma trudności z obsługą
komputera i korzystaniem z Internetu (a mimo to z nich korzysta!). Wypowiedzi w
mediach społecznościowych są szybkie, często pełne literówek, „zjedzonych” słów
i błędnych zapisów nazwisk. Na zwróconą uwagę, żeby przed naciśnięciem „enter”
wpisany przez siebie tekst przeczytać i gdy potrzeba – poprawić, a jeśli już
błąd poszedł w świat – skorzystać z prawego klawisza myszki, żeby swój tekst
edytować w celu poprawy - wywołują jedynie irytację. A po co? – czytam
odpowiedź – przecież zrozumiałeś! Zresztą, nie umiem/nie mam czasu tego robić.
Czyli dobrowolnie zgadzamy się na to, żeby zostać uznanym za palanta.
Cóż – powie ktoś – tempora mutantur et nos mutamur in illis.
Nie, nikt już tak nie powie, bo jakie są czasy, takie obyczaje. Kto dziś jeszcze
małym dzieciom na dobranoc czyta głośno książki, zamiast puścić im w
telewizorze, czy, co gorsza, w telefonie tzw. „bajkę”? Żeby czytać, musielibyśmy
mieć na to czas, ochotę i umiejętność czytania. Zresztą wiemy, że dłuższe
spoglądanie na literki psuje wzrok. A wzrok będzie nam potrzebny jeszcze długo,
bo tyle ciekawych seriali ma się pokazać na Netflixie!