Maciej Pinkwart
Podróże
Podróżujemy przez całe życie. Choć to życie stawia nam w tych podróżach
ograniczenia. Przemieszczamy się najpierw w niewielkiej przestrzeni brzuszka
mamusi, potem lądujemy w łóżeczku, nad którym porusza się kolorowy balonik,
potem granice świata wyznacza nam jakiś kojec, wreszcie samodzielne pierwsze
kroki stawiamy w obrębie dziecinnego – lub jakiegokolwiek – pokoju. Szeroki
świat pokazują nam w wózku, czasem w
nosidełku. Potem się usamodzielniamy i wędrujemy na podwórko, na ulicę, na
miasto. I nie wiedzieć kiedy – cały świat staje przed nami otworem. Poznajemy go
pieszo, na rolkach, rowerem, samochodem, samolotem. Mija piorunem przeznaczone
nam ileś tam lat i trzeba się zacząć ograniczać. Już nie Szarm-el Szejk ani
Mumbaj, tylko Kazimierz nad Wisłą albo Podkowa Leśna. Potem nasze miasto, w
którym mamy ostatni meldunek, nasza dzielnica, nasza ulica, nasz dom, nasz
pokój, nasze łóżko. Potem ostatnie podróże w głąb coraz mniej naszego ciała. No
i tyle.
Ale przecież są ludzie, którzy do niedawna nie wyjeżdżali poza własną gminę. I
niektórzy jeszcze dzisiaj nie oddalają się od swojego miejsca zamieszkania dalej
niż na 30 km. W zasadzie do dobrego przeżycia swoich dni to kiedyś zupełnie
wystarczało - wszystko co było do życia niezbędne znajdowało się na miejscu:
dom, pole, sklepik, kościół, szkoła, czy szkółka… Ale człowiek, jako gatunek,
reprezentowany przez osobników z psychicznym ADHD zawsze miał potrzebę
dowiedzenia się o tym, co jest trochę dalej.
Z
gęstej dżungli wyszedł na sawannę, gdzie widok był rozleglejszy. Z sawanny
wszedł na górę, żeby zobaczyć co jest za górą, zobaczył błękitny przestwór
morza. Wsiadł na tratwę, żeby się przekonać czy za morzem nie ma lepszego
jedzenia, żyźniejszej ziemi ze smacznymi trawami i owocami, smaczniejszych czy
przyjaźniejszych zwierząt. Te zwierzęta pokazały nam świat dla nich bardziej
dostępny. Przytuliliśmy do serca psa, wzięliśmy na kolana kota, siedliśmy na
konia i pojechaliśmy przed siebie. Potem ktoś zmechanizował konia, a jeszcze
później dorobił mu skrzydła. Byliśmy wolni jak ptaki, lataliśmy do Radomia, do
Dubaju, do Paryża i do Nowego Jorku i doszliśmy do wniosku, że świat zmniejszył
się niepomiernie, a dla niektórych skurczył się do ekranu telewizora czy
komputera. Ale tak naprawdę pozostał niezbadany, a może nawet niedostępny dla
naszych zdolności poznawczych. Więcej
wiemy o powierzchni Księżyca czy nawet Marsa niż o tym, co znajduje się kilka
tysięcy metrów pod powierzchnią oceanu, mamy tylko blade pojęcie o tym co
znajduje się we wnętrzu Ziemi, choć sporo wiemy o
wnętrzu Słońca. Najmniej dowiedzieliśmy się z naszych podróży do wnętrza naszego
umysłu, ale odważnie próbujemy zaprosić do podróży przez nasze życie
humanizujące się programy komputerowe, nazywane sztuczną inteligencją.
Czy konieczność poznawania świata jest udziałem każdego? Nie, nie jest. Zawsze
ilekroć przymuszają mnie do wyjazdu z kraju, marzę o tym momencie, kiedy
następuje najszczęśliwsza dla mnie chwila w całej podróży: gdy stojąc przy
taśmie na polskim lotnisku widzę zbliżający się swój bagaż… Zawsze wtedy myślę,
że to był ostatni raz, że przecież naprawdę nie muszę nigdzie jechać – tyle już
widziałem, a i tak na pewno nie zobaczę wszystkiego. Więc może po prostu
ograniczyć się do tego co jest? Może niekoniecznie najbliżej, może niekoniecznie
we własnym pokoju, ale może we własnym kraju, może we własnym regionie? A jeśli
nawet życie lub nadużycie zmusi mnie do tego, żeby pozostawać tylko w obrębie
swojego mieszkania – to też może być to ciekawa podróż. Kiedy rozglądam się po
nim – widzę parę tysięcy książek, z których pewno połowa jest nieprzeczytanych,
a spora część pozostałych została kompletnie zapomniana, lub, przeciwnie, jest
pamiętana tak dobrze, że chętnie się do nich wróci. No, bo i wśród książek
obowiązuje zasada inżyniera Mamonia z Rejsu, w myśl której podoba nam się
to, co już znamy.
A kiedy otwieram komputer – otwieram też cały świat. Czy muszę jechać? No, nie
wiem. Tak bliscy mi Starsi Panowie Dwaj śpiewali:
No i jak tu nie jechać,
kiedy tak nowy szlak nas urzeka?
Kiedy dal oczy wabi
chociaż żal tego co za nami…
Nie ma nic bez ryzyka,
tylko widz, tylko widz go unika.
A kto chce być wewnątrz zdarzeń –
musi żyć wciąż z bagażem,
musi mieć walizeczkę i koc
i latarenkę na noc…
Starożytni, dla których mam uznanie i szacunek,
kiedyś ustalili że navigare necesse est – vivere non est necesse.
Najdalsze krańce świata poznawano na płaskodennych łodziach fenickich, na
ozdobnych statkach egipskich, na macedońskich trikonterach, na statku Argo, na
którym Grecy płynęli po złote runo do Kolchidy, na rzymskich trierach, na
których łatwiej było stracić życie, niż zdobyć piękne łupy. Ale coś ich gnało
hen, od wyspy do wyspy, od brzegu do brzegu, od morza do morza.
Dziś mamy samochód, samolot, w końcu
internet, dzięki któremu możemy nie wstając z kanapy znaleźć się na Hawajach, w
Nowej Zelandii czy w Nowym Targu.
Ale… Choćby ten najpiękniejszy ze światów objaśniał mi sam sir David
Attenborough, choćby jego słowa
czytała sama Krystyna Czubówna – nigdy w ten sposób nie poczuję szorstkości
kamienia na podejściu na Akropol, nie zapachnie mi lawenda na rynku w
prowansalskim Isle-sur-la-Sorgue, nie napiję się z lodowatego strumienia w
Dolinie Białego… Czy ten kamień, ten zapach, ten smak wody jest gdzie indziej
lepszy niż to, co mamy w domu? Nie – jest inny. I to już jest jakaś wartość.
Bezcenne jest uświadomienie sobie, że świat jest rozmaity, że ludzie są różni,
że jutro może przynieść nam coś innego, niż to, co przyniosło dziś. To coś może
być gorsze niż to co znamy – i to też jest dobre doświadczenie. Nigdzie i nigdy
chleb nie smakował mi tak jak w Polsce, ale też makaron nigdzie mi tak nie
smakował jak we Włoszech, a sardynki tak jak w marokańskim Agadirze. I nigdzie
nie jadłem tak niedobrej wędliny, jak na Słowacji. Rzecz w tym, żeby nie oceniać
świata, który nas otacza pod kątem smaku makaronu, czy chleba. Pewien pan,
którego raz wywieziono do Wiednia, zobaczył tam coś czego u siebie na Żoliborzu
nie widywał. Więc od tego momentu znienawidził całą zachodnią Europę, z której
akceptuje tylko corridę, podczas której pięknie zbudowany i ładnie ubrany
mężczyzna zabija biegającą po arenie wołowinę. Ten inny świat ma swoje wady,
swój świat ma je też, ale najważniejsze, żebyśmy mieli przeświadczenie, że ten
inny też jest nasz. Najlepszym przykładem na prawdziwość tego stwierdzenia jest
to, że ciasno patrzący na świat ksenofobi boją się go i walczą o to, żeby ta
wstrętna Unia Europejska nie narzuciła nam nic swojego. I nie rozumieją tego, że
Unia Europejska to też my, i myśmy dwadzieścia lat temu coś swojego do tej Unii
wnieśli, jako nasze wiano. I to jest teraz nasz wspólny świat.
No i oby był wspólny dalej.