Maciej Pinkwart
Godzenie
29 sierpnia 2024
Na plaży Świętych Apostołów na Krecie zwrócił moją uwagę młody człowiek, który
na lewym udzie miał wytatuowany spory krzyż. Na prawym zaś, nieco mniejszą, ale
kunsztownie wykonaną różę. Nie wiedziałem, czy się obrazić, czy podziwiać: no bo
krzyż, wiadomo, chrześcijanie chętnie go eksponują, co podobno dziś w
antykościelnej Europie może stanowić zagrożenie dla życia (tak przynajmniej mówi
się w Polsce), więc chapeau bas za odwagę. Ale krzyż był na udzie, tak
blisko wiadomo czego... Zaś róża to od lat symbol trudnej miłości (te kolce!),
może nawet pewnej dewiacji: miłość Małego Księcia do róży, mówcie co chcecie,
normalna nie była. Bo tu niby ją kocha, a tam wyciorem czyści wulkan...
Jednak jako miłośnik prozy Umberta Eco pomyślałem, że może ów młodzieniec jest
różokrzyżowcem, czyli jakby spadkobiercą templariuszy, a poprzednikiem masonów.
Ale podejrzenie to rozwiało się jak dym z elektronicznego papierosa, gdy
spojrzałem na jego ramiona: na jednym wytatuowana była twarz typowej dziewczyny
pirata z Karaibów, na drugiej – morda tygrysa. Więc w zasadzie nie wiedziałem, w
co godzi ów tatuaż i jakie moje uczucia obraża. A obrażanie uczuć, zwłaszcza
religijnych, jest teraz na topie i byle co grozi artykułem 196 kk, grzywną i
paką do dwóch lat. Dwa lata jak dla brata, ale nie wiem, zza którego węgła
wychynie obrażona gęba: czy, na przykład, nawijając pastę na widelec przy pomocy
łyżki, co niewątpliwie jest skojarzeniem freudowskim, nie obrażam uczuć
pastafarian, czyli wyznawców Latającego Potwora Spaghetti.
Co do godzenia w symbole, to symbolem tego niecnego działania stał się prezydent Warszawy, który zapowiedział, że kierowany przez niego urząd nie będzie manifestował swojej katolickości (nie czyni tego od lat!), co zostało zinterpretowane tak, że Rafał Tuhaj-bej Trzaskowski zniszczy w stolicy wszystkie krzyże włącznie z tym, który dzierży w lewej (!) ręce król Zygmunt III na kolumnie, stojącej na placu Tuska koło Zamku Królewskiego.
A 15 lipca, jak co roku, na polach Grunwaldu Polacy, przebrani za Polaków, Litwinów, a nawet jednego Czecha – Jana Żiżkę łoją skórę Polakom, przebranym za Niemców, Francuzów, a nawet jednego Lichtensteinczyka, imieniem Kuno, czyli Konrad. A wszyscy ci Niemcy, Francuzi i Lichtensteinczyk nosili białe płaszcze z czarnymi krzyżami, oznaczające przynależność do Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Teutońskiego w Jerozolimie.
Krzyżacy. Uderzanie w krzyż to uderzanie w wiarę katolicką. No, a jak byśmy nie
uderzyli w te krzyże i w to, co się pod nimi skrywało, to już od XV wieku
bylibyśmy w Unii Europejskiej, razem z Brandenburgią, Saksonią, Pomeranią,
Prusami i Inflantami, nie mówiąc już o Lichtensteinie. Nie byłoby z kim wygrać
pod Monte Cassino i co ważniejsze, nie miałby kto, ani od kogo żądać reparacji
po II wojnie światowej, co gorsza – jest taka możliwość, że tych reparacji
żądano by od nas. Czy wykrzykując na widok panów ubranych w krzyże bić ich,
psubratów, nazywając krzyżackimi maciami czy wbijając litewską sulicę
w krzyżowe stroje nie godzili Prapolacy w uczucia religijne? Godzili, godzili,
ale się nie pogodzili, aż ugodzili do imentu. Dobreż było zatem to godzenie czy
nie? Słusznie byłoby się czuć religijnie obrażonym w uczuciach, czy niesłusznie?
Ech, ta dialektyka krzyżacka i antykrzyżacka…
Prawda, że Krzyżaków sprowadził do Polski piastowski książę Konrad, czyli Kuno,
Mazowiecki, by pomogli mu obronić się przed napadami pogańskich Prusaków. Ale
też prawdą jest to, że owa braterska pomoc okazała się, jak zwykle w polskich
dziejach, opresją: zniszczenie Prusaków i Jadźwingów Rycerzom NMP spod znaku
Krzyża nie wystarczyło i zaczęli metodą salami zabierać kawałek po kawałku
ziemie polskie. Nie tylko polskie – usadowili się też na Węgrzech, ale gdy
darowane im ziemie i twierdze zamierzali wyjąć spod jurysdykcji królewskiej i
przekazać papiestwu – król Andrzej II za przyzwoleniem węgierskiego episkopatu
wywalił ich z kraju na zbity pysk. Choć jakiś czas później inny król Węgier, a
zarazem cesarz niemiecki Zygmunt Luksemburski lizał Krzyżakom odwłoki…
No i w końcu się okazało, że święci młodziankowie z czarnymi krzyżami to w
znacznej mierze banda oszustów, złodziei, bandytów, morderców i rozpustników.
Wkrótce więc katoliccy Polacy – tak jak wcześniej pogańscy Litwini – przestali
się obawiać karzącej ręki Boga, na Którego protekcję powoływali się zbóje
chronieni jakoby przez ryngrafy za świętymi relikwiami oraz krzyże na rycerskich
płaszczach i sięgnęli po miecze. Krzyżacy dostali łupnia pod Grunwaldem i choć
to nie rozstrzygnęło wojny – pokazało wyraźnie, że na polu bitwy rozstrzyga
miecz, a nie krzyż. To co było mitem założycielskim chrześcijaństwa: widzenie
krzyżowe cesarza Konstantyna i otrzymane jakoby przesłanie: in hoc Signo
vinces na polach Grunwaldu nie zadziałało: wielki mistrz krzyżacki Ulrich
von Jungingen padł martwy, rzekomo z ryngrafem z kawałkiem Świętego Krzyża na
piersi. Czyż nie było to dramatycznie ciężkie szarganie świętości, obrażanie
uczuć religijnych i ogólnie godzenie w cóś? Bynajmniej: było to tylko
godzenie w dowódcę zgrai bandytów, przebranych za obrońców Krzyża. Płaszcze z
krzyżami i sztandary z wizerunkami świętych patronów krzyżackich rzucono
Jagielle pod nogi. Dzisiaj katoliccy – ale przecież w swej masie antyniemieccy –
Polacy czczą go jak bohatera, który pod Grunwaldem pokonał Niemców. Nie, pokonał
rycerzy Zakonu Najświętszej Marii Panny, kwiat katolickiej Europy. W polityce
historycznej Polski ostatnich lat o Krzyżakach jakoś cicho.
To dopowiedzmy.
Wojna trwała dalej i dopiero ponad pół wieku później Krzyżacy uznali się za
pokonanych i w pokoju toruńskim oddali Polsce wszystkie zagrabione ziemie,
Pomorze i część Warmii, nawet Malbork – swoją główną siedzibę. Zakon przeniósł
stolicę do Królewca i został lennikiem króla polskiego. Ale hołd wielki mistrz
Albrecht von Hohenzolern złożył dopiero Zygmuntowi Staremu, w 1525 r. Cztery
lata po tym, jak kwiat rycerstwa katolickiego, napadającego od kilku wieków na
katolicką Polskę, przeszedł na luteranizm. Ostatnim znanym w Polsce honorowym
Krzyżakiem był kanclerz Niemiec, Konrad Adenauer. A symboliczne pojednanie
między Polską a Niemcami (którego zdaje się połowa naszych obywateli nadal nie
akceptuje) odbyło się w miejscowości Krzyżowa, z udziałem kanclerza i premiera.
Byli to Helmut Kohl i Tadeusz Mazowiecki. Ten ostatni to ponoć potomek Konrada,
choć polska prawica sądzi inaczej.
I jeszcze należy się post scriptum, w kwestii tego
godzenia w cóś i obrażania uczuć.
Źródła tego wydarzenia nie są pewne, w każdym razie nie leży przede mną
dokument, który mógłbym zacytować przy opisie tego, co poniżej. Ale
usprawiedliwiam się przed sobą tym, że to tylko felieton, a nie praca
habilitacyjna. Oto w trakcie wojny trzynastoletniej, którą zakon toczył z
sąsiadami, zawsze sprzyjający Krzyżakom papieże, najpierw Kalikst III (1455),
potem Pius II (1460), nałożyli ekskomunikę (teraz mówi się, że tylko ekskomuniką
grozili…) m.in. na króla Polski, Kazimierza Jagiellończyka, a jego terytorium
objął papieskim interdyktem. Komentatorzy współcześni z lubością dodają, że kara
wykluczenia ze wspólnoty kościelnej, obejmująca m.in. zakaz przyjmowania
sakramentów nie była nigdy przez żadnego z papieży cofnięta. Nawet przez
papieża z dalekiego kraju.
No, ale jak ekskomunika królewska i interdykt Polski mogły być cofnięte? Nie
mogli tego zrobić ówcześni papieże, czerpiący dochody z działalności Krzyżaków i
odrzucające wszelkie oskarżenia pod ich adresem, nie mogli następcy, bo to by
oznaczało, że Kościół przyznaje się do błędu i tolerowania tego, iż obłożeni
karą mieli ją gdzieś, a ponadto trzeba by było przyznać, że Watykan nielegalnie
pobierał opłaty świętopietrza z kraju, który jako wyklęty ich płacić nie musiał,
nie mógł tego zrobić polski papież, bo odwołanie ekskomuniki i interdyktu,
oznaczałoby uznanie de jure, że kary te istotnie były nałożone i przez
wieki obowiązywały. Czyli że od 1460 r. Polska żyła w pogaństwie, dzieci nie
były legalnie chrzczone, małżeństw nie błogosławił Kościół, nie było prawidłowo
wyświęconych księży, ergo – nie było księdza Karola Wojtyły, nie było
biskupa Karola Wojtyły, a zatem i papieża Jana Pawła II.
Nie wierzę w to. Ideałem chrześcijaństwa nie jest obrażanie się na cokolwiek,
raczej godzenie się niż godzenie w cokolwiek, bardziej dzielenie się dobrem niż
dzielenie ludzi na naszych i obcych, nadstawianie drugiego policzka, a nie
kolejnego pierścienia do ucałowania. Panta koina, wszystko wspólne,
mawiali Grecy, a chrześcijanie ustanowili komunę, wspólnotę i komunię,
greckie koinonia, wspólność przekonań. Wiadomo wszelako, że nawet ze
wspólnotą nie trzeba przesadzać, bo koniec końców się okaże, że choć wszystko
jest wspólne, to wspólnotą ktoś zarządza i to wspólne dzieli. I wtedy dopiero
się okazuje, ilu krewnych i znajomych ma dzielący dobro królik.
Inna rzecz, że Rafał Trzaskowski mógł się nie przejmować symbolami religijnymi:
nawet dziesięciorgiem przykazań do dziś mało się kto przyjmuje, choć jest w nich
samo dobro. Wiszący krzyż, czy jakikolwiek inny symbol nikomu nie szkodzi,
dopóki ktoś go ze ściany nie zdejmie i nie zacznie nim okładać przeciwnika.
Prezydent Warszawy mógłby rozwiązywania konfliktów z Krzyżakami nauczyć się od
króla Jagiełły i z pokorą powiedzieć komu trzeba: „Krzyżów ci u nas dostatek,
ale i te przyjmiemy”.