Maciej Pinkwart
Gatunek inwazyjny
12 września 2024
Kupiłem wędzonego na zimno łososia atlantyckiego w opakowaniu z etykietą
Teraz Polska. Trochę się przestraszyłem, że przegapiłem moment, w którym
wskutek podnoszenia się poziomu mórz Atlantyk udał się na Wschód, gdzie zawsze
było trochę niżej niż na Zachodzie. Wydaje mi się, że widzę oczyma przerażonej
duszy (Methinks, I see... Where? – In my mind’s eyes…) jak mój przyjaciel
Andrzej, królewic duński nie w Elsynorze, tylko w Kopenhadze, całkowicie zalany,
halsuje między pałacem królewskim a ogrodami Tivoli, próbując namówić Atlantyk,
by wrócił tam, gdzie jego miejsce. Ale ocean pokonał już Kattegat i Skagerrak i
wtargnął do portów bałtyckich, gdzie próbują go opanować dzielni rybacy,
wywieszając nad nim flagę Teraz Polska. Trzeba przyznać, że procedurę
przejmowania władztwa nad słonymi wodami mamy nieco archaiczną i kosztowną:
rzucanie w morze cennych pierścieni nie utrwalało naszych związków do momentu,
póki śmierć nas nie rozłączy. Ale potem przypomniałem sobie, że jesteśmy teraz
głównym filarem Paktu Północnoatlantyckiego, wnoszącym do NATO prawie 5 % PKB
oraz Władysława Kosiniaka-Kamysza, łopoczącego sztandarem Żywią y Bronią.
Nigdy mi nie wytłumaczono, o którą Bronię tu chodzi. Może być ludowy doktor jako
najcenniejsza polska broń, bardziej skuteczna niż koreańskie haubice, może być
zatem i polski Atlantyk, dostarczający łososi wędzonych na zimno, czyli w
lodówkach. Wypada tylko mieć nadzieję, że etykieta Teraz Polska nie
zostanie przejęta przez imigrantów, usiłujących pokonać mur graniczny od strony
Białorusi.
Przyznam, że nie całkiem rozumiem ekologów. Zazwyczaj nie rozumiem też
anty-ekologów, którzy tych pierwszych nazywają pogardliwie ekologistami,
uważają ekologię i dążenia do ochrony zwierząt, klimatu i przyrody za ideologię
lewacką, czy zgoła marksistowską. Ciekawe, gdzie Marks pisał o ekologii? Ponadto
sądzę, że jedni nie rozumieją drugich, a poza tym ani jedni, ani drudzy nie
rozumieją tego dokąd zmierza świat i w jaki sposób może się to przełożyć na
nasz, ludzki dobrostan. Jedni i drudzy popełniają zresztą – i to ich łączy –
wspólny, fundamentalny błąd: uważają, że ich poglądy, a nawet działania
(przykuwanie się łańcuchami do drzew by je bronić przed harvesterami, wybijanie
dzików pod pretekstem afrykańskiego pomoru świń) cokolwiek zmienią w rozwoju
świata. Moim zdaniem, jest to tak samo bezsensownie nieskuteczne, co kosmiczne
przemyślenia bakterii, mieszkającej po lewej stronie języka pana Jana Nowaka.
Tyle samo my wiemy o mechanizmach działania wszechświata, co owa bakteria o
przyczynach przypalenia schabowego przez panią Nowakową.
Dziennikarze naukowi poważnych pism (artykuły na tematy naukowe w pismach
znalazły swoją niszę ekologiczną tam, gdzie chwilowo jest puste miejsce po
opisach straszliwych zbrodni kucharek, oblewających witriolem swoją
chlebodawczynię z powodu beznadziejnego zakochania się w chlebodawcy) załamują
ręce z powodu topnienia lodowców Grenlandii i Antarktydy, podczas gdy inni
rozpaczają z powodu postępującej suszy na Saharze, która w ubiegłym miesiącu
doświadczyła niespotykanej od wieków powodzi. Ale prawdziwą sensacją naukową
jest odkrycie pod powierzchnią Marsa (jakieś 10-20 km pod) prawdziwego oceanu,
który gdyby się wydostał na powierzchnię, pokryłby planetę lodowiskiem o
głębokości jednego kilometra. Byłoby to wspaniałe miejsce treningowe dla
hokeistów KS Nowy Targ, gdyby nie to, że woda jeśli w ogóle tam jest w postaci
płynnej, do dowiercić się do niej nie zdołałaby nawet Geotermia Podhalańska,
której świdry próbują na razie bezskutecznie dotrzeć do wody na głębokości 8
kilometrów w terenach niemal marsjańskich – w Szaflarach koło Bańskiej. Przy
okazji powtórzę swoją prośbę do pana dr. inż. Piotra Długosza z Geotermii: gdyby
miał jakieś wolne wiertło i moce przerobowe, to może niech spróbuje na Saharze –
tam ocean słodkiej wody, wielkości mniej więcej takiej jak siedem naszych
Bałtyków, leży na głębokości od kilkuset do kilku tysięcy metrów. A przydałaby
się ona znacznie bardziej ludziom w Afryce niż astronautom na Marsie. Zresztą,
pokazywana przed laty inwazja ziemniaków i Matta Damona na Marsa udała się (no,
częściowo…) bez głębokich wierceń i bez dalszych perspektyw. Sahel
przysaharyjski jest nam bliższy, bośmy wszyscy stamtąd rodem. Nie, nie wszyscy –
niektórzy są z Sulęcic, gdzie potrzebne są tylko dreblinki, inni z Żoliborza,
którym potrzebny jest tylko wróg.
Jednym z poziomów sporu, a może wręcz wojny ideologicznej między ekologistami
a obrońcami polskich wartości jest pozycja człowieka w świecie. Ci pierwsi
uważają, że człowiek jest tylko jednym ze zwierząt, może najbardziej
rozwiniętym, ale nie w każdej dziedzinie najdoskonalszym. Ci drudzy się na to
oburzają, bo człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, a tej
szczególnej cechy nie mają psy, wiewiórki ani tym bardziej dziki, jelenie i
kuropatwy, a nawet – niech mi to wolno będzie powiedzieć – kaczki. Nie mówi się
jakoś konkretnie, czy każdy człowiek został stworzony na rzeczony obraz i
podobieństwo, bo jednak różnimy się co nieco między sobą i czy to powiedzenie
stosuje się tak samo do białego Rosjanina, skośnookiego Chińczyka, autochtona z
Gór Skalistych (nie mówię o kolorze jego skóry, bo red is bad),
czarniawego Maorysa i mocno opalonego Senegalczyka. Zachodzi pytanie, czy na
obraz i podobieństwo Boga została też stworzona kobieta i w ogóle na ile to
podobieństwo ma być szczegółowe do poziomu gonad. Z racji tej preferencji
stworzycielskiej człowiek zatem nie jest zwierzęciem, przeto z tego tytułu ma
prawo zabijania, konsumowania, sterylizacji i inseminacji zwierząt. A wiewiórka
tego prawa nie ma. Ciekawe, na jakiej podstawie wysnuto tę zasadę – czy dlatego,
że to my używamy dubeltówek i sztucerów, a przedtem maczug i włóczni, a
zwierzęta nie? Czy dlatego, że wywalając Adama i Ewę na zbity pysk z raju Bóg w
ramach rekompensaty dał im władztwo nad ziemią? W Księdze Rodzaju czytamy słowa
Boga: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, napełniajcie ziemię i czyńcie ją
sobie poddaną; panujcie nad rybami morskimi i nad ptactwem niebieskim, i nad
wszelkimi zwierzętami, które poruszają się po ziemi. Cóż – panować to nie
znaczy zabijać, prawda? Jak już wszystko pozabijamy, to nad czym będziemy
panować? Kiedyś prawo do zabijania było usankcjonowane prawa do pożerania.
Interesujące, że w biblijnym opisie krótkiego pobytu rodzaju ludzkiego w Raju
wszyscy są tam wegetarianami: nie ma ani słowa o konsumowaniu zwierząt, a Adam i
Ewa do okrycia swoich gonad używali listków, a nie skóry lamparta.
Ostatnio kontrowersje wzbudza określenie „gatunek inwazyjny”. Podobno straszliwe
spustoszenie w Polsce powoduje kilkadziesiąt nutrii, które uciekły z hodowli,
nie dały się przerobić na futro i teraz obnoszą swoje pomarańczowe siekacze po
ekranach telewizorów. W jednym z pseudonaukowych artykułów wyczytałem, że nutria
ma pomarańczowe zęby dlatego, że je dużo warzyw, a w nich jest pomarańczowy
beta-karoten. Największymi naturalnymi źródłami beta-karotenu są: marchew,
brokuły, morele, melony, pomidory i szpinak. Zakładam się, że naukowiec piszący
o nutriach konsumuje o wiele więcej wspomnianych produktów niż opisywana przez
niego nutria, a zęby ma – jeśli ma – co najwyżej żółtawe od klubowych. Cóż wiemy
o świecie, jeśli nie wiemy tego co trzeba o zębach nutrii?
Drugim modnym w mediach gatunkiem inwazyjnym, który nas atakuje zewsząd, jest
nawłoć, szczególnie kanadyjska. Kiedyś ceniona za swe właściwości lecznicze i za
ładne żółte kwiatki, uciekła z ogrodów i teraz na łąkach wygryza inne, rodzime
rośliny.
A więc – nutrie wybić. Zęby im też wybić, umyć i przerobić na pastę do zębów z
karotenem. Nawłoć wyplenić. Ministrowi Siekierskiemu z PSL zalecić, by
sporządził kanon roślin i zwierząt tradycyjnie polskich, które za czasów jego
młodości były akceptowane i tego się trzymać. Resztę push-back, go out i w ogóle
won.
Hola, hola, nie tak prędko. A kto te nutrie przywlekł do Europy z Ameryki
Południowej? Nutria sama Atlantyku nie przepłynęła, tym bardziej, że żeby
zanutrzyły ziemię, potrzebne były co najmniej dwie. Kto się pierwszy zachwycił
nawłociami i przywiózł je, też z Ameryki? A krowy? Wiadomo, to wina tu...
przepraszam, wina tura, który dawno temu dokonał inwazji z Azji. Ale popatrzmy
dalej – ostatnie zlodowacenie wytrzebiło u nas wszystko. Jak lody się stopiły
(Morze Śródziemne podniosło się wtedy o 150 m!), to zwierzyna i rośliny
nadciągnęły z cieplejszych stron. Na szczęście, nikt nie uznał ich za gatunki
inwazyjne.
No a my, sami, homosapiensi? W Afryce zrodzeni/stworzeni w Raju, po zmianie
klimatu/po skrytożerstwie jabłkowym musieliśmy iść precz i znaleźliśmy się w
Azji, potem w Europie i wszędzie, jako gatunek inwazyjny. Dobrze, że nasi kuzyni
neandertalczycy nas nie wybili jako intruzów, próbowali się z nami kochać, ale w
efekcie to my wybiliśmy ich. Nie ma co żałować: oni też byli gatunkiem
inwazyjnym, jak wszystko. Przecież na początku ziemia była bezkształtna i
pusta i ciemność była nad głębią, a Duch Boży unosił się nad wodami. A
pierwsza inwazja była na małą skalę i odbyła się w momencie, kiedy Fizyka
zakochała się w Chemii i razem stworzyły Biologię.
Więc nie ma co żałować nawłoci kanadyjskich, gdy płoną oliwki na Rodos.
Wszyscyśmy intruzi i wszyscy zostaniemy wytrzebieni, niewykluczone, że przez nas
samych. Ale baczność: Hannibal ante portas! Najbardziej inwazyjnym
gatunkiem obecnie jest smartfon.