Maciej Pinkwart
Mity medialne
31 października 2024
Najbardziej efektownym – i zarazem najbardziej efektywnym – posunięciem
pierwszego roku po wyborach, w wyniku których PiS straciło władzę stało się
przejęcie publicznej (a w praktyce przez czas rządów PiS-u – partyjnej)
telewizji, radia i Polskiej Agencji Prasowej. Przez poprzednie lata obowiązywała
w ówczesnej opozycji narracja, że to z powodu ogłupiania i kłamstw,
przekazywanych przez kurską telewizję znaczna część elektoratu wbrew
wszystkim ujawnianym aferom, przekrętom i przepychankom działaczy prawicy trwała
przy PiS-ie z zadziwiającą trwałością, na poziomie co najmniej 30 procent
poparcia. I to okazało się pomyłką: TVP po zmianach jest zwyczajną, może
niekiedy nudnie obiektywną telewizją, ci co mieli od niej odejść – odeszli,
przyciągnięci przez inne media, już nie państwowe, ale zaspokajające ich
potrzebę współuczestniczenia w seansach nienawiści. I poparcie dla PiS w
zasadzie ani drgnęło. Według danych TVP po zmianach straciła 2,09 procent widzów
i jej udział w rynku wynosi ponad 23 procent. TV Republika, dokąd przeważnie
przeszli niechętni nowym władzom widzowie – ma 4,7 procent udziału w rynku. A
elektorat PiS-u to (22 października 2024, dziennik „Rzeczpospolita”) 32,4
procent. Tylko o 0,9 pkt mniej niż ma Koalicja Obywatelska…
Wynika z tego jednoznacznie, że to nie przekaz telewizyjny ukształtował umysły
propisowskiego elektoratu. Zaryzykowałbym twierdzenie, że jest odwrotnie:
sterowane przez PiS media (dawniej i dziś) zostały ukształtowane przez poglądy i
potrzeby swoich odbiorców. Poglądy: prawicowe, prokościelne, pseudopatriotyczne
(Polak=katolik, niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna),
ksenofobiczne, zaściankowe. Potrzeby: prezentacja zbiorowej nienawiści, radość
ze szczujni, poczucie kibolskiej wspólnoty, kult jednostki, sterującej
rozdawnictwem i wskazującej, kto jest nasz a kto obcy.
Zresztą, jak się temu dobrze przyjrzeć, to nawet w zakresie prezentacji
nienawiści, głupoty, pseudonarodowej tromtadracji i bezustannego hejtu,
wylewanego na tych, którzy jakoby oszukali naród i dzięki temu przed rokiem
przejęli nieuczciwie władzę (to te Trumpowskie twierdzenie o kradzieży wyborów)
– niewiele się zmieniło. Codziennie, a raczej – kilka razy dziennie pisowscy i
konfederaccy działacze urządzają konferencje prasowe i na słynnym sejmowym
balkoniku wygadują to, co wygadywali zawsze: niemiecka okupacja unijna, ruskie
onuce, krwiożerczy uchodźcy, junta Bodnarowców, no i oczywiście obowiązkowa
deklinacja: Tusk, Tuska, Tuskowi, Tusk, Tuskiem, Tusku. A jak ktoś się akurat na
balkoniku nie znajdzie, to snuje się po sejmowym korytarzu, czekając na Radomira
Wita, Agatę Adamek, Justynę Dobrosz-Oracz, Aleksandrę Walczak czy Klaudiusza
Slezaka. Dziennikarze chętnie podtykają sitko i na swoje pytania oczekują jak
najśmieszniejszych czy agresywnych odpowiedzi, a im indagowany polityk jest
mniej merytoryczny czy po prostu głupi i chamski – tym lepiej dla oglądalności:
idę o zakład, że w późniejszych relacjach proporcje między rzeczowością a
klauniadą są jak w słynnym europejskim zwycięstwie Beaty Szydło: jeden do
dwudziestu siedmiu… Naturalnie, dziennikarze pozapisowskich mediów robią to dla
beki, albo żeby po raz tysięczny pokazać jacy be są ci prawacy.
Pracownicy mediów obecnie antyrządowych, zatrudnieni w firmach Tomasza
Sakiewicza, braci Karnowskich czy Tadeusza Rydzyka korzystają z tych setek
jak piwiarze z drożdży: robią na nich propagandową pianę.
Ale tak naprawdę, te głupoty, agresja i kłamstwa w żywe oczy trafiają przede
wszystkim do widzów i słuchaczy stacji telewizyjnych i radiowych oraz
czytelników gazet, które wcale nie są tubami propagandowymi polskiej prawicy,
przeciwnie. Czy może to wpływać na zmiany preferencji politycznych i decyzji
wyborczych dotychczasowych zwolenników partii demokratycznych? Niedawno jeszcze
powiedziałbym, że nie. Ale ostatni raport socjologiczny Przemysława Sadury i
Sławomira Sierakowskiego pokazuje, że jednak tak. Naturalnie, do tych zmian
przyczynia się też nie do końca dla wszystkich zrozumiała i akceptowalna
polityka rządu Donalda Tuska, ale nieustanne pokazywanie ofensywnej agresji
PiSowców i Konfederatów też zapewne ma w tym swój udział. Krople wody drążą
skałę, a co dopiero całe strumienie jadu i kwasów żołądkowych?
I jeszcze do tego dochodzi prezentowana od lat, jeśli nie od dziesięcioleci,
ulubiona forma polskiego dziennikarstwa: gadające głowy w programach
publicystycznych. Właściwie nawet nie gadające, tylko bezustannie się kłócące.
Oczywiście, to nie jest w żaden sposób rzeczowa polemika: siada pan lub pani z
prawa, tacyż z lewa, niekiedy z centrum, naprzeciw nich Monika Olejnik czy ktoś
podobny i dalejże się przekrzykiwać. Naturalnie, nie ma to nic wspólnego z
chwalebnym obiektywizmem i hasłem audiatur et altera pars, nawet nie jest
to symetryzm. Z takiego przeciwstawienia dobrze w końcu znanych poglądów
nieprzyjaznych sobie stron politycznych, nie wynika żadna, nawet pozorowana,
próba porozumienia się. Politycy przychodzą do jakiegokolwiek studia
telewizyjnego czy radiowego (radio teraz też jest telewizją…) po to, żeby
przedstawić coś w rodzaju przekazu dnia lub obowiązującej na danym etapie
oficjalnej narracji, a jak ktoś usiłuje z nimi dyskutować, to słyszy ja panu
nie przerywałem, choć to oczywiście nieprawda, bo gdy przemawiał ten drugi,
to ten pierwszy też usiłował go zagłuszyć. Dziennikarz rzadko kiedy jest
moderatorem, tylko reprezentuje jakąś określoną opinię polityczną i nie waha się
jej używać. Jakby rozmówcy się pobili, słupki oglądalności by jeszcze wzrosły.
Tego się po prostu nie da słuchać, o oglądaniu już nie mówiąc (naturalnie z tego
ostatniego twierdzenia wyłączam posłanki Aleksandry: Gajewską, Wiśniewską i Leo,
wiem że to dziaderski koncept seksistowskiego wuja na weselu, ale co ja na to
poradzę?).
Nieco bardziej merytoryczne są spotkania dziennikarzy sam na sam z politykami –
tak się jednak składa, że przed pyskówkami z przeciwnikami politycznymi
chronieni są w ten sposób tylko najważniejsi politycy partii rządzących, od
szczebla ministra wzwyż. Zakładam się jednak, że od wywiadu z grzecznym,
spokojnym i rzeczowym Tomaszem Siemoniakiem większość widzów woli kłótnię
Krzysztofa Kwiatkowskiego z Marcinem Porzuckiem. Kim jest Marcin Porzucek?
Nieważne.
Naturalnie, muszę się zgodzić z tym, co opowiadają medioznawcy, iż tak naprawdę,
opinie publiczną kształtują nie najlepsze i ofensywne stacje telewizyjne i
radiowe, ani nie „Gazeta Wyborcza” i „Gazeta Polska”, tylko media
społecznościowe: Facebook, Tik-Tok i przede wszystkim dawny Twitter, czyli teraz
X. Uczciwie przyznaję, że w tej konkurencji nie startuję. Tik-Toka i X-a nie
mam. Na Facebooku skrupulatnie wycinam wszystkich hejterów, płaskoziemców i
misjonarzy. Nie podejmuję też polemik z przeciwnikami moich poglądów, bo jeszcze
mi się nie zdarzyło, żebym umiał kogoś przekonać do swoich racji – głównie
dlatego, że moje racje nikogo nie obchodzą, tylko co najwyżej to, gdzie zdaniem
komentatorów nie mam racji.
Rzecz jsna, nie dotyczy to osób, które w moich tekstach znajdują merytoryczne,
korektorskie czy – wstyd powiedzieć – ortograficzne błędy. Te sprawdzam,
natychmiast poprawiam i dziękuję. Merytoryczne uwagi najbardziej cenię
skonstruowane w taki sposób: nie jest tak-a-tak, tylko tak-a-tak, dlatego, że
to-i-to. I źródło. Miałem takich uwag może ze trzy.
Kiedyś na zajęciach z literatury współczesnej w zakopiańskiej Szkole
Artystycznej pokazywałem, jak wyglądają i czemu służą tzw. komentarze pod
postami (zdaje się, że chodziło o jakiś artykuł w popularnym portalu). Pierwsze
dwa, może trzy odnosiły się do postu. Następne – komentowały komentarze. Potem
były komentarze do komentarzy do komentarzy i tak dalej. Meritum sprawy znikało
gdzieś za horyzontem, zresztą wkrótce nawet materia sporu przestawała być ważna
– liczyła się tylko awantura. Ale za to każde kliknięcie, wykonane po to, by
odczytać lub napisać komentarz otwierało stronę, ozdobioną jakimś banerem lub
ilustracją reklamową. Klik za klikiem, ziarnko do ziarnka – i interes się kręci.
A czy spieramy się o wyższość Kamali nad Donaldem, prawicy nad lewicą, czy świąt
Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy – to nie ma najmniejszego
znaczenia.
Ale to ja tak uważam. Bo ja nie kształtuję swoich preferencji społecznych i
politycznych na podstawie liczby komentarzy, fejków czy uniesionych graficznie
kciuków, tylko na podstawie tego, co myślę o tym czy owym. Zdaję sobie sprawę z
tego, że ta postawa nie jest częsta.
Z odrazą śledzę polemiki medialne na temat raportu zespołu, badającego
działalność podkomisji smoleńskiej Antoniego Macierewicza. Prawdę powiedziawszy,
w ogóle ten raport mnie nie zaskoczył i niewiele nowego się z niego
dowiedziałem. Najmniej ciekawe są dla mnie informacje o przekrętach finansowych
(70 dużych baniek? Cóż to jest przy takiej elektrowni Ostrołęka!) czy o
preparowaniu opracowań ekspertów tak, by potwierdzały fantasmagorie byłego
ministra obrony. Na to – i dziesiątki innych rzeczy są odpowiednie paragrafy,
będą być może akty oskarżenia, wyroki sądów i stosowne kary. Ale jak ukarać
siewców tego zatrutego pola nienawiści, które wyrosło miedzy nami? Jak potępić
tych wszystkich, którzy co miesiąc maszerują po Warszawie, Krakowie i w innych
miastach z transparentami o zamachu, o zbrodniczym Tusko-Putinie, o geniuszu
świętej pamięci profesora doktora habilitowanego, który był jednym z najgorszych
polskich polityków (moja ocena jest oczywiście subiektywna…)? Jak osądzić
chamstwo, agresję, głupotę, bezczelne kłamstwa, działanie bez żadnego trybu
przeciw mordom zdradzieckim, oskarżeniom z najwyższej polskiej trybuny o
najgorsze zbrodnie przeciwników politycznych, także z imienia i nazwiska? Na to
jakoś do tej pory nie znalazł się nie tylko paragraf, ale nawet społeczne
potępienie. Jarosław Kaczyński prędzej otrzyma od Królewskiej Akademii w
Sztokholmie nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki, od prezydenta Dudy – tak jak
Antoni Macierewicz – najwyższe polskie odznaczenie Order Orła Białego, a przez
Episkopat zostanie przedstawiony do beatyfikacji – niż stanie przed sądem.
Na postulowaną przez niektórych angelologów infamię wobec tych, którzy z
miedzianym czołem korzystali z szaleństwa smoleńskiego też nie ma co liczyć. I
to nie media, takie czy owakie, skutecznie wpływające na ludzi czy nie, są temu
winne. To siedzi w środku, w nas. Żadna telewizja, żadna gazeta, żaden
komunikator internetowy nie zaszczepi w ludziach uczciwości, empatii i poczucia
honoru. To, jak sądzę, może przekazać tylko człowiek człowiekowi. I raczej nie
przez jakiekolwiek media.
Z procesami lepiej się nie spieszyć, a zwłaszcza z wydawaniem przez sądy wyroków
wobec tych, którzy z rozmaitych powodów usiłowali zawłaszczyć w czasie swoich
rządów ów postaw polskiego płótna. Przynajmniej do sierpnia 2025 wskazana jest w
tej sprawie powściągliwość. Inna rzecz, że prezydent Andrzej Duda może
uniewinnić Macierewicza, Błaszczaka i kierującego nimi naczelnego sternika nawy
państwowej nie tylko przed uprawomocnieniem się wyroków, ale nawet przed
rozpoczęciem postępowania. Osoba, mająca tak królewskie mniemanie o sobie – o
każdym z tych swoich idoli może jak Danuśka Jurandówna zakrzyknąć Mój ci
jest! I będzie i po prawie, i po sprawiedliwości.