Maciej Pinkwart
Koniec maja
Najpiękniej zawsze pachniały konwalie, w kwietniu. Też w kwietniu zaczynał
pachnieć bez. W Milanówku było go bardzo dużo, podobnie zresztą jak konwalii.
Ale w naszym ogrodzie, przy Dębowej 17, najpiękniej kwitł bez i pierwsze bukiety
pojawiały się w domu gdzieś tak w okolicach urodzin Mamy czyli 27 kwietnia. I
kwitł ten bez tak aż gdzieś do jej imienin, imienin Anieli – 31 maja. Kwiatów w
domu zawsze było bardzo dużo. W większości były hodowane w ogrodzie, naszym czy
naszych sąsiadów, rosły też na naszym maleńkim balkoniku na drugim piętrze. Tam
najpiękniej kwitł groszek pachnący, maciejka oczywiście i nasturcje. W ogrodzie
poza bzem kwitły nagietki, irysy i przepiękne gailardie, które wyglądały jak
ogromne bąki utopione w zachodzącym słońcu. Nazywaliśmy je jakoś inaczej, ale
dziś zdołałem sobie odtworzyć tylko nazwę naukową. Przy domu rosły malwy, a na
rabatkach pod koniec lata pojawiały się najpierw warszawianki, a potem astry. I
wtedy robiło się smutno, bo wiedzieliśmy, że trzeba będzie pożegnać się z
kwiatami na ponad pół roku.
Kwiaty też kupowaliśmy. Przede wszystkim w Milanówku, na targu czwartkowym i
sobotnim, a potem jak już byłem na studiach, kwiaty spotykałem na każdym rogu
trasy, która prowadziła mnie ze stacji PKP Warszawa Powiśle na uniwersytet przy
Krakowskim Przedmieściu. Kiedy miałem jakieś pieniądze, kupowałem kwiaty i
wiozłem je do domu. Były to przede wszystkim lewkonie – pachnące zupełnie
inaczej niż konwalie i bzy, tak jakoś narkotycznie, lubiłem je i lubiła je Mama.
Wiosną narcyzy (żonkile nie były wtedy popularne). Późnym latem dalie i cynie.
Imieniny
Mamy, te 31 maja, to był zawsze w festiwal kwiatów, a mMama kwitła wśród nich,
częstowała gości, których prawie zawsze było wielu i w różnym wieku, pysznymi
ciastami własnego wyrobu. Po śmierci Taty, który długo chorował, Mama wpadła w
straszną depresję, często bywała w szpitalu z dolegliwościami sercowymi i
poprawiło się jej dopiero pod koniec mojego liceum, w czasie kiedy wokół mnie
zaczęło się gromadzić spore towarzystwo koleżanek i kolegów, przychodzących na
Dębową, żeby wspólnie się uczyć przed maturą, czasami żeby posłuchać muzyki, czy
po prostu razem się powygłupiać. Oni wszyscy – kilkanaście osób – do mojej Mamy
mówili mamo, co ona bardzo lubiła. Oczywiście, bywali też na jej
imieninach.
Najpiękniejsze imieniny Mamy, które pamiętam, świętowaliśmy 31 maja 1965 roku.
Tego dnia ja i moja paczka zdawaliśmy ostatni ustny egzamin
maturalny. Ja chemię, większość moich przyjaciół fizykę. Każdy z tego mojego
przyszywanego rodzeństwa po zdanym egzaminie szedł na Dębową, żeby złożyć
Mamie życzenia i zameldować się po zdanej maturze, każdy z jakimiś kwiatami,
najczęściej zdobywanymi w rozmaity sposób po drodze. Ja z kilkoma osobami, na
które poczekałem i z moją ulubioną profesorką od chemii, Jolą Jasińską
przyszliśmy ostatni. Zaopatrzeni w kwiaty składaliśmy Mamie życzenia i
meldowaliśmy się jako osoby już pełnoletnie. Mnie, co prawda formalnie do
pełnoletniości brakowało jeszcze rok – no ale wtedy nie miało to większego
znaczenia: nie zamierzałem ani głosować, ani się żenić. Pani Jola ceremonialnie
odpruwała nam tarcze szkolne - no bo właśnie czekało nas jeszcze tylko rozdanie
świadectw, bal maturalny – i pożegnanie z naszym sławnym Liceum nr 19.
Po tych maturalnych imieninach mojej Mamy nasza paczka w znacznym stopniu się
rozpadła. Zostało tylko kilka osób, które nadal przychodziły na Dębową i nadal
mówiły do Mamy „mamo”. A teraz już nikt z nas tak nie mówi do nikogo. 59 lat od
tamtych imienin Anieli minęło nie wiedzieć kiedy… Minęła się Mama, minęło się
kilka osób z mojej paczki. I my się miniemy po malućkiej chwili. Zaledwie z kilkoma osobami mam
sporadyczny kontakt: imieniny, urodziny, święta, jakiś celniejszy bon-mocik na
Facebooku… Nie mam też kontaktu z bzami, konwaliami, lewkoniami, gailardiami, bo
tu na Podhalu jest ich niewiele. A u mnie w domu nie ma ich w ogóle.