Maciej Pinkwart
Fatum ośmiu lat
Kiedy Federico Fellini otrzymał Oskara za swój surrealistyczny,
ósmy w jego dorobku film (te pół to była wspólna reżyseria z innym twórcą) – był
rok 1964 i Ośmiu i pół nie tylko nie znałem, ale nawet nie mogłem znać,
bo nie sądzę, żeby w milanowskim kinie „Orzeł” włoska nowa fala była
prezentowana. Długo potem dzieło Felliniego oglądałem z obowiązku w telewizji,
ale ujęło mnie w nim w zasadzie tylko aktorstwo Marcello Mastroianniego, którego
kojarzyłem z Pieskim życiem i Słodkim życiem, Rozwodem po
włosku, Małżeństwem po włosku, Wielkim żarciem i absolutnie
kapitalnym Prêt-à-porter, no i oczywiście uroda jego partnerek – Anouk
Aimée,
Sandry Milo i Claudii Cardinale. Nie spodziewałem się, że po sześćdziesięciu
latach liczba osiem stanie się przekleństwem moich czasów.
Nie od dziś, rzecz jasna, symbolika liczb jest obecna w
kulturze, religii i polityce. Diabły straszą nas potrójną szóstką, Kościół
siedmioma grzechami głównymi, Mojżesz dziesięciorgiem przykazań (ponoć na
pierwszych kamiennych tablicach, tych które wkurzony prorok rozbił na głowach
swoich ziomali, wielbiących złotą cielęcinę, było dwanaście), doba
dwudziestoma czterema godzinami, Mickiewicz imieniem czterdzieści i cztery,
weekendowe wieczory pięćdziesiątkami i setkami. Teraz zmorą stała się liczba
osiem.
W 2015 roku kandydująca na premiera Beata Szydło stawała na tle
jakiejś nieczynnej od wielu lat fabryki czy zrujnowanego domu i przekonywała, że
po ośmiu latach rządów „Peopeesel” Polska stała się ruiną. Pamiętam, że jednego
z takich demaskatorskich przemówień słuchałem w samochodzie, akurat wracając
A-czwórką z jakiegoś spotkania autorskiego w Katowicach. O „Polsce w ruinie”
dowiadywałem się, przejeżdżając obok lotniska w Balicach, mijając parkingi, na
których stały tysiące samochodów, należących niewątpliwie do biedaków, którym
Tusk z Kosiniakiem, przy niewielkim współudziale Sawickiego przez osiem lat tak
zniszczyli umiłowaną ojczyznę, że musieli z niej uciec choćby na tydzień czy
dwa, żeby wydawszy ostatnie pieniądze, których „Peopeesel” jeszcze im nie
ukradło, w odurzającej złudzie formatu all inclusive czekać, aż przyjdzie
nasza Beatka z Polskęzbawem i zakończą ten ośmioletni dramat.
No i się udało, zbrodnie poprzednich rządów, które doprowadziły
Polskę do ruiny, a może nawet do kilku ruin, się zakończyły. Premier Szydło
objęła rządy zapewniając, że na wszystko, co można dać ludziom za darmo,
pieniądze się znajdą, bo wystarczy tylko nie kraść i pracować w rządzie
uczciwie, zresztą do władzy nie idzie się dla pieniędzy. Wybitni fachowcy objęli
posady w ministerstwach, zmieniono wiceministrów, dyrektorów departamentów,
sprzątaczki i cieciów, zlikwidowano egzaminy i konkursy, służba cywilna stała
się służbą specjalną, każdy resort zawierzył swoją pracę Matce Bożej, albo
Świętemu Papieżowi, w efekcie wszystko poszło jak z płatka, nawet udało się
Polsce zagłosować przeciwko Polakowi na stanowisku przewodniczącego Komisji
Europejskiej, zresztą to był farbowany na rudo lis, więc oddanie przeciw niemu
jednego głosu, podczas gdy głosowało na niego 27 sprzedawczyków i lewaków,
przeważnie z chadecji i prawicy, dobitnie świadczy o tym, jakie spustoszenie
nawet w Europie dokonało się przez te ostatnie osiem lat.
O skali nieszczęścia świadczyły wyniki audytów, jakie nowi
ministrowie zarządzili w starych ministerstwach, a ich prezentacja w Sejmie
zajęła kilka dni. Skala nadużyć i przestępstw dokonanych przez tamte osiem lat
była tak wielka, że nawet przez te osiem lat nie udało się nikogo za nie
skazać przed sądem, ani nawet postawić zarzutów. Zresztą, i tak nie udałoby się
tego zrobić, bo sądy wciąż nie do końca były niezależne i można było się
spodziewać, że przynajmniej niektórzy sędziowie będą wydawać wyroki zgodnie z
prawem i sprawiedliwością, a nie zgodnie z Prawem i Sprawiedliwością.
Czas biegł okropnie szybko: w weekendy, podczas których
organizowano pikniki, spotkania z kołami gospodyń wiejskich i mieszkańcami
jeżdżących za prezesem autobusów – dziennikarze i politycy opozycji przetrawiali
to, czego dowiadywali się w piątek i sobotę, ale już w poniedziałek na
czołówkach wiadomości i na pierwszych stronach gazet pojawiały się informacje o
nowoodkrytych aferach: albo tych z aktualnie biegnących ośmiu lat (to w
„Wyborczej”, TVN czy w „Onecie”), albo tych ze słusznie minionych ośmiu lat (to
w „Gazecie Polskiej”, TVP czy „Do Rzeczy”). Afera żyła jeden, góra dwa dni i już
w środę nagłówki krzyczały o nowej aferze, przy której tamta poprzednia bladła i
umierała w zapomnieniu. Było ich tyle, że żadna, nawet nie będąca prywatną
własnością Zbigniewa Ziobry prokuratura nie była wstanie się nimi zająć, zresztą
nie było po co, bo jakby ktoś zaczął badać aferę ze środy, to już w piątek by mu
zarzucono, że zaniedbał sprawę i nie ogarnie się do wtorku, kiedy to pojawi się
kolejny przekręt. Więc lepiej było czekać na czwartek, na kolejny piknik, na
kolejny Sejm, na kolejne orzeczenie Trybunału Gastronomicznego, na kolejne
konferencje prasowe Solidarnej Polski, Suwerennej Polski, Niezależnej Polski,
Biało-Czerwonej Polski i Polskiej Polski. I na kolejne wybory, które przez osiem
lat w cuglach wygrywali ci, którzy osiem lat temu chwycili polskiego konia za
uzdę, przystawili mu drabinkę, wsiedli i trzymali się dzielnie w siodle dotąd,
aż z niego wylecieli.
Ci, co przyszli po nich i usadowili się tam, gdzie zdołali się
wcisnąć w szczeliny w zabetonowanych strukturach władzy, nawet bez audytu
widzieli, co się przez minione osiem lat rządów Zjednoczonej Prawicy narobiło.
No, ale naobiecywali w kampanii wyborczej, że będą tę Polskę, którą w ruinie
pozostawiło te osiem lat, ratować, remontować, zmieniać na lepsze i po Prawie i
Sprawiedliwości przywracać prawo, wprowadzając sprawiedliwość. I rozliczać
poprzedników z afer, przekrętów, sobiepaństwa i niekompetencji. Niestety, na
chamstwo, cynizm i destrukcję zbiorowego rozumu paragrafu nie było. Zabrali się
z impetem do dzieła, najpierw pakując do paki dwóch kolesiów, skazanych za
przewał sprzed 2 x 8 lat, których prezydent dwa razy ułaskawił (pierwszy raz
osiem lat wcześniej), potem z wielkim hukiem robiąc nalot na domy kilku
prominentów, w wyniku czego powstał ogromny materiał dowodowy, który pozwolił na
tymczasowe aresztowanie dwóch urzędniczek i jednego księdza-egzorcysty
przekręcających jakoby lody z Funduszu Sprawiedliwości. Ostatnio prokuratura
dopadła troje urzędników z Narodowego (koniecznie: Narodowego!) Centrum Badań i
Rozwoju, czyli przyzagrodowej działki ludzi Adama Bielana. Dwoje nawet wstępnie
aresztowano. Niewykluczone, że już niebawem prokuratura zapuka do drzwi
sprzedawczyni jednej ze stacji Orlenu i postawi jej zarzut niedoważenia keczupu
w hot-dogu. Ale od czegoś trzeba zacząć. Zawsze to jakiś sukces: Chińczycy
mówią, że nawet najdłuższy marsz zaczyna się od jednego kroku... Podobno taka
powolna ostrożność ma głębokie uzasadnienie z dziedziny psychologii
kryminalistycznej: przytrzymana urzędniczka, która tylko wykonywała polecenia
„góry”, widząc, że parasol ochronny nie działa, ze strachu albo i ze złości
zaczyna sypać przełożonych i polityków. Wszelako coś długo one zaczynają.
Tak intensywne działania rozliczające przeszłość nie pozwalają
na zajęcie się teraźniejszością, a kwestie przyszłości odkładane są na dalszą
część kadencji: koniec obecnej parlamentarnej i początek nowej prezydenckiej.
Zresztą, jak słusznie ostatnio się przypomina – pośpiech jest wskazany tylko
przy łapaniu pcheł. No i w zasadzie nie pali się.
Jakby się paliło, to z Brukseli przybędzie absolutnie bezkarny w
Polsce, a ostatnio obdarzony immunitetem europarlamentarnym Grzegorz Braun i
użyje gaśnicy. Kiedy w styczniu 2024 roku Sejm zapoznał się z przedstawionymi
przez prokuraturę podobno świetnie udokumentowanym siedmioma zarzutami
popełnienia przez posła Korony Polskiej (spółki-córki Konfederacji) przestępstw
objętych kodeksem karnym i zadecydował o pozbawieniu go immunitetu poselskiego –
naiwniacy sadzili, że teraz Grzegorz B. stanie przed sądem i zostanie skazany.
Czy pójdzie do paki, czy założą mu obrożę, czy zostanie wobec niego orzeczona
kara prac społecznych w postaci zamalowywania pojawiających się na polskich
ścianach napisów antysemickich i antyukraińskich – to w sumie nie miało
znaczenia. Każde skazanie oznaczałoby wypad z aktualnej polityki. I co?
I nic. Bez najmniejszego dalszego ruchu ze strony wymiaru
sprawiedliwości pan Braun brylował w Sejmie, „szczęśćbożył” na każdym
posiedzeniu i każdej konferencji prasowej, został kandydatem na posła do
parlamentu Unii Europejskiej, którą nazywał „dziełem szatana”, ludzie (na
przykład na Podhalu zawsze wiernym Ojczyźnie) ustawiali się do niego w
kolejkach, żeby składał im autografy na gaśnicach, po czym w wyborach 9 czerwca
2024 uzyskał blisko 114 000 głosów poparcia. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że
w Polsce antysemitów, antyukraińców, antyszczepionkowców i innych antyków
jest znacznie więcej – ale na Brauna mogli głosować tylko mieszkańcy Małopolski
i Świętokrzyskiego, gdzie był kandydatem. Inni tego szczęścia nie mieli.
Od zdjęcia Braunowi immunitetu w Sejmie 17 stycznia 2024 do
uzyskania przezeń immunitetu w Parlamencie Europejskim 9 czerwca minęły 143 dni
bezczynności w tej sprawie. Oczywiście, jakieś tam wyczyny noszonego na rękach
politycznego warchoła nic nie znaczą wobec innych spraw, które zaprzątają głowy
obecnie rządzącej koalicji. Ale obawiam się, że jeśli te inne będą załatwiane w
podobny sposób, co większość kwestii przez ostatnie osiem miesięcy, to Tusk,
Hołownia, Czarzasty i Kosiniak-Kamysz nie mają do dyspozycji kolejnych ośmiu
lat. Nawet na cztery nie postawiłbym czapki gruszek.
Przykro mi, że to powiem: w pewien sposób za komuny było lepiej
– bo można było czekać i liczyć na to, że komunę szlag trafi i przyjdzie
demokracja. W pewien sposób za PiS-u też było lepiej, bo można było czekać i
liczyć, że będą wybory i przyjdzie nowy rząd. A na co teraz mamy czekać i na co
liczyć?