Maciej Pinkwart
Ecie-pecie
28 marca 2024
To zapomniane już dziś zupełnie wyrażenie oznaczało kiedyś
pieniądze. A właściwie – pieniążki. Dawno, dawno temu
przed wieczorami autorskimi mówiono do mnie: Jeśli chodzi o pieniążki,
to możemy panu zaproponować... Początkowo te pieniążki, to były prawdziwe
ecie-pecie. Potem pieniążki to były pieniążki. Teraz już nikt
tak do mnie nie mówi. Kilka lat temu jedna z samorządowych instytucji kultury,
gdzieś w północnej Polsce, zaprosiła mnie na spotkanie na temat jakiejś mojej
twórczości. Wyglądało ciekawie, więc nieśmiało zapytałem o warunki
organizacyjne. Pani dyrektor powiedziała, że będzie stolik, krzesło, nawet
mikrofon i głośniki oraz ogłoszenie na stronie internetowej. Dopytywałem dalej.
Koniec końców padło słowo pieniążki. Okazało się, że ta placówka nie ma
funduszy na honoraria oraz na zwrot kosztów podróży i hotel. Żeby się upewnić,
zapytałem: czy to znaczy, że mam przejechać 772 kilometry tam i drugie tyle z
powrotem na własny koszt, a na miejscu wynająć i zapłacić hotel z własnej
kieszeni? To wychodzi ponad tysiąc złotych. Moje półtorej godziny gadania i
atrament w piórze do składania autografów są niewycenialne, czyli co łaska minus
podatek. Pani przyznała, że to może niekorzystnie wygląda, muszę jednak
zrozumieć, że takie są realia obecnej polityki kulturalnej. Wykazałem
zrozumienie, ale dalej się chciałem upewniać: znaczy się, że dla rozwoju
polskiej kultury, ja, prowincjonalny pisarz z Polski południowej muszę z
własnych pieniążków subsydiować działalność kultury w Polsce północnej?
Po chwili milczenia spojrzałem do kalendarza i musiałem panią zawiadomić, że
niestety okazuje się, że termin już mam zajęty, bo umówiłem się z elektrykiem,
który ma przyjechać do mnie na swój koszt z Gdańska (w Gdańsku są świetni
elektrycy!), zatrzyma się w hotelu w centrum miasta i zaraz po zjedzeniu lunchu
wpadnie do mnie i wymieni mi gniazdko.
Jak wiadomo, pieniądze szczęścia nie dają. Zwłaszcza małe
pieniądze. Niektórzy uważali, że ta reguła sprawdza się wobec kwoty poniżej 15
złotych. Z powodu rozmaitych waloryzacji inflacyjnych i ogólnej dobroci władz,
przemnożonej przez doskonały stan gospodarki państwa, które pozwala na
rozrzucanie na ulicach i torach rozmaitych płodów rolnych, starych opon i
niechodliwego złomu – kwotę dobrostanu wywołanego przez ecie-pecie należy
podnieść do 50 złotych, powyżej których szczęście zaczyna się zastanawiać, czy
może jednak nas czymś obdarować. Pieniądze, naturalnie, są do wielu rzeczy
przydatne, a nawet wręcz niezbędne, ale nie da się za nie zdobyć wszystkiego,
chociaż Rafał Malczewski uważał, że pieniądz, jak dotąd, znaczy prawie
wszystko. Resztę można kupić za pieniądze... To efektownie cyniczne, ale
nieprawdziwe. Za pieniądze można kupić lekarstwa, ale nie kupi się zdrowia.
Można kupić seks, ale nie miłość. Można kupić dyplom wiadomej wyższej uczelni,
ale nie kupi się wiedzy, ani tym bardziej mądrości. Można kupić tytuł doktorski,
ale nie kupi się szacunku. Można za pieniądze wynająć ochronę, ale nigdy się nie
będzie pewnym, czy ktoś, za większe pieniądze, nie kupi sobie spośród twojej
ochrony twojego mordercy...
Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, czym kieruje się człowiek,
mający na koncie 50 milionów i zaharowujący się jak galernik po to, żeby mieć na
koncie 51 milionów. Żeby zapewnić sobie godną starość? Ona nie będzie patrzeć,
czy się ma na koncie 50 milionów, czy 51, czy w ogóle nie ma konta. Żeby
zapewnić dobrą przyszłość dzieciom i wnukom? Do dyskusji jest samo pojęcie
dobrej przyszłości. Czy życie, w którym wszystko dostałeś w prezencie, z łaski
albo z obowiązku od kogoś, da ci taką samą satysfakcję jak to, w którym do
wszystkiego, albo przynajmniej do większości doszedłeś samemu?
Niemniej jednak dla wielu z nas pieniądze to fetysz – albo tabu.
Często słyszymy, że dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, zwykle z
całkowicie już dziś nieaktualnym dodatkiem: bo dżentelmeni mają pieniądze.
Dziś pieniądze ma przeważnie chamstwo, a dżentelmeni – jeśli jacyś jeszcze
zostali – są nędzarzami. Temat pieniędzy w znacznej mierze zdominował dysputę
publiczną w czasie kampanii przed zeszłorocznymi wyborami, kiedy to
przedstawiciele ówczesnej opozycji jeździli po Polsce i urządzali efektowne
show, ustawiając na rozmaitych ulicach tekturowe figurki pisowskich prominentów,
podpisane ich nazwiskami i kwotami, jakie podobno zarobili w ciągu miesiąca,
roku, czy minionych ośmiu lat – nie zapamiętałem, tak samo jak nie zapamiętałem
ani tych kwot, ani tych nazwisk. Przy żadnych z wizerunków osób, stawianych w
ten sposób pod pręgierzem in effigie nie było informacji, jakie
przestępstwo osoba ta popełniła lub że te pieniądze dostała nielegalnie, nie
dowiedzieliśmy się też, że jej się te pieniądze nie należały z powodu
niekompetencji lub nieświadczenia pracy. Jedynym zarzutem była ta kaska,
zresztą niemała, a w zasadzie niewyobrażalna dla tych, którzy owe aleje
milionerów oglądali. Być może także dla tych, którzy te tekturki stawiali.
Parada pieniężnych tekturek, o znacznie wyższych nominałach,
towarzyszyła też zwycięskiemu marszowi PiS-u po przegraną wyborczą, kiedy to
premier, ministrowie i działacze partyjni przedwyborczo nawiedzali miasta
i wsie, gminy i koła gospodyń wiejskich, wręczając zachwyconemu elektoratowi
wielkie czeki z wielkimi sumami, a lokalni działacze pysznili się w świetle
kamer, w duchu zastanawiając się, czy tekturka da się zamienić w najbliższym
banku na ecie-pecie. Czasami zamiast tekturek – zwłaszcza przed remizami
i szpitalami – pojawiały się pojazdy uprzywilejowane, czasem nowe, a czasem
tylko pięknie umyte i ogólnie odpicowane, bo wręczane już były kilkakrotnie i
mogły się w trakcie tych wręczeń nieźle uwalać.
W czasie kampanii wyborczej ówczesna opozycja, a po wyborach –
teraźniejsi rządzący, a niemniej – prorządowi, antyrządowi i inni dziennikarze
jak w domu aukcyjnym Christie licytowali się coraz wyższymi kwotami, które jedni
lub drudzy a. nieprawnie zarobili, ukradli czy wydatkowali w podejrzany sposób;
b. zmarnowali, obiecali, a nie dali, wydali, a niczego nie zrobili; c. nie
załatwili, a mogli, no i zablokowali, żeby było na nas; d. przepisali na żonę,
nie ujawnili, ujawnili, ale oszukali, sami sobie przyznali i utrzymywali, że im
się to należało; e. dali nad stołem czy pod stołem na Trwanie czy na efektowną
potańcówkę przy ołtarzu, miecz Mieszka i paliwo do maybacha, i nie wyrwali
Niemcom ani jednego biliona złotych na reparacje choć walili pięścią w mównicę,
krzycząc o ofiarach; f. mają miliony, już sami nie wiedzą ile, a my musimy
zap...ć za miskę ryżu.
W tej narracji jakoś umknęło to, że poza pojedynczymi
przypadkami zwykłych – albo i niezwykłych – oszustw, przekrętów,
niegospodarności czy pospolitych kradzieży większość owych kłujących w oczy
milionów wydatkowana była legalnie, w myśli jakiegoś pospiesznie uchwalonego,
często właśnie w celu pozyskania tych pieniędzy, prawa. Ale kuglowanie prawem i
bezprawiem, niemoralne nadawanie stanowisk komuś, czyje jedyne kompetencje
stanowi bliska zażyłość z Nowogrodzką, albo uroda i elegancja przyjaciółki mamy
naczelnika – słabo się sprzedaje elektoratowi. Kaska natomiast – i
owszem, bo wciąż bliskie jest nam komuniackie myślenie o tym, że wszyscy mamy
takie same żołądki, i dlaczego ktoś ma za swoją robotę dostawać grube tysiące (o
milionach ani nie wspomnę!), podczas gdy ja muszę się zadowolić zasiłkiem dla
bezrobotnych i pińcetplusem. Po drodze, pomiędzy owymi alejami milionerów
i zjadaczami ryżu jest jeszcze mnóstwo ludzi różnie wykształconych, umiejących
lub nie umiejących coś dobrego zrobić, chorych i zdrowych, kompetentnych i
takich, którzy czekają, aż pieczony gołąbek sam wleci do gąbki – o nich jakoś w
społecznej dyskusji cicho.
Pod osąd opinii publicznej (o wymiarze sprawiedliwości, póki
będzie nadal grzązł w bagnie i chaosie, ani nie mówię) powinno się postawić nie
to, ile pałaców ma Obajtek, tylko jak rządził największą spółką paliwową, nie
to, ile działek tanio kupił i drogo sprzedał Morawiecki, tylko ile sprzecznych z
prawem, niepotrzebnych i szkodliwych decyzji podjął, nie to, ile Kaczyński płaci
z publicznych pieniędzy na zaspokajanie swoich ambicji i maskowanie strachu,
tylko w jaki sposób stworzył państwo, rządzące się tymi jego ambicjami i
strachem. A już na pewno nie za to powinniśmy potępiać Macierewicza, że
przeputał miliony na parówki, colę i zniszczenie drugiego tupolewa – tylko za
to, że skutkiem jego fanaberii, odlotów w Kosmos, niekompetencji i wieloletniej
bezkarności jest to, iż prawie połowa Polaków dopuszcza myśl o tym, że lecący na
zatracenie - za nisko, we mgle i bez kontaktu ze światem samolot Rosjanie
musieli jeszcze wysadzać przy pomocy niewidocznych dla służb technicznych bomb,
promieni laserowych i demonów z Marsa, a połowa z tej drugiej połowy uważa, że
warto to nadal badać, na wypadek, gdyby się okazało, że w przypadku zmarłego
prezydenta oraz pozostałych ofiar i grawitacja, i inne prawa fizyki nie muszą
działać, bo w końcu mieliśmy do czynienia z czymś niewyobrażalnie tragicznym. I
z ruskimi. Więc ci, którzy twierdzą, że to nieprawda, nie znają prawdy, jako i
my nie znamy, amen.
Widzicie, dokąd zabrnęliśmy? Cofnijmy się zatem sprzed
przepaści, przestańmy deliberować nad tym, czy naszych polityków czekają Wronki,
czy Tworki, nie planujmy zapowiadanych głośno rozliczeń jedynie w kwestiach
finansowych, choć pieniądze najprościej, wręcz prostacko kojarzą się z
rozliczeniami, i przyjmijmy, że oceniać przeszłość, teraźniejszość i przyszłość
będą w naszym imieniu nie księgowi, tylko rzetelni prawnicy, uczciwi politycy i
nieprzekupni – znów ta kaska! – dziennikarze. A jak się to już wszystko
posprząta, jak się skutecznie odpiłuje kogo trzeba od wszystkich koryt, to może
poznajdują się jakieś nie rozbite jeszcze świnki, a w nich – możliwe do
uczciwego wykorzystania ecie-pecie. Może nawet w Funduszu Sprawiedliwości
zostało jeszcze trochę grosza i będzie można z tego pomóc potrzebującym. Inna
rzecz, że najrozsądniej byłoby, gdyby pieniążki można było dostawać za
uczciwą, dobrze i kompetentnie wykonaną pracę. Zupełna żenadą jest dla mnie
stawianie byłemu komendantowi policji głównie zarzutów finansowych: że generał
Szymczyk zniszczył ścianę i podłogę, a remont kosztował sporo pieniążków.
I cichutko dodaje się, że w zasadzie w swoim gabinecie nie powinien naciskać na
spust granatnika. Podobnie gdy pan wiceminister Maciej Wąsik zadysponował sobie
na spotkanie przedwyborcze policyjnego Blackhawka i ten się deczko uszkodził –
to mówi się o odpowiedzialności za koszt naprawy, a nie za wykorzystywanie
policji i jej sprzętu na gwizdnięcie partyjnego prominenta, w dodatku w sposób
sprzeczny z regulaminem.
Może jest w tym jakaś metoda? Elektorat jest wrażliwy na cudze
ecie-pecie. A w dodatku pieniążki są potężną bronią, zaczepną i
odporną, o czym przekonuje historia PiS-owskiego rozdawnictwa, funkcjonowanie
resortowej świnki w Ministerstwie Suwerennej Polski Zbigniewa Ziobry, oraz to,
że amerykański gangster Al Capone (który
większość majątku przepisał na żonę) trafił do więzienia nie za przypisywane mu
powszechnie morderstwa, kradzieże, wymuszenia, nielegalną sprzedaż alkoholu i
tak dalej, tylko za oszustwa przy płaceniu podatków. Czyli nie dzięki policji i
prokuratorom, tylko dzięki skarbówce...