Maciej Pinkwart

Koniec majaMama i my przed maturą 1965

Aniela Pinkwart, 1938 

Najpiękniej zawsze pachniały konwalie, w kwietniu. Też w kwietniu zaczynał pachnieć bez. W Milanówku było go bardzo dużo, podobnie zresztą jak konwalii. Ale w naszym ogrodzie, przy Dębowej 17, najpiękniej kwitł bez i pierwsze bukiety pojawiały się w domu gdzieś tak w okolicach urodzin Mamy czyli 27 kwietnia. I kwitł ten bez tak aż gdzieś do jej imienin, imienin Anieli – 31 maja. Kwiatów w domu zawsze było bardzo dużo. W większości były hodowane w ogrodzie, naszym czy naszych sąsiadów, rosły też na naszym maleńkim balkoniku na drugim piętrze. Tam najpiękniej kwitł groszek pachnący, maciejka oczywiście i nasturcje. W ogrodzie poza bzem kwitły nagietki, irysy i przepiękne gailardie, które wyglądały jak ogromne bąki utopione w zachodzącym słońcu. Nazywaliśmy je jakoś inaczej, ale dziś zdołałem sobie odtworzyć tylko nazwę naukową. Przy domu rosły malwy, a na rabatkach pod koniec lata pojawiały się najpierw warszawianki, a potem astry. I wtedy robiło się smutno, bo wiedzieliśmy, że trzeba będzie pożegnać się z kwiatami na ponad pół roku.

Kwiaty też kupowaliśmy. Przede wszystkim w Milanówku, na targu czwartkowym i sobotnim, a potem jak już byłem na studiach, kwiaty spotykałem na każdym rogu trasy, która prowadziła mnie ze stacji PKP Warszawa Powiśle na uniwersytet przy Krakowskim Przedmieściu. Kiedy miałem jakieś pieniądze, kupowałem kwiaty i wiozłem je do domu. Były to przede wszystkim lewkonie – pachnące zupełnie inaczej niż konwalie i bzy, tak jakoś narkotycznie, lubiłem je i lubiła je Mama. Wiosną narcyzy (żonkile nie były wtedy popularne). Późnym latem dalie i cynie.

Imieniny Mamy, te 31 maja, to był zawsze w festiwal kwiatów, a mMama kwitła wśród nich, częstowała gości, których prawie zawsze było wielu i w różnym wieku, pysznymi ciastami własnego wyrobu. Po śmierci Taty, który długo chorował, Mama wpadła w straszną depresję, często bywała w szpitalu z dolegliwościami sercowymi i poprawiło się jej dopiero pod koniec mojego liceum, w czasie kiedy wokół mnie zaczęło się gromadzić spore towarzystwo koleżanek i kolegów, przychodzących na Dębową, żeby wspólnie się uczyć przed maturą, czasami żeby posłuchać muzyki, czy po prostu razem się powygłupiać. Oni wszyscy – kilkanaście osób – do mojej Mamy mówili mamo, co ona bardzo lubiła. Oczywiście, bywali też na jej imieninach.  

Najpiękniejsze imieniny Mamy, które pamiętam, świętowaliśmy 31 maja 1965 roku. Tego dnia ja i moja paczka zdawaliśmy ostatni ustny egzamin maturalny. Ja chemię, większość moich przyjaciół fizykę. Każdy z tego mojego przyszywanego rodzeństwa po zdanym egzaminie szedł na Dębową, żeby złożyć Mamie życzenia i zameldować się po zdanej maturze, każdy z jakimiś kwiatami, najczęściej zdobywanymi w rozmaity sposób po drodze. Ja z kilkoma osobami, na które poczekałem i z moją ulubioną profesorką od chemii, Jolą Jasińską przyszliśmy ostatni. Zaopatrzeni w kwiaty składaliśmy Mamie życzenia i meldowaliśmy się jako osoby już pełnoletnie. Mnie, co prawda formalnie do pełnoletniości brakowało jeszcze rok – no ale wtedy nie miało to większego znaczenia: nie zamierzałem ani głosować, ani się żenić. Pani Jola ceremonialnie odpruwała nam tarcze szkolne - no bo właśnie czekało nas jeszcze tylko rozdanie świadectw, bal maturalny – i pożegnanie z naszym sławnym Liceum nr 19.

Po tych maturalnych imieninach mojej Mamy nasza paczka w znacznym stopniu się rozpadła. Zostało tylko kilka osób, które nadal przychodziły na Dębową i nadal mówiły do Mamy „mamo”. A teraz już nikt z nas tak nie mówi do nikogo. 59 lat od tamtych imienin Anieli minęło nie wiedzieć kiedy… Minęła się Mama, minęło się kilka osób z mojej paczki. I my się miniemy po malućkiej chwili. Zaledwie z kilkoma osobami mam sporadyczny kontakt: imieniny, urodziny, święta, jakiś celniejszy bon-mocik na Facebooku… Nie mam też kontaktu z bzami, konwaliami, lewkoniami, gailardiami, bo tu na Podhalu jest ich niewiele. A u mnie w domu nie ma ich w ogóle.