Maciej Pinkwart

O obelgach, psach i furmanach

 

21 listopada 2024

 

Są różne wojny: zimne i krwawe, domowe i światowe, podjazdowe i frontalne, obronne i łupieżcze… Podobno też są sprawiedliwe i nie, ale to akurat nieprawda: każda wojna jest niesprawiedliwa. W każdej wojnie pierwszym orężem jest język, a pierwszą ofiarą – prawda. Zwykle zaczyna się od dehumanizacji przeciwnika, który jeszcze nie jest wrogiem, ale już to, jak się o nim mówi, świadczy o tym, że niedługo się nim stanie. Częstym, by nie rzec – obowiązkowym elementem tej dehumanizacji jest obdarzanie się epitetami odzwierzęcymi: najpierw są elementy animalne, a potem różne pierwotniaki, wszy czy inne insekty, zdradliwe węże, rekiny (biznesu), świnie, małpy, psy. Nie ruszać psa! Zresztą, o psie jeszcze będzie.

Te wszystkie animalne obelgi są głęboko niesłuszne, bo zwierzęta nie prowadzą między sobą walk międzygatunkowych, zresztą wojujący z sobą ludzie, czy nam się to podoba, czy nie, należą do jednego gatunku, a nazywanie innych jaskiniowcami, czy nawet neandertalczykami jest albo przestarzałe, albo niezrozumiałe dla fanów Wilmy i Freda Flinstonów. A próba zapytania, czy Jarosław Kaczyński jest homo sapiens mało nie skończyła się wzięciem po ryju przez pytającego, gdyż interlokutorka była jak Fredrowska Podstolina, która o sobie mówiła: bo ja rzadko kiedy myślę, alem za tom chyża w dziele.

Odczłowieczanie przeciwników nie jest bynajmniej wynalazkiem ani naszym, ani współczesnym. Odkładając na inną okazję szerszą dysputę na temat nazywania „innych” przez „nas” – przypomnę tylko, jak pierwsi Polacy zaczęli gdzieś tak koło X wieku nazywać swoich sąsiadów z zachodu: to byli Niemcy, czyli osoby nieme, bo nie mówiły zrozumiałym językiem. I tak, na marginesie – nie wolno nam mówić Cygan, Indianin, Murzyn, Eskimos, bo to obraża i odczłowiecza tak nazywane osoby, ale Niemcy są OK. Nikt nie wprowadza obowiązku nazywania ich tak jak oni by chcieli: die Deutschen, czy choćby Germanie.

Częstym rodzajem obelg, wykorzystywanym podczas językowego przygotowania artyleryjskiego jest odniesienie do dawnych, ale powszechnie znanych przestępców lub negatywnych bohaterów wojen minionych. Co prawda nikt raczej nie nazywa protagonistów Cezarami, a antagonistów – Czyngis-chanami, ale zdarzają się Brutusowie i Hunowie. Chętniej jednak sięga się do obraźliwej metaforyki z czasów mniej odległych, w złudnej zresztą nadziei, że poruszy ona tłumy patriotycznej husarii.

W naszej polskiej rzeczywistości duże wzięcie mają porównania przeciwników politycznych do czarnych charakterów z czasów niedawnych (w skali historycznej) lub wręcz współczesnych. Szpalty gazet, ekrany telewizorów i gigabajty mediów społecznościowych zaludniają więc sobowtóry Hitlera, Stalina, Putina, Gomułki czy tajemniczego, acz zbrodniczego ponoć Dżendera. Ciekawe, że do obrażania nie stosuje się odniesień do Napoleona, któremu chętniej pamięta się sukcesy wojenne niż ludobójstwo ani do Piłsudskiego, którego wielbi się raczej za 11 listopada 1918 roku, kiedy to Komendant nic istotnego nie zrobił, niż za 15 maja 1926 roku, który to dzień kosztował życie prawie 380 Polaków.

Charakterystyczne, że prawo do bezkarnego obrażania przeciwników nadała sobie współczesna polska prawica, a lewica raczej szermuje określeniami z dziedziny psychiatrii i kodeksu karnego. Ostatnio w modzie jest nazywanie funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości bodnarowcami, od nazwiska ministra sprawiedliwości, co ma wzbudzać nienawiść przez skojarzenie z banderowcami, czyli żołnierzami Stefana Bandery, dla Polaków zbrodniarza, dla Ukraińców – bohatera. Na tych bodnarowców już nikt ani z obrażanych, ani ze słuchających nie reaguje, traktując to jako specyficzną gwarę prawicy, podobnie jak nikt nie reaguje ani nie obraża się za paranoiczne nazywanie koalicji rządzącej, wywodzącej się z wyborów 15 października 2023 – koalicją 13 Grudnia. Niby od daty powołania nowego rządu, ale w zamyśle ludzi Kaczyńskiego – od 13 grudnia 1981, czyli daty wprowadzenia stanu wojennego. Że ludzie Tuska to jakoby tacy sami bandyci jak ludzie Jaruzelskiego. Nie wątpię, że data 13 grudnia 1981 roku jest traumatyczna dla Jarosława Kaczyńskiego, który przespał nieobecność Teleranka, ale dla kiepsko wykształconych historycznie Polaków nie za wiele to mówi: statystyczny obywatel naszego kraju anno Domini 2024 w momencie wprowadzenia stanu wojennego miał trzy lata… Przypuszczam też, że dla statystycznego wyborcy, nawet w PiS, słowo bodnarowiec jest po prostu nieeleganckim nazwaniem ludzi ministra Bodnara, a nie odniesieniem do ukraińskiego nacjonalizmu.

Jak wspomniałem, budowanie siebie na obelgach wobec innych jest stosowane jako oręż prawie wyłącznie w obozie prawicy. Czyli w obozie opozycji 13 Grudnia. No, bo jeśli epitet ów ma wywodzić się od daty, kiedy rząd Tuska został zaprzysiężony, to tego samego dnia partia Kaczyńskiego została opozycją – do tego czasu przecież „rządził” dwutygodniowy gabinet Morawieckiego. A zatem publiczne nazywanie, z chorobliwą kompulsywnością, przeciwników bodnarowcami jest OK, bo nikt za to jeszcze nie dostał po gębie. Rozmyślnie nie używam słowa ryj, jako przynależnego do niektórych zwierząt, które są o wiele bardziej moralne, niż posiadacze jakoby ludzkich twarzy. Pamiętacie, co o takich twarzach mawiał zakopiański plastyk, Jan Kosiński? Gdybym ja miał taką twarz, to bym raczej na niej siedział…

A jakby ktoś rozmyślnie, celowo i w każdym wystąpieniu publicznym, w Sejmie, w mediach, na wiecach i w Europarlamencie nazywał ludzi PiS kaczystami? Oczywiście, fonetyczne podobieństwo do faszystów jest wyłącznie gramatyczne… Byłoby to równie spokojnie tolerowane przez prawicę? Ciekawe, nie?

Ponieważ to się nie dzieje (nie teraz, nie na większą skalę i nie z ust polityków), więc działacze tego ugrupowania poczynają sobie słownie coraz śmielej, wysyłając przed mikrofony i kamery coraz bardziej zaangażowanych filologicznie posłów PiS, koła Kukiz-5 czy dawnej Suwerennej Polski, która swoją suwerenność sprzedała za parę srebrników Kaczyńskiemu. I nikt z „koalicji 13 Grudnia” na te podłostki nie reaguje, może w myśl słów Juliana Tuwima:

Próżnoś repliki się spodziewał,

nie dam ci prztyczka ani klapsa,

nie powiem nawet: pies cię *****,

bo to mezalians byłby dla psa.

Ostatnio festiwal obelg, wielokrotnie przebijający w chamstwie wypowiedzi polskich posłów, zaprezentował w swojej kampanii wyborczej Donald Trump, co wywołało sporo rozmaitych reakcji na świecie. Świat bowiem po faryzejsku się zadziwił i przestraszył, jak osoba na tym, podobno najpoważniejszym stanowisku na świecie, może się tak błazeńsko zachowywać i takie rzeczy opowiadać. I tu – sam się dziwię! – wypada mi zacytować Jarosława Kaczyńskiego, który poproszony o komentarz do tej sprawy, poleciał Szekspirem:

- Słowa, słowa, słowa…

Niestety, słowa często stanowią nie tyle kamuflaż, ile zapowiedź czynów. I jeśli nawet nie zawierają ani grama prawdy (ta, jak wiemy, poległa w pierwszej transzei wojennej), mogą spowodować więcej strat niż balistyczne rakiety Kim Dzong Una nad Ukrainą. Niektórzy mogą jako swoją taktykę zaczepno-obronną użyć rękoczynów, czy nawet ataków furiackich – przed sądem lepiej jest występować jako wariat, niż jako pożyteczny idiota… Taką dewastację społeczną i psychiczną przez kilkanaście lat demonstrował Antoni Macierewicz i wszyscy ci, co się paśli na jego rzekomej paranoi. Leczyć rany po tych stratach niekiedy będzie trzeba znacznie dłużej, niż trwało bombardowanie kłamstwami i obelgami. Ciekawe, czy zostanie to jakoś zawarte w uzasadnieniu wyroku, jaki w ostatecznej instancji usłyszy Antoni M.

Wiem, wiem, żarty się mnie trzymają. Nie będzie ani takiego uzasadnienia, ani takiej instancji, ani takiego wyroku. A jeśli nawet będzie, to ukarany zostanie bat, a nie ręka. O furmanie nawet nie wspominam.

Inne komentarze i recenzje